W Parku Południowym we Wrocławiu znalezione zostają zwłoki mężczyzny. Parę dni później na terenie ogródków działkowych policja odnajduje kolejne ciało. Funkcjonariusze zakładają, że mają do czynienia z seryjnym mordercą, być może szaleńcem religijnym. Metodycznie okaleczonych ofiar przybywa... Jednak w trakcie działań operacyjnych staje się jasne, że motyw sprawcy ma niewiele wspólnego z religią. Śledztwo się komplikuje. Sprawą zajmuje się doświadczony podkomisarz Roman Sadowski. Ta pełna napięcia rozgrywka między mordercą, który uderza planowo i w wyrafinowany sposób, a ścigającym go policjantem jest niczym partia szachów. Czy Sadowski przejrzy na czas grę przeciwnika?
Poznaj mroczne oblicze Wrocławia i wynik tego bezwzględnego starcia! Do lektury powieści Andrzeja Janikowskiego Wiwisekcja zbrodni zaprasza Wydawnictwo Lira. W ubiegłym tygodniu w naszym serwisie mogliście przeczytać premierowy fragment książki. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
2
Bryła budynku komendy policji na Podwalu przywodzi na myśl krzyżackie zamczyska albo forty w Sudetach. Grube, ceglane mury i ich ostre narożniki sprawiają, że budowla przypomina warownię, a fosa po drugiej stronie ulicy jeszcze bardziej to wrażenie potęguje. Dostojeństwo gmachu budzi w niektórych mieszkańcach miasta nieokreślony respekt. To niełatwe do zdefiniowania uczucie zrodziło się z pewnością w zeszłej, dość mrocznej epoce, w której arogancję władzy umacniała niezaprzeczalna obywatelskość milicji. Sadowski skonstatował kiedyś, że już sam wygląd budynku zniechęca do popełnienia przestępstwa. Nie bez przyczyny nazywał to miejsce Fortecą. Zresztą cały kwartał wybudowano w podobnym stylu: budynek ABW, sądy i gmach prokuratury, którego murowane wieże dość posępnie spoglądają na okolicę.
Zerkając z ukosa na rzeźby sześciu strażników w milczeniu pilnujących wejścia, wszedł w labirynt korytarzy prowadzących do sekcji walki z terrorem kryminalnym. W pokoju czekał już na niego Madrygałkiewicz z teczką pełną dokumentów i zdjęć.
— Facet z parku to Andrzej Tyber. — Z tryumfującą miną położył papierzyska na biurku Sadowskiego.
— Znamy go? — Sadowski się zdziwił, że tak szybko udało się ustalić tożsamość ofiary.
— Owszem, kiedyś zatrzymano go w sprawie morderstwa motorniczego na Kozanowie, ale szybko wypuszczono. Ostatecznie zeznawał na procesie jako świadek. Tyle dobrego, że mieli jego paluchy. Daktyloskopia działa niezawodnie i szybko. — Madrygał wachlował się kartką. — Aha, miał rodzinę we Wrocławiu w osobie żony.
— No, to masz już zadanie na resztę dnia. — Sadowski zdjął marynarkę i rzucił okrycie dość niedbale na wieszak, a następnie zaczął szukać wzrokiem szklanki. — Dobrze by było, gdybyś przypomniał nam, czy złapali mordercę motorniczego.
— Nie. To znaczy uniewinnili podejrzanego. — Mówiąc to, starszy sierżant wysypał fotografie na stół.
Na pierwszej widniały nagie zwłoki ukrzyżowanego mężczyzny, na kolejnych piszczele i ramiona przywiązane powrozem do drewnianych desek. Podkomisarz zauważył ranę kłutą po lewej stronie ciała, kilkanaście centymetrów nad pępkiem. Na innej ciemny krzyż odcinał się od szarości otoczenia.
— Skoro oddycha świeżym powietrzem, to też trzeba mu złożyć wizytę — odparł, wpatrując się w wielki płaski iks stanowiący integralną część sękatej zagadki.
„To przecież krzyż Świętego Andrzeja” — pomyślał. „I ten człowiek też miał na imię Andrzej. Ciekawe, czy to przypadek. Nie. Wykluczone. Przypadki wpadają na siebie jak ludzie w wąskim przejściu, zdarzają się tylko wtedy, kiedy w katastrofach samolotowych giną prezydenci. Poza tym nie ma przypadków”.
Dłonie ze zdjęć należały do przedstawiciela tak zwanej klasy robotniczej — nie były gładkie ani delikatne. Dotykał ich przecież tam na wyspie; pamiętał dobrze ich szorstką skórę. No i ta dziwnie spokojna twarz, jakby jej właściciel nie doświadczył bólu. Według patologa Tyber zmarł około drugiej w nocy na skutek przebicia mięśnia sercowego ostro zakończonym szpikulcem o średnicy około dwóch milimetrów. W jego żołądku znaleziono resztki późnego obiadu — kawałki gotowanego kurczaka, dyni, cebuli i czosnku.
„Dziwny jadłospis. Kto dziś jada dynię z czosnkiem? Żeby chociaż marynowaną. Zupa dyniowa wraca ostatnio do łask, ale między nią a dynią jest taka różnica jak między ropą a benzyną. Czy zjadł z zabójcą? A może ktoś zmusił go do jedzenia? Tylko po co? Ostatni posiłek skazańca? Z dyni i czosnku?”.
Siedząc za biurkiem, omiatał wzrokiem porozrzucane policyjne dokumenty. Raport toksykologiczny nie wniósł nic ważnego — z fotografii wynikało nieco więcej. Wziął w wilgotne palce zdjęcie rany na piersiach. Widział ją z bliska w parku, teraz jednak chciał sobie ten widok przypomnieć, pobudzić mózg do działania. Taki mały otworek, plamka niemalże, a tyle mówił zarówno o zbrodniarzu, jak i jego narzędziu. Przekłuta komora serca to jedyne obrażenie wewnętrzne. Śmiertelne żłobienie wykonała ręka znawcy, żeby nie powiedzieć: wirtuoza. Starał sobie wyobrazić kogoś takiego; miał już do czynienia z kilkoma asami, ale nigdy z kimś takim. Igła wydrążyła tunel, który biegnąc do góry pod niewielkim kątem, znalazł zakończenie w komorze mięśnia. Jedno mocne pchnięcie wystarczyło. Sadowski umiał docenić rękę fachowca.
„Siłacz, który zna się na anatomii. Potężne barki, mocne dłonie i… co jeszcze? Zdegenerowany mózg, który kazał mu ukrzyżować człowieka. Wykolejony oprawca? A może zimny cynik o intelekcie Metternicha. Co za okropne stopniowanie: źle, gorzej, sadystyczny socjopata”.
Gnające myśli potęgowały umysłowy chaos, choć i bez tego czuł się fatalnie. Był wypalony, dogorywał psychicznie, a może i fizycznie, co manifestowało się przewlekłym zmęczeniem. Musiał się z nim zaprzyjaźnić, bo nie skutkowały na niego kilkudniowe urlopy. Poranny zastrzyk adrenaliny i kofeiny pozwalał jakoś dotrwać do dwunastej, ale potem było już tylko gorzej. Marazm dopadał go zazwyczaj właśnie wtedy. Teraz mała wskazówka na tarczy zegara pomału doganiała jedynkę przy nieco pękatej dwójce. Falująca rzeczywistość rozmazywała się, wszystko wokół zlewało w pierzaste plamy; policjant żeglował w jakimś dziwacznym półśnie.
Podświadomie wyczuwał, że jeśli nie zdarzy się coś nadzwyczajnego — jakieś cudowne zrządzenie losu — to sprawa ugrzęźnie na mieliźnie i że o złotej regule czterdziestu ośmiu godzin będzie można chyba zapomnieć. Na biurku telefon hałaśliwie przypominał o swoim istnieniu, ale pogrążony w odrętwieniu Sadowski w ogóle tego nie słyszał. Plastyczna wyobraźnia podsuwała mu różne wizje mniej lub bardziej prawdopodobnych wariantów przebiegu zbrodni i podsuwałaby je dalej, gdyby nie zobaczył przed sobą Szpachelczuka ze słuchawką w wyciągniętej ręce.
— Do ciebie. — Usłyszał.
Spojrzał na kolegę wzrokiem niedźwiedzia wybudzonego z drzemki w środku zimy. Nawet się nie zdenerwował, że tamten podniósł słuchawkę na nie swoim biurku.
— Romek, możesz się do mnie pofatygować? — rozległ się w telefonie niedający się pomylić z żadnym innym głos inspektora Lutomira Półchłopka, szefa sekcji terroru kryminalnego.
Sadowski ocknął się nagle. Będzie musiał od nowa zanurzać się w śledztwie, nasiąkać nim.
— Miałem bardzo nieprzyjemny poranek nad wodą odparł szorstko.
— Dlatego dzwonię.
— Zaraz będę.
Szef rzadko naprzykrzał mu się bez istotnej przyczyny, choć w mniemaniu Półchłopka w policji nie było spraw nieważnych. Sadowski wygramolił się więc zza biurka i trochę niezadowolony poszedł na spotkanie chromej codzienności. Na korytarzu mijał osoby znane i nieznane, twarze nijakie, blade i prostackie. „Typowe policyjne facjaty ludzi podobnych do struganego tępym heblem kloca drewna. A jednak skrywające nieprzeciętną inteligencję. Gdyby nie zaangażowanie tych z pozoru zwyczajnych ludzi, Wrocław szybko przeniósłby się w rzeczywistość rodem z Łowcy androidów. Stolica Dolnego Śląska tylko z pozoru jest spokojnym miejscem. Tak naprawdę jest ciągle nawiedzana przez demony. Właśnie jeden z nich wyszedł z czeluści. I na nieszczęście skrzyżowały się nasze drogi”.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Wiwisekcja zbrodni. Powieść kupicie w popularnych księgarniach internetowych: