Lata dziewięćdziesiąte. Para dzieciaków wyjeżdża do Stanów, żeby zarobić trochę pieniędzy. Może to będzie prawdziwy amerykański sen? Najpierw jest szczęście, miłość, wielka podróż, muzyka. Dwoje ludzi, którzy odnaleźli się przez przypadek i prawdziwe zakochanie, już na zawsze. Ameryka sprzyja miłości, nawet jeśli trudno o kasę, a skóra na dłoniach pęka od pracy. A jednak między bohaterami coś się wydarza. Pojawia się rysa. Narratorka wraca do Polski, a Drobny zostaje za oceanem. To rozstanie ma być tylko na chwilę, ale pewnego listopadowego dnia przychodzi wiadomość, po której czas zmienia się na bezpowrotnie zimowy. I jakoś będzie trzeba z tym żyć. Tylko czy to jest w ogóle możliwe? Po dwudziestu dwóch latach bohaterka wraca na West Farragut, by odnaleźć ślady Drobnego, które przecież mogą być wszędzie.
Do przeczytania powieści Agnieszki Jelonek West Farragut Avenue zaprasza Wydawnictwo Cyranka. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki West Farragut Avenue. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
Koleje Amtrak ogłosiły właśnie niezwykłą ofertę dla zainfekowanych amerykanozą Europejczyków. Kupiliśmy z Drobnym miesięczny bilet kolejowy. Mogliśmy jeździć pociągami po całych Stanach, wsiadać i wysiadać, gdzie nam się podoba. Dostaliśmy kolorową mapkę (zamiast apki), którą złożyłam i upchnęłam Drobnemu w kieszeni plecaka i którą dwadzieścia cztery lata później znalazłam w jednym z pudeł z pamiątkami. Ciekawe, czy są jeszcze na niej żywe ślady palców poplamionych sosem barbecue. Czy biegają jeszcze po tej mapie cząsteczki Drobnego; czy teraz, kiedy jej dotykam, przeskakują na mnie.
Na peron wjechał pociąg tak srebrny, że nawet gdyby był złoty, nie byłby ładniejszy. Wszystkie siedzenia były obite czerwonym pluszem, bo w Ameryce każdy jest królem. Pamiętam, że wpadliśmy do wagonu minutę przed odjazdem. Drobny trzymał gigantyczne pudełko z pizzą, która pachniała obłędnie, i myśleliśmy jedynie o tym, żeby ją zjeść i pójść spać w chłodnym, klimatyzowanym miejscu. Tego dnia wypiliśmy tylko lurowatą kawę z automatu. Kiedy usadziliśmy tyłki na pluszowych siedzeniach, przyszedł elegancki konduktor i powiedział, że nie wolno jeść w pociągu i musi skonfiskować pizzę. Myślałam, że się popłaczę. Konduktor wziął pudełko, zajrzał do środka i powiedział, że łee, z pieczarkami to on nie lubi, sami to jedzmy, a potem popłakał się ze śmiechu, bo gapiliśmy się na niego jak dwa stołki z Polski. Panie, w Radomiu za takie żarty to można zginąć.
Na trasach nieco dłuższych, czyli takich, podczas których trzeba przestawiać godzinę w zegarku, w skład pociągu włączano przeszklony wagon. Duże fotele ustawiono w nim tak, żeby można się było gapić na mosty, tunele, lasy, prerię albo pustynię. Z głośnika co jakiś czas miły głos informował, że mijamy mosty, tunele, lasy, prerię albo pustynię. Naszynal Dżeografik na żywo.
Moglibyśmy wysiąść na każdej stacji. Mogliśmy nie wysiadać. Mogliśmy jechać dalej. Jechaliśmy nie po to, żeby dojechać, ale żeby jechać. Dzień albo dwa. Półleżąc w wagonie widokowym albo paląc w wagonie dla palaczy. Spaliśmy w miękkich fotelach, opierając się o siebie głowami. Mogliśmy mieć plan albo go nie mieć. Albo go mieć i zmienić, wymienić na kilka godzin leżenia, nicnierobienia, trzymania się za ręce. Kurde, ależ było wspaniale.
Raz wysiedliśmy na stacji, której nazwa kompletnie nic nam nie mówiła. Chcieliśmy zobaczyć, jak wygląda Ameryka naprawdę, zrobić „a kuku, Ameryko!”. W pudle znalazłam cztery zdjęcia z tego przystanku. Widać na nich fragment ulicy, porysowany górami horyzont i dwa duże motocykle zaparkowane przed barem. Stoję przy nich, osłaniając oczy od słońca. Widać, że jest bardzo upalnie, nie dzieje się nic i niewiele może się wydarzyć. Wydawało mi się, że wszystko tam stoi w miejscu i że ja też się zatrzymuję i przestaję poruszać. Zastygłam w upale na zdjęciu, gapiąc się prosto w obiektyw, bez świadomości, że patrzę na siebie samą za dwadzieścia kilka lat.
Znaleźliśmy motel z parkingiem, chociaż nie mieliśmy samochodu. Recepcjonista zdziwiłby się mniej, gdybyśmy nie mieli nóg. Wynajęliśmy pokój z łóżkiem i podwieszonym telewizorem, z oknem z widokiem na zaparkowane pick-upy i dodge’e. Byłam w tym pokoju po raz pierwszy, ale widziałam go już tysiąc razy. W scenach wyważania drzwi, strzelania do kogoś, kto pada na łóżko, plamiąc pościel krwią, w scenach chowania broni pod poduszkę przed snem albo przekładania plików studolarówek z walizki do sportowej torby. Cały nasz motel był jak scenografia z amerykańskiego filmu, w gratisie ze statystami (zaspany recepcjonista, kelnerka oparta łokciami o bar, barman żujący gumę). Poruszaliśmy się szlakiem halucynacji, które sączyły się do naszych mózgów najpierw z telewizora w pokoju rodziców, a potem z ekranów kinowych. Wszystko się zgadzało: ulica, rower, szafa grająca w barze, kawa z dzbanka, piwo z butelki, Frankie i Johnny, siedzenia obite skajem, kapelusze, człowiek biały, człowiek czarny, człowiek bezdomny, człowiek szalony, Fisher King, komedia, western, musical, dramat. Wszystko, co warte pożądania, było tutaj dookoła nas, do skonsumowania na miejscu. Jednocześnie wyjęte z bajki i prawdziwe. Świeże i używane. Kolorowe, ale w sumie żółte jak piasek. A przede wszystkim zajebiste.
Europa wydawała nam się skansenem pełnym dziadów, którzy biorą udział w jednej wielkiej rekonstrukcji bitwy pod czymś tam. Wszystko, co ważne i nasze, było tutaj.
Jeśli zamiast książki pisałabym scenariusz filmowy, to producent w tym momencie czytania już byłby na lunchu z autorem kryminałów. Nad medalionami wołowymi w sosie własnym z dodatkiem rukoli narzekałby, że scenarzystka jest jakaś nieogarnięta, to już kolejna strona, a wciąż nie wiadomo, o czym jest ta opowieść.
– Jest tylko osiem podstawowych historii – przypomniałby producent, nabierając purée na widelec. – Albo decydujesz się na Romea i Julię i lecisz tak: chłopak poznaje dziewczynę, chłopak traci dziewczynę, chłopak odzyskuje dziewczynę; albo idziesz w Kopciuszka czy inne brzydkie kaczątko, ale też trzymasz się schematu. Skąd ja wiem, czy to mi się w ogóle sprzeda? – powiedziałby, popijając lemoniadę domowej roboty, chociaż wolałby lagerka.
– To o czym ona właściwie pisze? – dopytywałby ten od kryminałów.
– Bo ja wiem? Ni to kino drogi, ni to dramat. Kobiety tak piszą, w dupie mają strukturę, lecą tym strumieniem świadomości, oszaleć można.
Kawałek medalionu wołowego spadłby mu na ekran ajfona, na szczęście z podwójną szybką.
– Gatunek to podstawa – przyznałby ten od kryminałów.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki West Farragut Avenue.
Tagi: fragment,