Obserwatorka Alicji Sinickiej to książka, która autentycznie zaskakuje. Kto by pomyślał, że gatunek domestic noir może w polskim wydaniu wypaść tak dobrze!
Dziewczyna z pociągu, Zaginiona dziewczyna, a także tysiące innych powieści z dziewczyną w tytule zalały księgarnie po wielkim sukcesie ekranizacji pierwszej spośród nich. Jak na tle zagranicznych powieści wypada Obserwatorka?
Czym jest powieść domestic noir?
W skrócie: to rodzaj kryminału, którego akcja najczęściej toczy się przede wszystkim w domach bohaterów lub w miejscach ich pracy. Bohaterkami prozy domestic noir są zwykle kobiety, a autorzy i autorki powieści starają się pokazać, że czasem największe niebezpieczeństwa czyhają na nas we własnych domach, za zamkniętymi drzwiami. Że dom czy mieszkanie – wbrew stereotypowi – nie zawsze musi być naszym schronieniem.
Obserwatorka Alicji Sinickiej, czyli domestic noir po polsku
Główną bohaterką nowej powieści Alicji Sinickiej jest Iza, która po latach spotyka swego przyjaciela z dzieciństwa. Arek udziela jej pomocy w szpitalu po tym, jak została dotkliwie pobita. Wówczas młodzieńcze uczucie na nowo odżywa, jednak bohaterowie nie mogą liczyć na rychły happy end. Komuś szczęście Izy wydaje się wyraźnie nie w smak. Kobieta znajduje na progu domu kwiaty, podobne do tych, jakie otrzymywała była dziewczyna Arka, która zmarła w dramatycznych okolicznościach. Czy Iza również jest w niebezpieczeństwie?
Czy warto przeczytać Obserwatorkę Alicji Sinickiej?
Naszym zdaniem – zdecydowanie tak. Dlaczego? Wyjaśnia to nasza redakcyjna recenzja powieści Obserwatorka. W skrócie: to powieść bardzo wiarygodna i trzymająca w napięciu, mocno osadzona w naszej rzeczywistości i nie będąca kalką zachodnich wzorów. W ubiegłym tygodniu zaprezentowaliśmy Wam premierowy fragment Obserwatorki Alicji Sinickiej. Dziś możecie poznać ciąg dalszy historii Izy i Arka.
Fragment książki Obserwatorka Alicji Sinickiej:
Rozdział 2
Dzień dobiega końca, a ja nie mogę poruszyć górną wargą. Na razie nie boli, tylko puchnie, ale tracę nad nią kontrolę. Czuję się, jakby użądliła mnie w nią pszczoła. Prawa dolna powieka wydaje się coraz większa, nachodzi mi na oko, nie widzę przez to wyraźnie. Niedługo całkowicie przysłoni mi widok i zostanie tylko lewe oko, które jawi mi się teraz jako jedyny kontakt ze światem. Patrzę nim na wąską asfaltową ścieżkę przecinającą wypłowiały trawnik. Pada na nią światło latarni stojącej przed szpitalem.
Idę, stukając obcasami kozaków. Buty, które tak lubiłam, teraz mi ciążą, przeszkadzają. Chciałabym, żeby ktoś powiedział, że wszystko będzie dobrze, że nic mi już nie grozi. Pragnę uciec przed ciemnością nocy, mam wrażenie, że zaraz znowu ktoś mnie zaatakuje. Z lewego oka lecą mi łzy, z prawego przez opuchliznę nie są w stanie wypłynąć. Rozmazują tylko widok, przez wąską szparę nie dostrzegam już nic. Niech ta opuchlizna się zatrzyma. Niech już nie rośnie. Boję się, że pochłonie mnie całą.
Wciągam powietrze nosem, gdy wchodzę przez przeszklone drzwi na Szpitalny Oddział Ratunkowy w Oławie. W poczekalni siedzi staruszek z wenflonem w ręce. Za ladą rejestracji drobna brunetka w okularach stuka coś na klawiaturze.
Podchodzę i opieram się całym ciałem o chłodny, śliski blat, oddycham głośno.
Kobieta rzuca mi znad okularów zniecierpliwione spojrzenie, układając wargi do wypowiedzenia karcących słów w stylu „Niech poczeka, nie widzi, że jestem zajęta?”. Gdy jednak omiata wzrokiem moją twarz, coś w jej spojrzeniu się zmienia. Przełyka ślinę, zniecierpliwienie ustępuje miejsca wzbierającemu współczuciu, może lękowi.
– Upadłam – szepczę, a raczej mamroczę.
Nie sądzę, żeby zrozumiała. Ona jednak kiwa głową.
Bez słowa wstaje, przejeżdża dłońmi po białym kitlu i znika za wąskimi drzwiami. Patrzę na nie, a raczej na srebrną klamkę, która wciąż jest ugięta. Kobieta musi stać po drugiej stronie i trzymać na niej dłoń, jakby chciała kogoś dyskretnie o czymś poinformować i jednocześnie pozostać tutaj.
Wraca. Słyszę jakiś damski głos dobiegający z tamtego pomieszczenia:
– Spisz, Elu, formularz z panią.
Kobieta przewraca oczami i znowu znika za drzwiami. Tym razem ich nie zamyka. Słyszę jej odpowiedź:
– Pani nie jest w stanie mówić.
Warga zaczyna mnie boleć, chyba przestaje puchnąć. Zamienia się w odważnik, który ciągnie moją twarz w dół. Wydaję z siebie ciche westchnienie.
Kobieta wraca i podaje mi jakiś dokument. Z trudem wypełniam go otrzymanym długopisem, który co chwilę przerywa. Później kobieta chowa się z papierami w pomieszczeniu za rejestracją.
– Niechże pani usiądzie, na litość boską – słyszę głos staruszka.
Wciąż stoję przy ladzie. Powoli odwracam się do niej plecami i zerkam na niego, kręcąc nieporadnie głową.
– Co za skurwiel tak cię urządził – warczy przez żółte zęby, a z jego ust tryska ślina.
Wtem otwierają się inne drzwi, tuż obok krzesła, na którym siedzi staruszek. Zza framugi wygląda młody mężczyzna w modnie wygolonej fryzurze i pomarańczowym uniformie z napisem „Ratownik medyczny”.
– Poproszę panią – mówi poważnie, nie spuszczając wzroku z mojej twarzy.
On jednak nie wygląda na zmartwionego jak kobieta z rejestracji. W jego spojrzeniu czai się ocena obrażeń. Patrzy na moje prawe oko, potem na wargę.
Otwiera szerzej drzwi, wpuszczając do skąpanej w półmroku poczekalni ostre światło jarzeniówek. Podchodzę do niego powoli. Cała jestem obolała, choć tak naprawdę ucierpiała przecież tylko moja twarz. Ratownik prowadzi mnie do wyłożonej błyszczącymi niebieskimi kaflami sali, a raczej salki, chyba jednej z kilku. Pomieszczenie obok zajmuje jakieś dziecko wzbraniające się przed pobraniem krwi. Krzyczy głośno przekleństwa, a matka stara się je uspokoić. Jego pisk wwierca mi się w głowę.
Wydaję z siebie cichy jęk, gdy mężczyzna pomaga mi usadowić się na białej kozetce. Chcę, żeby dał mi coś przeciwbólowego, ale słowo „przeciwbólowy” jest niemożliwe do wypowiedzenia, gdy ma się unieruchomioną górną wargę. Ratownik gwałtownie podnosi dłoń tuż przed moją twarzą, sięgając do wieszaka na kroplówkę. Osłaniam się przed nim odruchowo. Z prawego oka lecą kolejne łzy, nie mogę złapać tchu. Warga zaczyna boleć jeszcze bardziej.
– Spokojnie, przepraszam. – Marszczy brwi i kręci głową jakby do siebie. – Zaraz przyjdzie lekarz.
Gdzieś dzwoni. Opisuje przez telefon mój stan, potem wbija mi wenflon nad dłonią i prosi, żebym się położyła na boku. Wychodzi.
Zamykam oczy, nie jestem jeszcze w stanie wrócić myślami do tych okropnych wydarzeń. Nie chcę tego teraz wspominać. Powtarzam sobie tylko w duchu, że jestem już bezpieczna. Nic mi nie grozi. Przeżyłam – to najważniejsze.
Po paru minutach robi mi się lżej. Słyszę nad sobą rozmowę kobiet przeplataną głosem ratownika, który się mną zajmuje. Jakaś starsza pani mówi, że zrobiła mu herbatę, żeby się napił.
– O, jest i pan doktor – kontynuuje starsza pani. – Tu mamy tę dziewczynę, o której Marcin mówił.
Słyszę powolne kroki. Po chwili milkną. Czuję na sobie czyjś wzrok, słyszę czyjś oddech. Powoli otwieram oczy i zastygam w bezruchu. To, co widzę, mrozi mnie, onieśmiela i uspokaja zarazem. Nie wiem, co mam zrobić: poruszyć ciałem, coś znowu wymamrotać?
Z każdą chwilą zatracam się w tym ciepłym spojrzeniu. Choć to, przez co dziś przeszłam, było najgorszym doświadczeniem w moim życiu, teraz czuję się tak, jakbym schowała się przed całym światem w puszystej, miękkiej pościeli. Jednocześnie rośnie we mnie nowy lęk – przed nim, przed tym, co zaraz się stanie. Ciekawość i niepokój powodują ból ogarniający moje ciało i duszę.
Moja matka pracuje w szpitalu jako salowa. Mówiła, że on jest teraz lekarzem, dokładnie rezydentem na chirurgii. Wspominam jej słowa, gdy patrzę w jego mądre, błękitne oczy. Zawsze chciał zostać chirurgiem jak jego ojciec. Dobrze jest go widzieć tu i teraz, gdy tak bardzo potrzebuję kogoś bliskiego.
– Arek? – odzywam się i wychodzi mi to całkiem wyraźnie, może poza ostatnią literą, która jest bezdźwięczna.
Pochyla się w moim kierunku, marszczy czoło. Chyba mnie nie poznaje. Nie widzieliśmy się tyle lat, zresztą teraz pewnie wyglądam strasznie.
– Iza? – mówi z jakąś rezygnacją w głosie. – Co się stało?
– Panie doktorze, bierzemy panią na oddział? – pyta starsza kobieta z krótkimi włosami.
Kręcę przecząco głową, patrząc na niego błagalnie. Nie mogę zostać w szpitalu. Przechyla głowę, chyba chce mi coś powiedzieć, ale wtedy ratownik podaje mu kartę informacyjną. Zerka na nią, później znowu na mnie.
– Możesz usiąść? – pyta.
Podnoszę się posłusznie. Próbuję zrobić to szybko i zwinnie, pokazać mu, że już mi lepiej. Chyba rzeczywiście tak jest. Kroplówka ukoiła ból, trochę mnie uspokoiła. Nie mam pojęcia, co w niej jest, ale powoli dochodzę do siebie, choć wciąż nie mogę mówić i już praktycznie nie widzę na lewe oko. Prawym jednak dyskretnie przyglądam się jego twarzy. Ma pełniejsze policzki, gęstszy zarost, trochę zmarszczek wokół błękitnych oczu. Rzęsy wciąż są długie i proste. Cały czas jest przystojny, tylko że w inny sposób. Kiedyś biła od niego chłopięca energia, a teraz jest dojrzałym mężczyzną, którego oczy wypełnia życiowa mądrość. Ma dopiero trzydzieści lat, ale lekarze chyba szybciej uczą się życia. W końcu walczą o nie każdego dnia.
Omiata wzrokiem moją twarz. Wypuszcza głośno powietrze.
– Wezwiemy policję – oznajmia.
Łapię go za przedramię.
– Nie – odpowiadam.
Zaciska usta i patrzy na mnie z niezadowoleniem w oczach, tak jak kiedyś, gdy nie podobało mu się to, co robię albo mówię.
– Iza – szepcze.
– Panie doktorze, szykować łóżko na oddziale? – wtrąca starsza pani.
– Pani Jadwigo, przebadam pacjentkę i zdecyduję. Za chwilę do was podejdę.
Jego ton jest ostry, zdecydowany. Nie pamiętam, żeby kiedyś taki był, ale podoba mi się w tej nowej odsłonie. Czy to nie głupie, że tego typu myśli przetaczają się teraz przez moją obolałą głowę?
– Możesz… – Nie kończy, tylko wskazuje palcem na suwak mojego swetra i wkłada do uszu słuchawki stetoskopu.
Dopiero po chwili dociera do mnie, że chce, abym rozpięła sweter. Spełniam jego prośbę onieśmielona i przerażona zarazem. Kulę się, jak to tylko możliwe, chcąc nieporadnie zasłonić wzgórki piersi wystające znad twardych misek biustonosza. Muszę wyglądać żałośnie. Przytłacza mnie ten moment. Ten wieczór. Przed oczami znowu błyskają mi ciosy, które na mnie spadły.
Arek unosi końcówkę stetoskopu, a po chwili opuszcza dłoń.
– Wyprostuj się i weź głęboki wdech – mówi spokojnie.
Opuszczam ramiona, zamykam oczy i wypinam pierś. Mechanicznie wykonuję jego polecenia, próbując wyłączyć umysł, nie dając się opanować szokowi i wzbierającej panice. „Jesteś suką” – słyszę w głowie i znowu czuję dwa silne razy, które prawie odcięły mnie od rzeczywistości. Pozostałam w niej jednak, modląc się w duchu, by nie dostać więcej.
Wsłuchuje się w bicie mojego serca, potem przechodzi za mnie, sprawdza chyba pracę płuc. Czuję chłód metalu obok kręgosłupa. Wzdrygam się.
– Wezwiemy policję – powtarza.
– Nie.
– Jak nie dziś, to jutro. Musisz to zgłosić. – Patrzy na mnie z jakąś rezygnacją. – Ktoś cię napadł? Co się stało?
– Nie wiem, kto to był – dukam, ale chyba zbyt niewyraźnie.
Arek wzdycha i zerka na zegarek. Potem wstaje i bez słowa podchodzi do biurka w rogu. Siada za nim.
– Nic z tego nie rozumiem – mówi. – Nie masz bardzo głębokich ran, ale jest opuchlizna od ciosów. Nie wmówisz mi, że to był wypadek.
Ma taki oficjalny ton… Nie mogę tego słuchać. Rozkłada na czynniki pierwsze mój stan, rekomenduje, co powinnam zrobić. Jeszcze raz bełkotliwie proszę, żeby nie wzywał policji, i mówię, że sama się tym później zajmę.
Do sali wchodzi pani Jadwiga.
– Iza dostanie leki i pójdzie do domu – oznajmia Arek po namyśle, po czym zwraca się do mnie: – Zawiozę cię do domu, gdy kroplówka zejdzie. Dalej tam mieszkasz?
Mam wrażenie, że słowo „tam” wypowiedział z niechęcią.
Kiwam potakująco głową. Arek odpowiada takim samym gestem, później wychodzi do pomieszczenia obok. Słyszę, jak rozmawia chwilę z pielęgniarką o stanie jakiegoś pacjenta z góry. Chyba jej znajomego. Przeszedł ciężki zawał. Gdy dostał ataku, runął na podłogę tak niefortunnie, że złamał rękę w łokciu. Nie wiadomo, czy przeżyje noc. Im dłużej dyskutują, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że trauma, jaką przechodzę, nie jest niczym szczególnym. Szpital pęcznieje od ludzkiego cierpienia, a ja jestem tylko jednym z wielu przypadków.
