Podczas mroźnej sylwestrowej nocy dochodzi do brutalnego morderstwa. Młoda kobieta ginie od ciosu nożem. Koszmar zatacza coraz szersze kręgi. Pogoń za nieuchwytnym zabójcą staje się obsesją rzeszowskiego śledczego.
Czy morderca jest rzeczywiście mordercą, a ofiara ofiarą? Gdzie kończy się prawda, a gdzie zaczyna urojenie? Urojenie to najnowszy thriller autora Snów i Ceremonii, pełen nieoczekiwanych zwrotów akcji.
Urojenie to opowieść niemal filmowa, opowieść stanowiąca świetny materiał na filmowy scenariusz - pisze Sławomir Krempa, redaktor naczelny serwisu Granice.pl w recenzji powieści. - Nie ma tu zbędnych dłużyzn, napięcie budowanie jest bardzo umiejętnie, akcja toczy się wartko. Janusz Koryl z ogromną sprawnością wciąga czytelników do swojego świata. Kreśli portrety wyrazistych bohaterów, snuje historię niezwykle wciągającą. W świat Urojenie wchodzi się z wielką przyjemnością niemal od pierwszych stron powieści.
Z przyjemnością premierowo publikujemy pierwszy rozdział nowej książki Janusza Koryla:
Rynek w Rzeszowie,
31 grudnia 2011, godz. 23.55
Wszystko zaczęło się tamtej sylwestrowej nocy. Rze-szowski Rynek był wypełniony po brzegi. Ludzie krzyczeli, kołysząc się wesoło w rytm żywiołowej muzyki, która płynęła wartkim strumieniem z dwóch wielkich głośników stojących obok roziskrzonej sceny. Budka Suflera grała swoje najwięk-sze przeboje. Długie snopy świateł rozpraszały ciemność nad głowami tłumu, a krwistoczerwony szpikulec lasera kroił
niebo z precyzją chirurga, tworząc w górze ogniste iluminacje. Tęgi mróz, który z każdą minutą przybierał na sile, zdawał się nie mieć dostępu do rozgrzanych ciał.
– „Bo do tanga trzeba dwojga, tak ten świat złożony jest” – śpiewał lider zespołu, a jego mocny, wibrujący głos odbijał się echem od kamieniczek dookoła Rynku.
Duża wskazówka na tarczy ratuszowego zegara była coraz bliżej dwunastki. Jeszcze tylko pięć minut dzieliło wszystkich od Nowego Roku. Niektórzy trzymali w pogotowiu butelki szampana. Ostre dźwięki popularnego szlagieru, który kilka lat temu nie schodził z radiowej anteny, wzmagały euforię ludzi. Tu i ówdzie zaczęły się rozlegać wesołe okrzyki:
– Już niedługo! Już za chwilę! Żegnaj Stary Roku!
Wszyscy wpatrzeni w ratuszowy zegar czekali w napięciu na ostatnie sekundy tego, co bezpowrotnie mijało. Niejeden z uczestników sylwestrowej imprezy myślał o tym, co mu
się udało, a czego nie zdołał osiągnąć w odchodzącym roku. Pośpiesznie czyniono bilans zysków i strat, mając nadzieję, że przyszłość będzie hojniejsza. Sylwester sprzyjał takim refleksjom, ale ponad wszystko liczyła się świetna zabawa, podrygiwanie do rytmu żarliwej melodii, płomienna feeria roztańczonego żywiołu.
Dziesięć sekund przed północą zaczęło się odliczanie. Ludzie skandowali, nie szczędząc gardeł:
– Dziewięć! Osiem! Siedem! Sześć!
Tłum zafalował jak wzburzone morze. Mróz jakby nieco zelżał.
– Cztery! Trzy! Dwa! Jeden!
Strzeliły korki szampanów. Ściskano się wzajemnie, skła-dano życzenia: żeby nam się, żeby wam się, żeby wszystkim ludziom na ziemi...
Nad Rynkiem zabłysły ognie pierwszych fajerwerków. Sylwestrowe szaleństwo osiągnęło swoje apogeum. Ktoś rzucił w górę garść błyszczącego konfetti. Ktoś, potrząsając
butelką szampana, krzyknął na całe gardło:
– Niech żyje Nowy Rok!
Na czarnej tafli nieba raz po raz rozkwitały kolorowe kwiaty efektownych rozbłysków. Ludzie wysoko zadzierali głowy, podziwiając pirotechniczne popisy. Huk eksplodujących tu i ówdzie petard wdzierał się do uszu. Noworoczny szał był jak gwałtowne tsunami, porywał ze sobą wszystko i wszystkich. Z jednym wszakże wyjątkiem.
Kilka metrów przed sceną stał młody, drobny mężczyzna i niepewnie rozglądał się wokół. Wyglądał jak ktoś, kto wskutek dziwnego zbiegu okoliczności znalazł się w niewłaściwym czasie i miejscu. Na jego bladej, wychudzonej twarzy nie było widać tej euforii, jaka się przelewała przez rzeszowski Rynek. Jego chłodne jak bryła lodu spojrzenie wyrażało niewiarygodną wręcz obojętność wobec ogólnej radości.
Ubrany był w długi, popielaty płaszcz. Na głowie miał szary pilśniowy kapelusz, bardzo podobny do tego, jaki nosił filmowy Indiana Jones. Tymczasem Budka Suflera grała kolejny kawałek. Ludzie, kołysząc się niczym w transie, śpiewali razem z zespołem:
– „Wszyscy święci balują w niebie, złoty sypie się kurz...”
Niejedna butelka szampana została już opróżniona. Niejeden z uczestników gorącej imprezy chwiał się już na nogach. Tylko ten dziwny mężczyzna w płaszczu i kapeluszu nic sobie z tego nie robił, jakby ogólna wrzawa i wesoły nastrój nie miały w sobie dość siły, by go poruszyć. Stał w milczeniu potrącany przez tych, którzy bawili się obok.
W pewnym momencie młody chłopak w zielonej kurtce z weluru wyciągnął w jego stronę butelkę z resztkami szam-pana i krzyknął z animuszem:
– Napij się pan za zdrowie nas wszystkich!
Podsunął mu flaszkę do ust, ale tamten nawet na nią nie spojrzał.
– Coś pan taki markotny? – dziwił się młodzieniec, którego policzki były tak rumiane, jakby je ktoś pomalował czerwoną emulsją.
Mężczyzna mocniej nacisnął kapelusz na głowę i ignorując pytanie chłopaka, zaczął się przeciskać przez gęstwinę tłumu w stronę ulicy Kościuszki. „Bal wszystkich świętych” wciąż jeszcze rozbrzmiewał w głośnikach, a on parł przed siebie, raz po raz potrącając świętujących ludzi.
– Co się pan tak rozpycha?! – skarcił go facet w wełnianej czapce z pomponem.
– Uważaj pan, do cholery! – syknęła starsza kobieta w niebieskim skafandrze.
Mężczyzna nic sobie nie robił z kąśliwych docinków. Idąc uparcie naprzód, sprawiał wrażenie kogoś, kogo przyciąga jakaś tajemnicza siła. Po kilku minutach udało mu się wreszcie wydostać z rozkołysanej gromady. Spojrzał na niebo. Złocista tarcza księżyca wyglądała jak wielka dojrzała reneta nabita na krzyż kościoła farnego.
Westchnął, jakby nagle coś sobie przypomniał. A potem znów ruszył przed siebie, wywołując u mijających go raz po raz przechodniów ogromne zdziwienie i strach. Jednak nie jego wygląd wzbudzał taką właśnie reakcję, lecz przedmiot, który kurczowo zaciskał w swojej prawej dłoni.
Długi kuchenny nóż z błyszczącym w świetle ulicznych latarni, zakrwawionym ostrzem.
informacja nadesłana