„Kryminał to taki romans, tyle że z trupem w tle”, mawia Basia Kotula, która kierując się tym mottem, stara się pomóc swojemu narzeczonemu Bazylemu. Bazyli, autor sloganów reklamowych, nie po raz pierwszy znalazł się na celowniku policji. Tym razem jest podejrzany o zabicie swojego irytującego klienta, a jego ukochana Basia podejrzewa go o romans z byłą dziewczyną Agnieszką…
Bo „Podejrzany na wieki wieków” to w ogóle bardzo podejrzana książka! Tu wszyscy wszystkich podejrzewają. Basia Kotula sama staje się obiektem podejrzeń przystojnego podkomisarza Rafała Martusia, który posądza ją o pomaganie narzeczonemu i utrudnianie śledztwa. Partner Martusia, komisarz Gąsior, podejrzewa kolegę o to, że Barbara mu się podoba. Zaś Barbara podejrzewa, że przystojny Rafał jest głupi i dlatego chce zamknąć jej narzeczonego. Postanawia jednak udowodnić podkomisarzowi, że zabójcę łatwiej znaleźć, słuchając serca niż rozumu. Jakby tego było mało, wszyscy bliscy nieboszczyka podejrzewają siebie nawzajem o morderstwo…
Do lektury najnowszej książki Jacka Getnera Podejrzany na wieki wieków zaprasza Wydawnictwo Lira. Tymczasem już teraz zachęcamy do lektury pierwszego rozdziału powieści:
Rozdział 1
Na początku było morderstwo…
„Zabiję go! — pomyślał Bazyli Jacak, copywriter freelancer, patrząc w stronę Andrzeja Brzózki, właściciela firmy Dropaszt. — Dałem mu taki wspaniały pomysł na reklamę tych jego obrzydliwych drobiowych pasztetów, a on tylko marudzi i marudzi. Co za idiota! Ale klienci to w większości są idioci niepotrafiący docenić tych fantastycznych kreacji, które dla nich tworzę. Gdyby mi tylko pozwolili, miałbym już przynajmniej pięć Złotych Lwów z Cannes. A może nawet sześć! Ale nie, oni wiedzą najlepiej i uważają, że sami są w stanie wszystko wymyślić, a opłacanie fachowców to tylko strata czasu i pieniędzy. A ten dureń to kliniczny przypadek. Teraz nawet nie raczy się do mnie odwrócić, tylko siedzi na tym wielkim prezesowskim fotelu wpatrzony w okno!”
— Czy mogę liczyć, że porozmawiamy o moim pomyśle na reklamę? — Bazyli starał się opanować głos.
Robił to chyba głównie ze względu na swoją narzeczoną Basię Kotulę, która zawsze mu przypominała, że zapewne traci tak wielu klientów, ponieważ za dużo krzyczy. Mówiła bez ogródek, że gdyby coś takiego spotkało ją, to już więcej nie zaproponowałaby pracy takiemu copywriterowi, nawet gdyby miał najgenialniejsze pomysły. Jacak w zasadzie się z nią zgadzał, w duchu jednak pomyślał:
„Po cholerę w ogóle mam z nim rozmawiać? Powinienem od razu go zamordować! A potem zamordować tych wszystkich głąbów, którzy płacą mi grosze za moją ciężką pracę i jeszcze robią łaskę. Zawsze pytają z przekąsem: A ile panu zajęło wymyślenie tego hasła? I sami odpowiadają: Pewnie pięć sekund! I ja mam za to płacić dwa tysiące?! Pan żartuje, mogę się zastanowić nad pięciuset złotymi. Nie interesuje mnie, że pan siedział dwa dni nad tym, żeby mieć pięciosekundowy przebłysk geniuszu!”
— Panie Andrzeju, ja naprawdę nie mam czasu. Mam wiele zleceń…
Jedyną odpowiedzią na tę groźbę copywritera był charczący śmiech Brzózki.
Jacak szczerze nie znosił tego śmiechu. Producent pasztetów drobiowych zawsze się śmiał, gdy przedstawiał dowcipny, jego zdaniem, pomysł na reklamę. Charczał wtedy i krztusił się, choć z każdą chwilą coraz bardziej rozumiał, że jego żart bawi już tylko jego samego. Ale teraz ten śmiech był podwójnie obrzydliwy. Jakby Brzózka wiedział, że copywriter nie ma w tej chwili żadnych zamówień i że ta reklama pasztetu jest dla niego ostatnią deską ratunku przed kolejną prośbą o pożyczkę od mamy. Cóż z tego, skoro nie od dzisiaj Bazyli był absolutnie pozbawiony instynktu samozachowawczego i niejeden już raz ochoczo podcinał gałąź, na której siedział, spadając później na łeb na szyję.
„Nie powinienem był w ogóle do niego wchodzić. Przecież jeszcze na parkingu szef handlowców, ten Tłuścik, który zwykle tu z nim siedzi i słucha moich pomysłów, mówił, że życzy mi powodzenia, bo szef jest dziś nie w humorze z powodu «zabójczego» spadku sprzedaży”. Nic dziwnego, że spadek był zabójczy. Przecież oni od dwóch lat prawie już nic nie wydają na reklamę. I co, spodziewają się, że im sprzedaż skoczy?”
Jacak zacisnął jeszcze mocniej zęby i zrobił krok w kierunku fotela, na którym jego właściciel bujał się ciut w lewo, ciut w prawo, cały czas konsekwentnie ignorując obecność copywritera.
„Chyba rzeczywiście musi być w złym humorze. Sprzedaż mu spadła, a na dodatek pokłócił się z żoną”.
Bazyli nigdy wcześniej nie widział Malwiny Brzózki. Słyszał tylko o niej z opowieści Szymka Chachuły, który podrzucił mu to zlecenie, bo znał ją z wcześniejszej współpracy z Dropasztem. Tylko że wtedy prezes nie zajmował się reklamami, robiła to jego żona, pełniąca funkcję dyrektora marketingu. Teraz już się tym nie zajmowała, dlatego Bazyli jej nie spotkał. Kiedy jednak dziś zobaczył w drzwiach wejściowych na dole zapłakaną atrakcyjną kobietę, nie miał wątpliwości, że to ona. I nie miał też wątpliwości, kto jest przyczyną jej łez. Bazyli Jacak miał o Andrzeju Brzózce złe zdanie nie tylko dlatego, że ten był daleki od zachwytów nad jego pomysłami reklamowymi. Uważał go za zwykłego prostaka, który kreował się na Sarmatę. Dlatego między innymi powiesił na ścianie swojego gabinetu dwie skrzyżowane szable oraz mnóstwo zdjęć pokazujących jego sukcesy na planszach szermierczych w młodości.
Bazyli sądził, że herbu brakowało tam tylko dlatego, że w żaden sposób nie dało się udowodnić choćby cienia szlacheckiego pochodzenia Andrzeja Brzózki.
Za to prezes Dropasztu lubił zdejmować ze ściany jedną z szabel i pokazywać, iż leży świetnie w jego ręku jak — nie przymierzając — siedemnastowiecznemu rębajle. Był to zresztą wstęp do wszelkich negocjacji, gdyż Brzózka uważał, że wszyscy chcą go zawsze oszukać i okraść. Dlatego zaraz potem przystawiał sobie ostrze białej broni do brzucha i z patosem oznajmiał, że skoro ktoś stawia mu takie warunki, to od razu może go przebić. Bazyli zauważył nawet kątem oka, że jednej z szabli brak akurat na ścianie, więc można było przypuszczać, że niedawno odbyło się takie przedstawienie.
„Pewnie stąd ten jego zły humor — domyślił się Jacak. — Ale gdyby mi dał tę szablę do ręki, chętnie sam bym go przebił. Po co ja brałem od Chachuły to zlecenie? Pewnie samemu nie chciało mu się za te nędzne grosze go robić i spuścił to na mnie. Powinienem to rzucić w cholerę! Nikt mnie tu nie ceni. Wiceprezes Oniszczuk wcale mnie nie zauważył na schodach. W drzwiach mnie potrącił jakiś robol i nawet nie powiedział przepraszam. A sekretarki prezesa w ogóle nie było. Po co ja właziłem do jego gabinetu? Pewnie dlatego, że drzwi były uchylone. Gdyby nie to, mógłbym stąd spokojnie wyjść i nigdy nie wracać. A teraz… Teraz powinienem go zamordować!”
Bazyli jeszcze raz spojrzał w stronę prezesa Dropasztu, który zdawał sobie nic nie robić z jego obecności. Stukał tylko palcami w poręcz fotela i wciąż był odwrócony w stronę okna. Jacak stwierdził, że ma już tego powyżej dziurek w nosie i jest mu wszystko jedno, czy po raz kolejny straci klienta.
— Mam tego dość! — krzyknął. — Nie będę się więcej poniżał wymyślaniem zalet tego gówna, które pan produkuje! — Zrobił kilka kroków i uderzył ze złością w wysoki zagłówek prezesowskiego fotela. Chciał potem jeszcze dorzucić parę faktów na temat tego, jak robi mu się niedobrze po spożyciu produktów Dropasztu, ale zamiast tego wrzasnął z bólu i chwycił się za dłoń. — O Boże! Co to, ja krwawię?! — Spojrzał z niedowierzaniem na krew wypływającą spomiędzy własnych palców.
— To wszystko przez pana! Z czego jest zrobiony ten cholerny fotel?! Jak pan się zaraz nie odezwie, to nadzieję pana na którąś z tych pańskich szabli!!! — ryknął tak, że z całą pewnością słyszeli go wszyscy pracownicy biurowca: od parteru po drugie piętro, na którym się znajdował. Ale to nie było ważne. Dla Bazylego liczyła się tylko chęć mordu, która się w nim obudziła i opanowała go całkowicie.
Książkę Podejrzany na wieki wieków kupić można w popularnych księgarniach internetowych: