Siła nie musi oznaczać przemocy.
Stefania z rodziną zamieszkuje małą wieś przy wschodniej granicy, niedaleko Baranowicz zwanych Wschodnią Warszawą. Jej najbliższymi sąsiadami są Białorusini oraz Żydzi. Choć bohaterowie są świadomi nadchodzącej wojny, to nie wiedzą, czego się spodziewać. Pierwszy września przeraża wszystkich, ale jakoś potrafią oswoić strach. Dopiero wejście Armii Czerwonej do Polski sprawia, że zupełnie tracą orientację i poczucie tożsamości narodowej. W tak trudnym momencie umiera mąż Stefanii i kobieta zostaje sama z siedemnastoletnią Janką i małym Julkiem. Musi wykazać się wielką siłą, by przeżyć. Pomaga jej zaprzyjaźniona żydowska rodzina Szlechterów, doskonałych krawców, których córka Hanka jest najlepszą przyjaciółką Janki.
Do przeczytania książki Cienie zostaną za nami, otwierającej Sagę kresową zaprasza Wydawnictwo Replika. Dziś na naszych łamach przeczytacie premierowy fragment powieści:
Rozdział I
Janka była wieśniaczką. Śmiała się z tego i wcale jej nie przeszkadzało, kiedy tak nazywały ją miejskie koleżanki. Urodziła się na wsi, mieszkała tu od zawsze i zwyczajnie kochała to miejsce. Umiała rozpoznać pogodę po locie jaskółek, pracy pszczół a nawet po główkach kwiatów. Jak tylko zaczynały odrobinę się pochylać i płatki układały się inaczej niż zazwyczaj, wiedziała, że będzie deszcz. Umiałaby wydoić krowę, chociaż nie mieli krów, rozpalić w piecu i przyciąć gałęzie na jabłoniach. Nawet ubierać lubiła się tak, jak wiejskie dziewczyny, nie żadne sukienki z zakładkami, ale kolorowe chusteczki, proste spódnice i szyte ręcznie bluzki. Ponieważ była niska, uważała, że długie spódnice dodają jej wzrostu i smukłości. Mama śmiała się z niej, bo Janka była bardzo szczupła i drobna, smukłości nie musiała sobie dodawać.
W sadzie i koło domu zazwyczaj chodziła boso. Ojciec nie rozumiał, czemu córka szewca chodzi bez butów. Mama narzekała, co ludzie powiedzą, ale Jance było wszystko jedno, nie ona jedna chodziła boso. Lubiła czuć pod stopami mokrą od rosy trawę albo wygrzaną słońcem ziemię. Kochała wieś. Nigdzie indziej nie czuła się tak spokojnie i bezpiecznie. Szczególnie lubiła las i jego zakamarki, zaczynał się niedaleko sadu i ciągnął hen za horyzont. Miejscami był suchy i grzybowo-jagodowy, miejscami zdradliwy i bagienny. Często z ojcem robili sobie spacery, ojciec mówił, że muszą pooddychać lasem. Sporo tu było bagien, ale tata znał każdą ścieżkę, wiedział, które gdzie prowadzą, i jak iść, żeby omijać mokradła. Po tych podmokłych ścieżkach radził nie chodzić, były zdradliwe i zmienne, nawet on ich unikał. Las szumiał, pachniał, straszył, a jednocześnie dawał poczucie bezpieczeństwa, kiedy Janka miała ojca obok siebie.
Ojciec nieraz wspominał, że kiedy pytał małą Janię, kogo kocha najmocniej, zapewniała go, że sad, las, tatusia i mamę. Z tej odpowiedzi naprawdę się cieszył, on też kochał las. I swoją rodzinę.
Pod lasem stał ich dom, nie był zbyt duży, ale wystarczający i solidny. Mama kochała to słowo – solidny. Dla Stefanii nic nie musiało być ładne ani modne, ale miało być solidne. Ludwik był według niej solidnym szewcem, a Janka solidną uczennicą. Codziennie rano Ludwik znikał w swoim warsztacie, włączał radio, pogwizdywał, nucił i coś przybijał, klepał, zgniatał i kleił.
Kiedy Janka, a potem Julek, byli mali, zabierał ich ze sobą, a oni podawali potrzebne rzeczy, przekładali mniej potrzebne, pracowicie smarowali czymś kawałek skóry, czy głaskali filc. Nieważne czy ich praca była potrzebna, czy nie, ich dziecięce ręce miały zajęcie i nie psociły. Tatko pozwalał na wszystko, chwalił, pogwizdywał, dawał cukierki i znowu chwalił. Czuli, że cieszy się, że są obok.
Odkąd Janka pamiętała, ojciec był chorowity, często słabł, pokasływał, narzekał na kołatanie serca. Rzadko prosił o lekarza. Jak mawiał, Bóg zdrowia nie dał, a lekarz może resztę odebrać.
A szewc nie musi mieć żelaznego zdrowia, bo pracuje na siedząco. Lekarzy ojciec nie lubił fatygować, mówił, że sam wie, że zimna ma unikać, fajki nie palić i nie mieć nerwów. Co więcej może mu
powiedzieć konował? Babcia Filomena opowiadała, że ojciec od dziecka łatwo się zaziębiał i niedomagał, a że babcia była mądra i na nauce zawodu nie oszczędzała. Wiedziała, że syn do ciężkiej pracy się nie nadaje, więc musi mieć w ręku fach. I miał. Składała Filomena zarobione grosze, żeby Ludwik mógł się nauczyć porządne buty szyć i dopięła swego. Oszczędzała na lekarzach, a na choroby dawała synowi miód, parzyła zioła i okrywała go ciepłą kołdrą kupioną na targu w Baranowiczach. Wszystkiego nauczyła synową, żeby ta też umiała zaparzyć podagrycznik na spuchnięte ręce, kwiaty lipy na poty i melisę na nerwy. Jak mówiła, zioła leczą wszystko oprócz śmierci i nie ma potrzeby lekarzom zawracać głowy. Rósł ten podagrycznik w zacienionym lesie, a Stefania bała się sama po niego chodzić, zawsze prosiła Jankę, żeby szła z nią i odganiała licho. Potem suszyła go i parzyła ojcu zioła w wielkim kubku, dodawała miodu i niosła do warsztatu. A on pił po łyku, czasami dolewając odrobinę smorodinówki, jeśli miał. W tajemnicy oczywiście. Mówił, że to naprawdę stawia go na nogi i o wiele lepiej smakuje. Mama fukała, że ma jedno dziecko więcej do pilnowania. Obwąchiwała resztki ziół w kubku i pytająco zaglądała tacie w oczy.
Ludwik łagodnie się uśmiechał i tłumaczył:
– Stefciu, przesadzasz. Czarna jagoda jest zdrowa.
– Tak, ale bez bimbru, Ludwiku. Gdyby w twojej wersji była najzdrowsza, toby ją pan Bóg tak stworzył, w butelkach rosłyby na krzaku.
Tatko zazwyczaj puszczał wtedy oko do Janki, wtajemniczając ją w swoje małe sekrety. Podobnie robił, wyciągając z zakamarków warsztatowych cukierki przed obiadem lub dzieląc się kawałkiem ciasta, które koniecznie miał zjeść sam. Nie lubił dużo jeść, był szczupły i kościsty, szybko się męczył i miewał zadyszki. Nawet zapach kleju szewskiego potrafił sprawić, że sapał, tracił oddech i musiał wychodzić przed dom na świeże powietrze. Wtedy znowu brał mały łyk nalewki i od razu łatwiej mu było oddychać. Janka uważała, że mama przesadza z tą troską. Tatko, owszem, czasem narzekał, ale w warsztacie nawet chory robił, co do niego należało, w domu pomagał i zawsze był uśmiechnięty. Dzieciom starał się nie pokazywać, że coś go męczy, że niedomaga. Więc chyba aż tak chory nie był?
W lecie w obejściu mieli pomoc ze wsi, bo pracy było więcej. Fiodorowa, duża jak biała pulchna bułka, smażyła konfitury, kisiła ogórki, kapustę szatkowała, robiła swoje i niewiele mówiła.
Czasem pociągała łyk z butelki wyciąganej z zakamarków fartucha, ale Stefania udawała, że tego nie widzi. Późną jesienią pracy było mniej i można było obejść się bez jej pomocy. Wtedy tatko więcej pomagał, posapywał, odpoczywał, ale robił, co mógł i cieszył się, że razem pracują w ukochanym sadzie. Wtedy już tylko grabili gałązki i suche liście, owijali jabłonki w słomiane chochoły i czekali na chłody.
W domu rządziła mama, wydając polecenia wszystkim, nawet psu. Stefania zawsze miała coś do zrobienia. Gości przyjmowali rzadko, raczej w kuchni, po swojsku, a nie paradnie. Czasami ktoś ze wsi wpadał ze słoikiem miodu lub jajkami, ot tak, popleść, jak mawiała. Siadywali przy kubku herbaty i placku z kruszonką, proszenie na pokoje wprawiało gościa w zakłopotanie. Kuchnia
była pachnąca i swojska. Proszonych gości przyjmowali w pokoju, a latem w ogrodzie lub w sadzie, gdzie stał stół. Można było gościa poczęstować wodą z sokiem i wystawiać twarz do słońca.
Latem chętnie spędzali czas w sadzie. Janka rozkładała tam swoje książki, hafty czy lekcje, i siedziała zamyślona, wsłuchując się w odgłosy. Z przyjaciółkami w cieniu koszteli też można było mówić o wszystkim, bo tylko pszczoły mogą słyszeć ich sekrety. Nikt tam nie wyśmiewał ich marzeń ani planów, które wybiegały daleko w przyszłość i zahaczały o stolicę, a nawet Paryż czy Wilno.
Sad mama odziedziczyła po ciotce, rosły w nim bardzo dobre gatunki jabłek, o które dbali z troską. Na początku zupełnie nie znała się na tym, wszystkim opiekowała się ciotka. Dopiero po jej śmierci Stefania kupiła książki i krok po kroku uczyli się z tatą sadownictwa. Mama czytała mu głośno o odmianach jabłek, szczepieniu drzewek i pielęgnacji sadu, bo bez tego, jak mówiła, na zatracenie pójdzie wszystko, a to przecież dziedzictwo. Tłumaczyła mu cierpliwie:
– Ludwiku, trzeba iść z nowymi trendami, inaczej nic z tego nie będzie. Ty butów też nie robisz jak dawniej, przecież łapci z łyka nie wyplatasz. No pomyśl, wszystko się zmienia, w po stołach już nikt nie chodzi.
Tatko uśmiechał się łagodnie.
Łapcie z kory, łyka lub skóry, wiązane sznurkiem.
– Dobrze, Stefciu, spróbujem po twojemu.
– Spróbujemy – poprawiała go mama.
– No tak ja powiedział. – Znowu się uśmiechał. Nie był konfliktowy, zgadzał się z żoną właściwie zawsze.
Ludwik pochodził z mieszanej rodziny, jego matka była Polką, za męża wzięła spokojnego Białorusina, żyli zgodnie i po bożemu, wychowali i zapewnili fach dwóm synom. Żyli w zgodzie z Bogiem i sąsiadami. Babcia Janki, Filomena, dość chętnie bratała
się z zaświatami, duchy widywała i o różne rzeczy nadprzyrodzone potrafiła wypytać. Była z tego znana i nikomu we wsi to nie przeszkadzało, a nawet szanowali ją i grosik chętnie płacili, żeby się dowiedzieć czy Józkowi, Zenkowi, Helci i innym zmarłym niczego na tamtym świecie nie brakuje. Chociaż ksiądz mówił, że to grzech dusze męczyć i z zaświatów przywoływać.
Stefania miała troje dzieci. Najstarszy z rodzeństwa, Władek, mieszkał w mieście. Odwiedzał rodziców regularnie, przy okazji zaglądając, co na obiad, bo tu, na wsi, jedzenie najlepiej smakowało. Z ojcem miał wtedy okazję podyskutować o polityce nad talerzem zupy. Tak naprawdę dla Władka Ludwik był ojczymem, ale łączyła ich prawdziwa przyjaźń. Między swoimi dziećmi – Janką i Julkiem, a najstarszym, Władkiem, Ludwik nigdy nie robił różnicy. Tak samo karał, tak samo nagradzał i kochał. Własnego ojca Władek nie pamiętał, wcześnie został sierotą i bardzo przywiązał się do Ludwika. Po tym pierwszym ojcu miał jasne włosy, czym zdecydowanie się wyróżniał. I właściwie to tyle, bo całą resztę zawdzięczał Ludwikowi.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Cienie zostaną za nami. Powieść kupicie w popularnych księgarniach internetowych:
Tagi: fragment,