Pewnego dnia dochodzi do zabójstwa Ingeborg Martinek, gospodyni kamienicy z mieszkaniami na wynajem. Na podstawie śladów na ciele ofiary policjanci podejrzewają, że morderstw może być więcej. Ponoć na miejscu zbrodni widziano Oskara Radtkego, współpracownika najlepszego detektywa w tym mieście – Stanisława Berga, dlatego prowadzący śledztwo Klaus Tyl postanawia z nim porozmawiać. Jednak Oskar jakby zapadł się pod ziemię, a przyjaciele detektywa otrzymują depeszę, że Berg jest umierający. Jak jest naprawdę? I kto stoi za intrygą powiązaną z serią zabójstw w dziewiętnastowiecznym Królewcu?
Do przeczytania książki Krzysztofa Beśki Zabójcza koniunkcja zaprasza Oficynka. Dziś na naszych łamach prezentujemy premierowy fragment powieści:
Wieczorna bryza wzmagała się z każdą chwilą, więc wiele wskazywało na to, że w nocy pewnie będzie już porządnie wiać i zrobi się hałas. Jakaś niedomknięta okiennica czy drzwi z pewnością będą mu sojusznikiem. Lubił, gdy sprzyjały mu siły natury.
Wiatr pracowicie czesał przybrzeżne trzciny i marszczył wody Zatoki Świeżej, tego dziwnego tworu na południowym brzegu Bałtyku, ni to morza jeszcze, ni to ogromnego jeziora. Jakby Stwórca nie mógł się zdecydować, czy już zająć się lądem, czy jeszcze chwilę poczekać, mocząc swe boskie stopy w wodzie. Ktoś, kto tutaj wybrałby się w rejs, a nie znał okolicy, pewnie zdziwiłby się wielce, po kilkunastu ledwie milach napotykając na pas lądu, nad którym panowała ogromna wydma, zwana Wielbłądzim Grzbietem. O tym, że tam coś jest jeszcze, świadczyły teraz pełgające na horyzoncie światełka miejscowości o nazwie Kahlberg.
Ale dość o geografii, nie po tośmy tu przecież przyszli!
Mężczyzna opuścił nabrzeże i ruszył w kierunku miasteczka. Wciąż jednak trzymał się wody, przemieszczał się był bowiem wzdłuż kanału prowadzącego w głąb lądu. Wiódł on do wysokiej, ceglanej wieży, stojącej niemal na środku miasteczka. W pewnym momencie, upewniwszy się, że wokół nie ma nikogo, człowiek ów zatrzymał się na przerzuconym przez kanał mostku i przez chwilę spoglądał w dół, gdzie szemrała woda.
Ech, gdyby tak ktoś mógł poznać myśli samotnego wędrowca, który tego wieczora nie wiadomo skąd i po co pojawił się w niewielkim miasteczku Frauenburg! Po co, to będzie wiadomo, kiedy zrealizuje swój plan. A przede wszystkim – jeśli to zrobi. Skąd zaś przybył, tego będą się pewnie chcieli dowiedzieć ci, którzy rankiem, najpóźniej wczesnym przedpołudniem, przyjrzą się temu, co po sobie zostawi. Logiczne, prawda? Wszystko było tylko kwestią czasu.
– Pospiesz się, Hans! – dobiegło z wąskiej uliczki, równoległej do linii brzegowej.
W odpowiedzi rozległo się parsknięcie konia. Wątpliwe, by ktoś nazwał szlachetnym imieniem chabetę, więc pewnie słowa ponaglenia skierowane były do kogoś, kogo zadaniem było rozładowanie wozu, a może przeciwnie – jego załadunek.
Było już po dziesiątej wieczorem, więc pierwsza z tych możliwości byłaby o wiele milsza, wszak każdy myślał już o odpoczynku po kolejnym ciężkim dniu. Kończył się sierpień, więc nikomu roboty nie brakowało. Rybacy jak co roku o tej porze polowali na belony i trocie wędrowne, piwowarzy rychtowali świeżo zwiezione z pól ziarna, by zamienić je w złocisty napój, od którego robiło się lżej na duszy, a dzieci szykowały podręczniki i przybory do pisania, bo przecież lada dzień miał się zacząć kolejny rok szkolny. Ale to tylko te młodsze.
– Jużem skończył, daj żyć! – padła odpowiedź.
Samotny wędrowiec znów przystanął, tym razem oparłszy się plecami o drzewo. Może i on zatęsknił w tej chwili za ciepłą, rozświetloną izbą, ogniem palącym się pod garnkiem z czymś smakowicie pachnącym, co za chwilę wypełni talerze. Po latach zawsze się za nimi tęskni, oczywista pod warunkiem, że się tego wcześniej zaznało.
W którymś z niskich, zapewne rybackich domostw zaszczekał pies, po chwili odpowiedział mu inny. Nieznajomy drgnął, ale pozycji nie zmienił. Wciągnął do płuc spory haust powietrza i po raz kolejny z uwagą rozejrzał się na boki.
W kilku krokach przeciął główną ulicę. Tutaj też już żywego ducha nie było, tylko gdzieś daleko, po prawej, gdzie wyjeżdżało się w kierunku zachodnim, ćmił w półmroku kołyszący się fanar powozu, a może tylko chłopskiej furki, której woźnica na pewno pijany, bo z miasta nie wraca się przecie inaczej. Po lewej zaś stronie znajdowało się niewielkie Stare Miasto, nad którym górowała krępa sylweta kościoła, choć w rzeczywistości stał on kawałek za czworobokiem kamieniczek. Czy wszystkie już spały? A może za którymś z okien ktoś dokonywał jeszcze rachunku zysków i strat, wypominał sam sobie wszystkie niewykorzystane szanse, marzył o wielkiej albo choćby najmniejszej miłości czy po prostu na klęczkach klepał Vater unser?
Parszywa dziura – stwierdził w duchu mężczyzna.
I jeszcze raz się zatrzymał, trzeci już raz, jak przed laty ktoś, inny samotnik, trzy razy upadał, dźwigając na plecach ciężki krzyż. Bo i przed nim znajdowało się teraz wzgórze wysokie jak Golgota. Zresztą każdy wędrowiec pewnie zrobiłby w tej chwili na jego miejscu to samo – uczynił znak krzyża, przesadnie dokładnie i bardzo powoli, niczym podstarzała dewota.
Dokładnie w chwili, gdy znalazł się na górze, u stóp murów, na jednej z kościelnych wieżyczek odezwała się sygnaturka. Jej dźwięk, w porównaniu z dzwonami delikatny jak westchnienie młodej dziewczyny, na chwilę jakby rozjaśnił mrok, w którym pogrążona była ta majestatyczna budowla. Jednocześnie świadczył o tym, że ktoś tu jeszcze nie śpi.
Zatrzymał się wreszcie, a to z prostego powodu – dalszą drogę zagradzała furta. Nieznajomy naparł na nią, jednak była zamknięta, co oczywista nie dziwiło o tej porze.
– Do kroćset! – zaklął i uderzył w nią pięścią, metal zaś odpowiedział mu niskim dźwiękiem.
Może właśnie taka muzyka grała jeszcze przed paroma chwilami w głowie nieznajomego, bo przecież w każdym człeku coś gra, jakaś ulubiona melodia czy choćby taka, co ledwo przed chwilą mu do ucha wpadła, a to już wystarczy, wiecie to sami, żeby nie mógł się od niej długo uwolnić. W tym przypadku byłby to może nawet Cwał Walkirii Richarda Wagnera. W takt tej muzyki dobrze się maszeruje, nawet gdy droga wiedzie pod górkę.
Tyle że on już doszedł. Co dalej?
Ledwo o tym pomyślał, kilkadziesiąt kroków dalej ktoś otworzył drzwi wejściowe piętrowego budynku.
– Kogo tam licho niesie? – zawołał kobiecy głos.
– Szczęść Boże – odpowiedział przybysz.
– Że co?
Stojący przed bramą człowiek nie odpowiedział. Zwyczajowe powitanie, nawet gdy ktoś niezbyt grzecznie pyta, miało wystarczyć. Po chwili drzwi trzasnęły, ale zamknięto je z tej strony. Kobieta już do niego szła. Ciekawe, czy tak tu było zawsze, czy może przybysz czymś sobie na to zasłużył. Jak to było? Głodnych nakarmić, spragnionych napoić, podróżnych w dom przyjąć.
– O co chodzi? – zapytała, kiedy już była blisko bramy, by zaraz fuknąć: – Już zamknięte!
Przybysz zdjął nakrycie głowy i odezwał się w te słowa:
– Przepraszam, żem zakłócił spokój majestatu.
– Ale o co chodzi? – powtórzyła kobieta, najpewniej była to księża gospodyni. – Mówcie śmiało – dodała nieco cieplej.
– W drodze zastała mnie noc. Od rana nic w gębie nie miałem, a wszystkie karczmy już zamknięte. Zresztą pewnie i tak nie miałbym nawet na skromną wieczerzę. Myślę więc sobie, idź, Ignaz, do katedry, tam na pewno nie odmówią ci kromki chleba.
Głos tego człowieka wydawał się młodszy niż można było sądzić z wyglądu.
– A na plebanii w świętym Mikołaju pytał Ignaz?
– Tam na dole? – Wędrowiec wskazał palcem w bok.
– A tam na dole. To jest kościół dostępny dla mieszkańców miasteczka.
Pokręcił głową. Nie, nie zaglądał na tamtejszą plebanię. Może jednak trzeba będzie jakoś myśl rozwinąć, na szybko wymyślić jakieś kłamstwo, coś bardziej przekonującego niż to, że nie zauważył kościoła. Że go na przykład psami poszczuli. Przecież słyszał wyraźnie szczekanie.
– Trudno, niech wejdzie. – Zrezygnowana kobiecina westchnęła ciężko. – Coś zostało po obiedzie, więc szkoda, żeby na zmarnowanie poszło.
– Bóg zapłać wielmożnej pani! – Ignaz zaczął bić pokłony, a może nawet miał zamiar w rękę ją pocałować, gdyby ta, zapewne z trudem panując nad sobą, by nie okazać obrzydzenia, nie trzymała się na dystans.
– Niech idzie za mną.
Wędrowiec tak właśnie uczynił. Kulał przy tym, czego ktoś, kto by go widział wcześniej, nie zauważyłby. Może mu się co stało, gdy stał przed bramą i nie wiedział, co ma począć?
– Pięknie tu u was – ocenił.
– Sam biskup warmiński niedaleko mieszkają, to i musi być pięknie – odrzekła kobieta.
– Nigdy jeszcze nie widziałem prawdziwego biskupa – przyznał włóczęga. – Musi być dobry człowiek.
– Nasz biskup Thiel jest bardzo dobry.
Puściła gościa przodem, jak na dobrą gospodynię przystało. Przekręciła klucz w zamku drzwi i jeszcze kilka razy znacząco szarpnęła klamkę, aby sprawdzić, czy dobrze trzyma.
– Nigdy nic nie wiadomo – rzekł na to Ignaz czy jak mu tam naprawdę było na imię.
– Niech idzie za mną – powtórzyła gospodyni i wskazała na schody prowadzące w dół, gdzie zapewne mieściła się kuchnia.
Tym razem za słowem poszedł czyn, bowiem ruszyła pierwsza. Krok za krokiem, coraz niżej, spokojniejsza już, że nic złego się nie przydarzy, a może tylko nie miała zamiaru wąchać zapaszku, który bił od włóczęgi. Co prawda nic jeszcze nie poczuła, ale przecie wcześniej byli na powietrzu. Tutaj trzeba będzie potem po prostu dobrze wywietrzyć.
Jeszcze nie wiedziała, że nie będzie żadnego „potem”.
Książkę Zabójcza koniunkcja kupicie w popularnych księgarniach internetowych:
Tagi: fragment,