Arek wraca na oddział, a ja zostaję na kozetce, coraz bardziej otępiała. Jest mi zimno. Pani Jadwiga robi mi zdjęcia.
– Przydadzą ci się – mówi – jak już ochłoniesz. Pan doktor ma rację, to trzeba zgłosić. Jesteś w szoku, dziewczyno, i nie wiesz, co się dzieje. Nie ty pierwsza tak reagujesz. I nie ostatnia.
Zamykam oczy i układam się na wznak. Zaczyna mi się robić niewygodnie. To chyba dobry znak. Kiedyś słyszałam, że ból zawsze odczuwa się tylko z jednego źródła, najsilniejszego. Skoro zaczynają docierać do mnie inne bodźce, to znaczy, że ból twarzy został już zredukowany.
Nie chcę jechać na policję. Nie chcę tego zgłaszać. Chyba nawet nie powinnam. Policjanci gardzą mną i całą moją rodziną. Patologia – pod takim hasłem u nich figurujemy. „One mieszkają na patologii” – tak kiedyś powiedział jeden z mundurowych, gdy pijana matka zamknęła się w domu zimą i nie chciała nas wpuścić w obawie przed ojcem, a my przyszłyśmy z siostrą zrozpaczone na komendę. Myślała, że ojciec czai się gdzieś za winklem, wskoczy z nami do mieszkania i znowu ją pobije. Słowo „patologia” jest wyjaśnieniem wszystkich złych rzeczy, jakich doznałam.
Przysłuchuję się wirującym wokół mnie głosom pacjentów i personelu medycznego. Pełno tu uprzejmości i żalu, problemów, pretensji i żartów. Co chwilę odcinam się od nich, przeżywając na nowo tamte uderzenia i dzikie, obłędne spojrzenie wwiercające się w moje. I mój oddech znowu robi się płytszy.
Kiedy słyszę ciepły tembr głosu Arka, natychmiast się uspokajam, a mroczne wspomnienia odchodzą. Mam wrażenie, że on nie pozwoli mnie skrzywdzić. Zajmował się mną z taką czułością… Jakby wiedział, że do nikogo innego nie mogę się zwrócić. Nawet nie zapytał, czy zadzwonić do kogoś bliskiego. Wiedział, że nie ma do kogo. Pamiętał.
Jego głos jest coraz wyraźniejszy. Otwieram oczy. Stoi nade mną i po prostu się we mnie wpatruje. W jego wzroku kryje się gniew. Spogląda na pustą butelkę po kroplówce. Ostatnie krople spadają do długiej rurki. Ostrożnie wyciąga końcówkę z wenflonu. Przejeżdża kciukiem po mojej dłoni.
– Zostawimy ci go do jutra. Jeżeli będziesz miała problemy z jedzeniem, to przyjdziesz tu i podamy ci jeszcze jedną kroplówkę.
– Tak – odpowiadam z trudem.
– Chodźmy, zawiozę cię do domu.
Gdy staję na nogi, kręci mi się w głowie. Warga zaczyna pulsować. Już wiem, że to ona ucierpiała najbardziej.
Arek pomaga mi włożyć płaszcz, sam ma już na sobie cienką grafitową kurtkę, potem prosi, żebym wzięła go pod rękę. Czuję od niego delikatny zapach perfum. Nie pamiętam, czy to ta sama woń, którą pachniał, gdy byliśmy młodsi, ale na pewno dzięki niej wracają do mnie emocje z tamtego czasu. Jakiś spokój, poczucie akceptacji. To przy nim zawsze odpoczywałam od mojej rodziny, od mojego życia.
Wsiadam do jego samochodu i wtulam się w skórzany fotel, który w porównaniu z niewygodną kozetką wydaje się miękki, idealnie dopasowany do mojego obolałego ciała.
– Byłbym zapomniał – mówi, zsuwając ręce z kierownicy i wyciągając z kieszeni kurtki smartfon. – Wpisz mi swój numer telefonu. Wyślę ci kody recept, jakie powinnaś wykupić. Antybiotyk i maść.
Przez chwilę patrzę na niego oniemiała. Mój numer nie zmienił się od piętnastu lat.
Nerwowym ruchem dłoni wyciągam z torebki swój smartfon, wyszukuję dane Arka w spisie kontaktów i puszczam mu sygnał. Ekran jego komórki rozbłyska, w samochodzie rozlegają się dźwięki jakiegoś rockowego utworu. Na wyświetlaczu miga rząd cyfr. Tym teraz dla niego jestem.
– O, dziękuję – mówi zmieszany. – Przepraszam, parę lat temu, jeszcze w Szwecji, ukradziono mi telefon.
Straciłem wszystkie kontakty. – Stuka w wyświetlacz. – Już zapisuję. Wyślę ci te kody, jak wrócę do szpitala.
Pociągam nosem głośno, niezgrabnie. Spogląda na mnie, potem na telefon. Mam wrażenie, że wyczuwa mój smutek. Zawsze tak doskonale się rozumieliśmy.
– Wykupię ci te leki i przywiozę – obiecuje, lekko się uśmiechając.
To pierwszy uśmiech, jakim mnie dziś obdarował. Zatrzymuję na nim wzrok. Pragnę go zapamiętać.
Chciałabym też się uśmiechnąć z wdzięcznością, ale nadal jestem rozbita. Chyba tak wygląda reakcja szokowa organizmu. Myśli krążą po głowie bez ładu i składu. Człowiek sam nie wie, co robić, jak się zachować. Wspomnienia ataku przeplatają się z teraźniejszością, walczą z nią o prym. Nie potrafię się w tym odnaleźć.
– Przyjadę jutro rano, dobrze? Kończę dyżur o ósmej.
Przytakuję.
Po dwóch minutach dojeżdżamy do mojego bloku. W tej chwili żałuję, że szpital jest tak blisko. Że to już koniec. Zaraz wysiądę, będę musiała wejść do klatki i wspiąć się po schodach. Nie chcę tego robić samotnie.
Arek zatrzymuje auto na starej, mokrej kostce brukowej. Gasi silnik. Dlaczego to robi? Zerkam na niego z pytaniem w oczach.
– Zanim wyjdziemy… – Urywa w pół słowa.
„Wyjdziemy” – powtarzam w myślach. A więc chce wyjść ze mną. Odprowadzić mnie do drzwi.
Nie kończy, tylko stuka palcami w kierownicę, obserwując jednego z braci Kolskich, który właśnie wchodzi do klatki.
– Powiedz mi, proszę, gdzie to się stało – dodaje, odwracając się całym ciałem w moją stronę. – W domu? – podsuwa ostrożnie. – Mama? Siostra? Kto ci to zrobił?
– Nie wiem – mówię niewyraźnie.
– Nie wiesz? – Przechyla głowę. – Gdzie to się stało? – pyta głośniej, tonem domagającym się natychmiastowej odpowiedzi.
Wskazuję palcem na mały park za ulicą. Arek przekręca głowę odruchowo.
– Na naszym osiedlu? – pyta.
Przytakuję.
– Ale kto? Jak?
Wzruszam nieznacznie ramionami. Chciałabym móc mówić zrozumiale, doprecyzować, ale nie jestem w stanie.
– Boże. – Przykłada dłoń do czoła. – Ty to musisz zgłosić na policję. – Kładzie nacisk na słowo „musisz”. – Jak poczujesz się lepiej, pojadę z tobą i to zgłosimy. Mamy zdjęcia, trzeba to zrobić, koniecznie.
„Pojadę z tobą” – tylko to teraz słyszę. Chce pojechać ze mną, żebym to zgłosiła.
Zamykam ze zrozumieniem oczy. Jeszcze nie wiem, czy chcę przez to przechodzić, odpowiadać na pytania, siedząc przy biurku posterunkowego. Boję się, że wówczas prawda wyjdzie na jaw, a ja będę ugotowana.
Wysiadamy z auta. Arek znowu prosi, żebym złapała go pod rękę. Gdy wreszcie dochodzimy do drzwi mojego mieszkania, patrzy na nie niespokojnie.
– Musisz dużo odpoczywać i pić. Pij wodę i soki – mówi. – Kiedy znowu zacznie cię boleć, bierz na zmianę ibuprom i paracetamol. Masz je w domu?
– Tak.
– Jutro cię odwiedzę. Zadzwoń do mnie, gdybyś potrzebowała czegoś więcej niż leki.
– Tak – powtarzam.
Wzdycha i jeszcze raz spogląda na drzwi. Następnie odchodzi bez słowa pożegnania. Wydaje się przygnębiony moim stanem, tym, co mnie spotkało. Ja chyba jestem jeszcze zbyt oszołomiona, żeby ocenić to wszystko racjonalnie. Chcę się położyć w łóżku, ukryć w swoim pokoju przed tą parszywą nocą. Przed moim oprawcą i przed wybawcą, którym w tej chwili jest Arek. Mam nadzieję, że jutro poczuję się lepiej.
Wchodzę do mieszkania. Matka śpi na kanapie w dużym pokoju. Na ławie stoją dwie żółte puszki po tanim piwie. Powietrze przesiąkło nim bardziej niż zwykle. Pod kanapą lśni duża mokra plama, widzę trochę piany. Znowu wylało jej się piwo. Z telewizora błyskają głośne, kolorowe reklamy. Przytłaczają mnie, przyprawiają o kolejne zawroty głowy. Wyciągam spod biodra matki pilot i wciskam czerwony guzik. Ekran gaśnie.
Wychodząc z pokoju, słyszę chrobotanie w zamku. Po chwili w drzwiach staje moja siostra.
Na mój widok przykłada dłoń do bordowych warg.
– Co się stało?!
Potrząsam głową i przyspieszam kroku, przechodząc do swojego pokoju. Zamykam za sobą drzwi, przekręcam metalowy klucz. Siostra puka i prosi, żebym ją wpuściła.
– Proszę, powiedz! – nawołuje. – Izka!
Słyszę, jak płacze pod drzwiami. Siadam na łóżku i zasłaniam dłońmi uszy. Niech odejdzie. Niech zostawi mnie w spokoju. Zdążyłam zauważyć jej błyszczące oczy, zanim się tu zamknęłam. Jest pijana, tak jak matka. Alkohol wyolbrzymia wszystkie reakcje. Dlatego teraz nie ustępuje – stoi i mamrocze jakieś przekleństwa. Zaczyna mnie wyzywać. Docierają do mnie stłumione inwektywy, choć mam zasłonięte uszy.
W końcu odchodzi. Wtedy wstaję z łóżka, zdejmuję ubranie i wkładam koszulę nocną. Wyciągam z torebki smartfon i szukam w książce telefonicznej kontaktu do Arka. Chciałabym do niego zadzwonić, usłyszeć ponownie jego głos, poczuć spokój, jakim emanuje. Zamiast tego jednak piszę wiadomość.
„Dziękuję ci za wszystko, co dla mnie dzisiaj zrobiłeś”.
Odpisuje po paru minutach:
„Nie ma za co”.
Choć twarz na powrót zaczyna mnie boleć, a do umysłu powoli dociera to, co faktycznie mnie spotkało, robi mi się ciepło gdzieś w okolicach podbrzusza. Dziś wydarzyło się coś strasznego, a później coś dobrego. Niech nadejdzie już nowy dzień. Chcę znowu spojrzeć w oczy mojego wybawiciela. W nich schowam się przed złem, które mnie dopadło i zadało mi potworny ból.
Obserwatorkę kupicie w popularnych księgarniach internetowych: