W słowiańskim grodzie Szeligów nad Dnieprem żyła piękna Wisznia. W dziewczynie, o której krążyły pogłoski, że jest córką bogini Mokoszy, zakochał się Rua, wódz Hunów. Wkrótce Hunowie i Szeligowie dostali się do awarskiej niewoli. Rozpoczęła się długa, niebezpieczna tułaczka. Czy zwycięży zło zasiane przez bezwzględny lud Awarów?
Pasjonująca, pełna przygód historia Wiszni jest wędrówką po terenach Rusi, Bizancjum i ziemiach, na których kiedyś powstanie państwo Polan. To burzliwy okres starć różnych światów i kultur. Rzeczywistość miesza się z legendą, w ludzkich duszach nienawiść walczy z miłością silniejszą od śmierci. Czas upływa, a świat zmienia się jak w dniu, gdy piorun poraził jedno ze świętych drzew Szeligów. Czy to znak, że nadchodzą nowe czasy?
Do lektury powieści Wisznia ze słowiańskiej głuszy zaprasza Wydawnictwo Szara Godzina. W ubiegłym tygodniu zaprezentowaliśmy Wam premierowe fragmenty książki. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
Zanim przyszła wiosna, wokół wzgórza leżało już wiele tramów zdatnych do budowy grodu. Brat Jan chodził wokół nich i głową potrząsał z niedowierzaniem, że to baby wszystko zrobiły. A im cieplej było na świecie, tym żwawiej szła robota w Szeligach. Pola obsiać jarym zbożem, rzepy nasadzić, a i tak całego pogorzeliska nie mieli czym zagospodarować. Brakowało nasion i rąk do pracy. Wisznia patrzyła z żalem, jak na gołym prawie polu znowu zaczyna panoszyć się puszcza.
– Nie damy rady! Nie damy rady! – jęczała.
Nie spodziewała się pomocy od Ruy, ale to on któregoś dnia przyjechał z puszczy na dzikiej klaczce i spętał jej nogi, by nie mogła uciec.
– Zagrodzić by to i zrobić pastwiska dla zwierząt.
Tak uczynili.
Rua znosił dzicze warchlaki, kaczki i gęsi, którym podcinało się skrzydła, by nie mogły odlecieć, przyprowadził jeszcze parę koni. Klacze oźrebiły się i w osadzie przestano się bać przednówka, bo było mleko.
Na przekór tej gorączkowej krzątaninie wiosna tego roku ślimaczyła się jak najgorsza ciemięga. Deszcz lał dzień w dzień. Rankami osada ledwie dawała radę wysupływać się ze snujących się wszędzie kłaków mgły. Czaty rozstawione wokół próżno wytężały wzrok, bo w tej szarej wilgoci niewiele było widać. Nie widziały więc nadpływających łodzi. Zaharowane kobiety nie zoczyłyby ich na czas, gdyby nie Nielubka. Dziwiono się potem długo, jak udało się dziecku usłyszeć w hałaśliwym kołowrocie codziennej harówy cichy plusk nadciągających dłubanek.
– Łodzie płyną! – ostrzegła Jagę.
– Łodzie! – wydarła się stara ze wszystkich sił, a zaraz wrzask jej podjęły inne. Każda wiedziała, co ma robić.
Gosławka ze swoimi kobietami pobiegła do sieci, które rozpostarto w górze między drzewami nad rzeką. Jarogniewa ze swoimi wzięła się rozkładać drabiny po młace, Wisznia otworzyła kleć z bronią i rzucała nadbiegającym kobietom łuki, topory, kiścienie oraz włócznie. Wysz stanął na brzegu. On pierwszy chciał dać odpór wrogowi, ale dusiła go świadomość, że za nim stoją tylko kobiety. Nawet Ruy nie było, bo jak zwykle gdzieś się zapodział. Wilk człapał na samym końcu z toporem w ręku. Obok wlokła się Jaga. Stara szykowała się na śmierć, bo cóż oni mogą… Dwoje niedołężnych ludzi. Rozglądała się. Nigdzie nie widziała Nielubki, ale nie nawoływała jej. Nie byłaby w stanie dziewuszki obronić.
Gotowi byli. Nasłuchiwali. Plusk wioseł zanurzających się w równym tempie był coraz wyraźniejszy. Nagle rozległ się głuchy stuk toporów. Wrzask! Szamotanina! To Gosława odcięła powrozy podtrzymujące sieć. Więzy spadły na wrogów.
– Dawaj! – ryknął Wysz i na czele swojego oddziału popędził za załom rzeki, gdzie toczyła się już walka.
Dwie wrogie dłubanki oplątane siecią tarasowały drogę innym. Wojowie wyskakiwali z nich prosto do rzeki, bo woda tam sięgała najwyżej do ud. Gramolili się na bagnisty brzeg i pędzili już w kierunku wsi, tarczami osłaniając się przed nadlatującymi szypami. Szeligowskie baby patrzyły na pleczystych chłopów, na ich nogi silne i grube jak pnie, na ramiona z węźlastymi mięśniami. Ej, chłopy to były, chłopy! Jakby taki chciał przygarnąć… Gęby dać… Gdzieś na siano niby opierającą się pociągnąć… Czułe słówka prawić… Aż jeden wzdech poszedł po babskim wojsku. Tu jednak na co innego się zanosiło. Nie na pieszczoty i nie w zaloty te chłopy do nich przyszły.
– Bij! – wrzasnął Wysz.
– Awar! – zawtórowała mu Wisznia, bo wiedziała, że tym przypomnieniem wzbudzi w kobietach twardość w bitce.
Zwarli się już i młody kowal natarł z całych sił. Babski wrzask na moment zaskoczył wroga, ale kiedy najeźdźcy zobaczyli, z kim mają do czynienia, z tym większym impetem napierali. Nie pomógł nawet Rua, który pojawił się nie wiadomo skąd i konno zataczał coraz ciaśniejsze kręgi wokół walczących, rażąc z łuku i waląc kamieniami z procy. Spierali się coraz zacieklej.
– Żywe brać! Żywe! – darł się wielki woj w srebrnym, ozdobnym szłomie.
Ale jak tu było żywe brać, kiedy rozkraczyły się jedna z drugą, girami w ziemię się wparły i młóciły kiścieniami wokół nie gorzej od chłopa, waliły toporami, jakby nigdy w ręku kądzieli nie trzymały. Bitewny szczęk szedł i sapanie. Krew sikała wokół. Rozlegały się gruchot łamanych kości i wrzaski rannych.
– Na młakę! – zakomenderowała Wisznia, kiedy widać już było, że dłużej opierać się wrogowi nie są w stanie.
Kobiety rzuciły się do ucieczki. Zatupały nogi. Wisznia poczuła cios w plecy. Już, już runęłaby prosto pod nogi goniących, ale Rua miał na nią baczenie. Rzucił arkanem i podciągnął ją do siebie.
– Na młakę! – stęknęła, bo Hun przerzucił ją przez koński grzbiet, a gnaty kobyły wbijały jej się w żołądek w rytm galopu.
Rua jej nie słuchał. Szukał bezpiecznego miejsca.
– Na młakę, durniu! – Już zdołała unieść się nieco, wesprzeć na jednym ramieniu, drugim wyszarpnąć zza pasa nóż.
Hun wiedział, że z nią nie ma żartów. Zawrócił. Kiedy dotarli na brzeg moczaru, już najzręczniejsze z kobiet przebiegły ułożonymi na bagnie drabinami na wystającą z topieli łachę. Reszta zapadła w przygotowanych zawczasu kryjówkach. Wisznia zeskoczyła z konia. Ostatnia wbiegła na drabinę. Czarna woda zachlupotała pod jej nogami, zachwiała się kładka. Ale dla Wiszni to nie nowina. Lekko ze szczebla na szczebel przeskakiwała jak liszka albo kuna. Szybko, szybko, bo na skraj topieli już nadciągnęli wrogowie! Stanęli odurniali, bo nie wiedzieli, co dalej. Kobiety na łasze podniosły radosny harmider. Śmiały się, wyzywały ich:
– Trzęsidupy!
– Mameje!
– Ciućmoki!
Zadki na nich wypinały, waliły się po nich i jęzory wywalały. Intruzi nic nie mogli zrobić. Szypy bab nie sięgną, bo za daleko! Proca nie doniesie! Włócznią nie dorzucisz! Wściekli się woje. Nogami drabin próbowali. Baby przelazły, przelezą i oni. Było trochę tych kładek chybotliwych, więc jeden z drugim wszedł, kołysał się i ramionami machał, by uchwycić równowagę, ten i ów na czworaka opadł, czołgał się, bo zdobycz czekała: dziewki młode, jędrne i jurne. Za takie kupcowie brzęczącymi monetami zapłacą. Na takich majątek można zbić lepszy niż na najwspanialszych futrach, lepszy niż na jantarze nawet. Chciwość im oczy przesłoniła i rozum zmąciła. Wleźli wrogowie na bagno. Drabiny się pod nimi złamały. Za ciężcy byli, za wielcy!
– Zawracać! – wydarł się najstarszy z wojów w ozdobnym szłomie.
Ale już z jam, spod karp, z zachowanek w koronach drzew wysunęła się reszta kobiet. Wysz na czele, a Rua u jego boku. Naciągnęli łuki i dalej strzelać jak do kaczek do taplającego się w błocie towarzystwa. Zafurczały arkany i jak powiązane barany baby wyciągały z bagniska jednego chłopa po drugim. Zaświstały wyrzucane z proc kamienie i walił się woj za wojem w topielisko. Z obrzydłym cmoknięciem zamykała się nad nimi czarna breja. Kto tylko mógł, zwiewał do dłubanek zostawionych nad rzeką. Niewielu było takich szczęśliwców.
Zmrok gęsty zapadał, kiedy szeligowscy ludzie dumni ze swojej przewagi wracali do domów. Czas opatrzyć rany. Sławce strzała utkwiła w ramieniu, Jarogniewa miała ogromnego siniaka ciągnącego się od półdupka aż do kolana, Wisznię ktoś ugodził kamieniem puszczonym z procy tak silnie, że rozciął jej plecy. Jaga będzie miała co robić. Ciągnęli też za sobą jeńców.
W osadzie zielarka szalała z niepokoju.
– Nielubka! Nieluba! – wołała i ciągnąc za sobą chromą nogę, zaglądała we wszystkie kąty. Łzy płynęły jej po twarzy. – Porwali mi dziecko! Zabrali!
Kowal przyglądał się temu bezradnie. Nigdzie dzieciaka nie było. Żal ściskał mu serce, bo choć dziewczynka z urody podobna była do ojca, to jednak tak słodka, przymilna, wiecznie uśmiechnięta, że już dawno pokochał ją na równi z Jagą. Nie znaleźli jej, a do osady wracały wojowniczki. Rozgadane, szczęśliwe i dumne. Poklepywały się po ramionach, opowiadając sobie co śmieszniejsze starcia. Poklepywały też Wysza, bo dzielnie się sprawił i nawet go za to chwaliły, ale jemu już bitewne poruszenie przechodziło i teraz mierziła go taka poufałość.
– Nielubka! Czy ktoś widział Nielubkę?! – dopytywała Jaga, kogo tylko mogła.
Jednak kobiety wzruszały ramionami. Kto by się przejmował awarskim bachorem?
– Bogu podziękować trzeba! – zawołał Jan, który cały bitewny czas spędził u wrót świętego gaju, gdzie ustawiono krzyż. Modlił się tam żarliwie i był święcie przekonany, że to babskie zwycięstwo jest jawnym dowodem na interwencję Boga.
– Bogom podziękować! – poparła go Żybora.
Wrzucono skrępowanych jeńców do jam, z chat wzięto piwo, miód oraz paski suszonego mięsa. Któraś tam nawet jajko na ofiarę miała. Ruszyły pochodem do świętego gaju. Kowal ich wiódł.
Stanęli w bramie. Cisza i spokój tego miejsca onieśmielały gromadę. Na wzgórku okolonym płotem z okorowanych żerdzi rosły obok siebie prastary dąb i odwieczna lipa. Splatały się konarami w uścisku. Dąb szumiał łagodnie, a lipa wypuszczała pąki. Kobiety z Szelig rozumiały ten boski przekaz. Nikt tu nie był ważniejszy, nikt mądrzejszy. Mężczyzna dąb i kobieta lipa wspierali się nawzajem, miłowali. Tak być powinno. Ale nie było. One to wiedziały aż nadto dobrze.
Kowal nalał miodu do okutego żelazem rogu i przeszedł przez bramę świętego gaju.
– Nielubka!
Dziewczynka spała spokojnie w cieniu świętych drzew.
Wisznię ze słowiańskiej głuszy możecie kupić w popularnych księgarniach internetowych: