Długo nie byłam pewna, czy Tomek udźwignie temat. Czy będzie gotów na ekstremalny rajd. Skok na główkę ze świata imaginacji w zupełnie nieznane rejony rzeczywistości. Jednak wkręcaliśmy się w tę fantazję tygodniami. Wplątała się już w nasz werbalno-seksualny rytuał. Stała się jego nieodłącznym elementem.
Któregoś wieczoru zdecydowałam się powtórzyć, że jestem gotowa na urzeczywistnienie swojego pragnienia.
W tym eleganckim erotyku czterdziestoczteroletnia Hanna relacjonuje pikantną historię swojego życia seksualnego.
Tło i oś wydarzeń stanowi szeroko rozumiana rodzina – ta formalna, z którą łączą bohaterkę więzy krwi, oraz ta przybrana, składająca się z ludzi z zewnątrz, którą wraz z mężem Tomaszem nazywają jedną wielką rodziną. Z tą zamkniętą społecznością budują i utrzymują relacje oparte na specyficznych zainteresowaniach.
Frywolne, miejscami wręcz bezwstydne opowieści Hanny nie przysłaniają jednak obrazu współczesnej rodziny – z jej wzlotami i upadkami, radościami i problemami.
Kiedy skończysz, daj do przeczytania swojej drugiej połowie!
Do lektury powieści Więzy, której autorem jest Marcin Michał Wysocki, zaprasza HarperCollins Polska. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki Więzy. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
Rozdział 1
Przyszłam na świat w rodzinie góralskiej. Wiadomo: przywiązanie do tradycji regionalnych, narodowych i wszelkich innych. Duma i wiara. Ciupaga i krzyż. Od narodzin wpajano mi żelazne zasady i niepokalane wartości. Szczerze? Zupełnie się do tego nie nadaję. Bynajmniej nie dlatego, że jestem niepojętna. Zwyczajnie nie przyswajam obłudy. Jakbym była na nią impregnowana. Odmiennie zresztą od moich kochanych siostrzyczek, które łykają wszystko jak małpa kit.
Organicznie nie toleruję fałszu ani hipokryzji. Jestem idealistką. Dlatego pojęcia takie jak przyjaźń, miłość czy Bóg traktuję poważnie. A wynikające z nich zobowiązania dosłownie. Za moich najbliższych i przyjaciół bez wahania oddałabym życie. Męża zaś kocham ponad wszystko. Tej miłości nie przesłaniają mi nawet dzieci. Skoczyłabym za nim w ogień, gdyby to tylko miało go ocalić.
Jestem uduchowiona, ale niekoniecznie kościółkowa, dlatego dostaję torsji, gdy obserwuję tłum, który nie raczy nawet wejść do świątyni podczas mszy. Za to mało im się głowy nie powykręcają od śledzenia przejeżdżających aut. Nie pasuję do ich świata. Powtarzanie wykutych na blachę formułek bez świadomości ich istoty. Na pokaz. Bez Boga żywego. Mam nadzieję, że On to widzi i sprawiedliwie każdego rozliczy. Mnie nie wyłączając.
„Niech Pan Bocek ci da, co tam dla ciebie ma” – jak moja babka od strony ojca ze zgryźliwym uśmieszkiem życzyła każdemu, kogo nie lubiła.
Nie mam złudzeń, że sama będę się smażyć w piekielnym kotle. Och, nie taka znowu sama. Bo w towarzystwie przynajmniej kilku zdziwionych swoją obecnością w tym miejscu ziomków, którzy uważają się za bezgrzesznych. Widzę tam również naszego pana proboszcza. Jak wieść gminna niesie, przenieśli go do nas za karę. Po tych wszystkich aferach pedofilskich nawet nie chcę sobie wyobrażać, za co konkretnie. Bo choć od pewnego czasu wyluzowałam w temacie erotyki i jestem wyjątkowo tolerancyjna, a na pewno otwarta na wiele rzeczy, i to zdecydowanie bardziej niż przeciętna Kowalska, to pewne praktyki uznaję za niedopuszczalne. Ich granicą jest cierpienie innych. Tym bardziej niewinnych i nieświadomych istot jak dzieci czy zwierzęta. Tak, zwierzęta – bo i o takich zwyrodnialcach słyszałam. Dlatego szczególnie pedofilów, ale także damskich bokserów, wieszałabym na suchych gałęziach.
Nie było łatwo wychowywać się w konserwatywnej rodzinie. To nie jest środowisko przyjazne dla kogoś o otwartym umyśle jak mój. Chłonnego wiedzy, szukającego dyskusji, argumentów i autorytetów zamiast gotowych formułek. Szczególnie że „łociec” byli bardzo srodzy i nie znosili sprzeciwu. A już na pewno krnąbrnych białek. Za to byli bardzo przywiązani do tradycji, konwencji, obyczajów, obrzędów i całego tego dziedzictwa. Włącznie z piciem wódy i praniem przez pysk każdego, kto się nawinął.
Na pewno to nie pozostało bez wpływu na moje dalsze losy. Dlatego przez lata byłam nieśmiałą, zahukaną myszką bojącą się własnego cienia. Nie odzywałam się nieproszona. Siedziałam w kącie i chciałam, żeby nikt się mną nie interesował.
Jednak to nie wszystko… Kurczę, nie wiem, jak to powiedzieć. Chce mi się płakać, gdy o tym myślę… Chodzi o to, że jeśli twoi rodzice od dziecka ci wmawiają, że jesteś do niczego, ciągle tylko krytykują i nieustannie są z ciebie niezadowoleni – a przecież to jedyni życiowi przewodnicy, jakich masz, punkty odniesienia do wszechrzeczy i źródło niepodważalnej wiedzy o tym niezrozumiałym świecie – to przecież nie oznacza, że przestajesz ich kochać… Dzieje się za to coś znacznie gorszego: przestajesz kochać siebie. Po prostu im w końcu uwierzysz.
Niektórzy nigdy nie podnoszą się po czymś takim, bo nie potrafią poradzić sobie ze skutkami takiego wychowania. Wydają potem krocie na terapie, nie rozumiejąc, skąd bierze się brak zawodowych sukcesów, nieudane małżeństwa czy rodzicielstwo. Generalnie życiowa porażka zaprogramowana u jego zarania. Pokochanie samej siebie i uwierzenie, że jestem coś warta, zajęło mi długie lata…
º
Właściwie to nigdy nie postępowałam stereotypowo. Już od dziecka. Pierwszy odkrył to, zdaje się, pan ratownik na basenie klubu „Orzeł”. Całą hałastrą okupowaliśmy to miejsce podczas letnich miesięcy. Rodzice nie grzeszyli gotówką, brakowało jej na bardziej pilne potrzeby niż nasze wyjazdy wakacyjne. Stąd z siostrami trochę leżakowałyśmy u dziadków, ale najchętniej włóczyłyśmy się po okolicy.
Unikałyśmy za to pałętania się po domu, bo matka od razu robiła łapankę i zaganiała nas do obsługi pana ojca oraz domostwa. Utarło się więc, że pomagałyśmy jej na zmianę. Taki niepisany układ i dobra praktyka – jak się to teraz określa w biznesie – choć oczywiście z przymusu. Schodzenie z oczu matce szło mi najoporniej, dlatego to ja najczęściej padałam jej ofiarą. W końcu miałam dopiero jedenaście lat. Podczas gdy Magda, a szczególnie już Alicja – moja najstarsza siostra – lawirowały, jak mogły, nie zważając na reguły fair play.
Jak mówiłam, w pozostałym czasie, czyli gdy tylko mogłam, włóczyłam się z chłopakami po mieście. Gdzie popadnie. Podczas dobrej pogody najchętniej jednak przesiadywaliśmy na odkrytym basenie. Nie umiałam pływać, ale bardzo chciałam się nauczyć. Któregoś dnia pożyczyłam od koleżanki takie nadmuchiwane rękawki w kolorze amarantowym. Niestety nie było przy nich instrukcji obsługi. Nie chciałam jednak, żeby rudy Wacek wykorzystał sposobność, aby mnie bezkarnie obmacać, dlatego założyłam je samodzielnie. Tak na swój rozum. I dopiero gdy wskoczyłam do wody, zrozumiałam, że coś poszło nie tak. Z jakiegoś tajemniczego powodu za cholerę nie umiałam wypłynąć na powierzchnię, żeby złapać oddech. Na szczęście po kilku chwilach mojego bezowocnego szarpania się pan przystojny ratownik wyciągnął mnie z wody. Obyło się niestety bez sztucznego oddychania. Do dziś żałuję. Gdy mnie już uratował, z miejsca skierowano mnie do psychologa. To był wstyd przed całą naszą miejską wioską, ponieważ mimo moich najgorętszych zapewnień podejrzewano, że specjalnie wciągnęłam nadmuchiwane rękawki na łydki, zamiast na ramiona.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Więzy. Powieść kupicie w popularnych księgarniach internetowych: