Najsłynniejszy polski rycerz, którego imię żyje do dziś: Zawisza Czarny. Człowiek, którego słowo znaczyło więcej niż prawo. Ten, który za najwierniejszego giermka wziął syna pokonanego wroga. Stawał do walki tam, gdzie nikt już nie miał odwagi walczyć. A ludzie szli za nim, w ogień, pod deszcz strzał i bezlitosne ostrza. Po śmierć, albo po zwycięstwo, ale zawsze za nim.
Dla sługi, któremu dał słowo, sam zdobył oblężony zamek. Dla brata, wziętego do krzyżackiej niewoli, spalił świat.
Zawisza. Czarne krzyże to historia wyjątkowego człowieka, spisana ze swadą właściwą prozie Jacka Komudy, dbałość o szczegóły i realia historyczne, która zapewni rozrywkę na najwyższym poziomie i wielbicielom średniowiecznej historii i czytelnikom ceniącym przede wszystkim żywą, trafiającą w serce opowieść. Do lektury zaprasza Fabryka Słów. Dziś w naszym serwisie znajdziecie premierowy fragment książki:
Brzeg Niemna tonął w oparach i mgłach ścielących się nad wodą jak dymy z dogasającego ogniska. Wysoko nad lasami czarne niebo ciął wąski sierp księżyca, blady niczym ofiarne ostrze żmudzkiego guślarza.
Noc wypełniona była skrzypem nienasmarowanych osi, dudnieniem kół, łomotem kopyt. Na brzeg zajeżdżały ciężkie wozy, kolasy i bigi. Wiozły klatki z drewnianych, zbitych na krzyż balików, nitowanych żelaznymi bretnalami. Niskie, włochate konie stawiały nogi szeroko, zapierały się, pochylając łby, jakby ciągnęły ciężar ponad siły. Obok maszerowali zbrojni – krępe chłopy w szarych tunikach na pancerzach, w obłych kapalinach i pruskich hełmach. Na pawężach, które dźwigali, widniały proste czarne krzyże na białym tle.
Wnętrza klatek spowijał mrok i mgła; tylko na prętach widniały blade znamiona: zaciśnięte, drobne, pokryte krwią dłonie.
Tych bladych rąk nie było widać z pagórka na skraju lasu. Samotny rycerz na potężnym kopijniczym koniu spoglądał posępnie na wozy i ich eskortę. Wysoki, smukły, w pełnej krakowskiej zbroi, w szłomie z podniesioną zasłoną wyglądał jak wyniosły, twardy jesion z boru. Na tarczy dzielonej w pas miał Sulimę.
Towarzyszył mu Żmudzin na kosmatym koniu. Rosły, potężny mężczyzna; osłonięty kolczugą, ze zwierciadlaną płytą pancerza na piersi, na głowie nosił pruską pekilhube z zasłoną jak w ruskich szłomach – przesłaniającą całą twarz, z okrutnym uśmiechem podniesionych w górę żelaznych ust.
Za nimi na podjezdkach czekali pachołkowie i giermek w kapalinie. Rycerz ociągał się, patrzył na czarną ścianę lasu, jakby czekał na wsparcie.
Jednak skraj pradawnego żmudzkiego boru był pusty...
Wreszcie się zdecydował. Podniósł rękę na znak i popędził wierzchowca ostrogami. Koń skoczył przed siebie, wybijając ciężki rytm; najpierw kłus, potem trójtakt galopu. Poczet ruszył w chwilę później – śladem rycerza idącego przodem niczym ostrze bojowego klina.
Na brzegu poniżej wzgórza potężny knecht z czarną brodą strzelił batem po dłoniach przeciskających się po przez pręty kratki. Z wnętrza dobył się pisk i szloch. Na okutym, zakratowanym wozie były dzieci. Brudne, przerażone, ściśnięte jak prosięta wiezione na targ. W szarych i białych świtach, pokrytych brudem i krwią.
– Schnauze, bydlęta!
Kolejnego ciosu już nie zadał... Zatrzymał się na ugiętych nogach, wpatrując się w mgłę, bo nagle usłyszał coś, co było głośniejsze niż skrzyp i klekotanie wozów.
Złowieszczy, zbliżający się grzmot kopyt!
Nagle w oparach zaczerniał wyszczerzony koński pysk, spięty łańcuszkiem munsztuka. Grzywa rozwiana w galopie, a w siodle – rycerz w zbroi! Z trójkątną tarczą na lewym ramieniu, z sulicą przerzuconą przez przedni łęk!
Knecht nie zdążył nawet pisnąć. Rycerz wpadł nań, ugodził w pierś litewską włócznią, zmiótł z siodła i obalił w błoto!
Podniosły się krzyki, gdy poczet wpadł między wozy, rąbiąc i tratując pawężników, kuszników i zbrojnych. Rycerz, obok niego wojownik w szyderczo wykrzywionej pekilhube i pozostała szóstka konnych przeszli przez karawanę jak furie, które wyrwały się z piekła, pozostawiając po sobie krew i dygocące, wdeptane w piach ciała.
Rycerz już zawracał konia, okrzykiwał swoich, by szli za nim, nie dając pardonu.
Więc poszli galopem przez noc i mgłę. Miecze zabrzęczały, tłukąc o hełmy, tarcze i żelazo, pod niebiosa bił wściekły wrzask i jęki rannych. Pachołkowie z krzyżami ulegli. Tratowani, rąbani, uciekali od wozów, wciskali się pod kolasy, rozbiegali. Rycerz ich nie gonił, przywołał poczet, dłonią w żelaznej rękawicy wskazywał drzwiczki do klatki, zamknięte na solidną kłódkę.
– Panie Wojciechu, żelazem!
Wezwany pachoł już podjeżdżał, osadził konia, ze skoczył z siodła. Dzieciaki na widok obcych poczęły przepychać się, szlochać; w uszy uderzył cienki krzyk rozpaczy. Stary Wojciech pochwycił topór, chciał zamachnąć się, ciąć w kłódkę, ale zawahał się, bo mali więźniowie w błagalnym geście wysuwali ręce przez kraty. Sapiąc, próbował podważyć skobel, ale bezskutecznie.
Wreszcie uderzył toporem w drewniany balik, z którego zrobiona była krata. Przerąbał go, wyłamał, poszerzył rozstęp między drewnianymi prętami. I wtedy... zobaczył po drugiej stronie krat brudnego chłopca o zwichrzonej, pokrytej błotem czuprynie.
Jednak dzieciak nie patrzył na starego sługę. Spoglądał ponad jego ramieniem, na rycerza z Sulimą na piersi. A potem sięgnął wzrokiem dalej, przez mgłę...
– Wojciechu! – krzyczał rycerz. – Na Boga, szybciej!
Opary rzedły, rozwiewały się, bo nadchodził świt – daleko za żmudzkimi borami i trzęsawiskami przedzierała się wolno smuga, czerwona jak krew.
I nagle w mgłach nad Niemnem pojawiła się śmierć.
Dziesiątki, może setka łodzi, szerokich, płaskodennych, wyładowanych zbrojnymi. Na dziobie każdej stał rycerz – zakonny brat w białym płaszczu, z czarnym krzyżem na lewej piersi.
Zgięci wpół knechci napierali na wiosła, aż jęczały dulki. A dalej w rzedniejącym mroku czaiło się coś jeszcze. Złowroga sylweta, wyniosła niczym katedra, wzniesiona na ogromnym płaskim galarze. Drewniany zamek na wodzie, zwieńczony zębatymi blankami!
– Krzyżacy! Cała rzeka! – krzyczał giermek, pokazując na Niemen.
Rycerz drgnął, spojrzał w lewo, zobaczył nadchodzącą nawałę.
– Uwolnijcie ich! – rozkazał. A potem wyrwał giermkowi sulicę z garści, zawrócił konia.
– Panie...
– Zatrzymam ich! Dam wam czas... A ty – Sulimczyk spojrzał na wojownika w pekilhube – chodź za mną!
Tamten ledwie dostrzegalnie skinął głową.
Łodzie już dobijały do piaszczystych łach, krzyżaccy knechci wyskakiwali z krzykiem i pluskiem do wody!
Pomiędzy kapalinami, chybocącymi sulicami i rohatynami przyciągał spojrzenie jeden jedyny siwy koń. Dextrarius stał na tratwie, którą poruszało sześciu wioślarzy, wyniosły, okryty białym zakonnym kropierzem. Dosiadał go jeździec we włoskiej płycie, w hełmie z płaską zasłoną i szerokim nakarczkiem. Kiedy tratwa weszła na płyciznę, spiął ostrogami wierzchowca, ten parsknął, spuścił głowę, nie chciał iść w wodę. Rycerz uderzył drugi, trzeci raz, mocno, brutalnie, aż dextrarius skoczył w przód na płyciznę i przerażony popędził aż na brzeg. Na piasku wyprzedził knechtów i kuszników.
Między wozami podniósł się zgiełk. Chłopiec przeciskał się przez nadkruszone toporem kraty, rwąc koszulinę; złamany pręt pozostawił na jego ramieniu krwawą pręgę. Zamarł, widząc rycerza z Sulimą gnającego na Krzyżaka w białym płaszczu.
Patrzył, jak wpadli na siebie z rozmachem niby rozwścieczone byki. Sulimczyk uderzył włócznią – spod pachy, w sam bok przeciwnika.
Krzyżak zachwiał się w siodle, kiedy konie minęły się w galopie, tak blisko, że zdawać się mogło, iż splączą się munsztukami, ostrogami i rapciami. Ale w ostatniej chwili Sulimczyk uderzył tarczą o pawęż przeciwnika. Wybił go z siodła, rzucił na koński zad, zwalił na ziemię, aż jęknęły blachy zbroi...
...a potem nawrócił konia ku wozom.
Knechci, dotąd pędzący za dowódcą, zanieśli się jednym wielkim wrzaskiem, stanęli w miejscu. Dziesiątki rąk wyciągnęły się do leżącego, ktoś łapał rozszalałego konia, inni tylko spoglądali dookoła.
Na wozie chłopiec obrócił się, wyciągnął ręce do dziewczynki, która przeciskała się przez otwór w kratach wyłamanych przez Wojciecha. Nie zdążył. Z tyłu pojawił się cień, wzniósł się nad nim, czarny i złowieszczy.
Mały więzień zbladł. Rzucił się pod wóz, przepełznął na drugą stronę po piasku i krwi. Ominął charczącego, wypluwającego posokę knechta, przemknął obok kopyt szalejących koni. Zapadł w mrok.
Zobaczył jeszcze, że do Sulimczyka podjeżdża wojownik w szyszaku z wyrzeźbionym okrutnym uśmiechem rozciągającym żelazne usta. Nieznajomy uchwycił przyjacielskim gestem za osłonięte blachami zbroi ramię towarzysza. Wsadził prawą rękę pod naramiennik i...
Coś brzęknęło! Ostrze ze świstem wyskoczyło z rękawa niczym wystrzelone z kuszy. Wbiło się w przeszywanicę Sulimczyka w miejscu nieosłoniętym przez zbroję, sięgnęło ciała!
Rycerz krzyknął, zatrząsł się z bólu.
I wtedy, po tej długiej chwili, uderzyła na nich krzyżacka nawałnica. Sulimczyk dostał w bok hełmu gizarmą, stal wytrzymała, ale trzy pary dłoni chwyciły go za lewą rękę i nogę powyżej trzewika.
W jednej chwili ściągnęli go z konia, obalili na ziemię. Rzucili się nań jak na ociężałego żuka, pokryli niczym szarańcza, poczęli bić, ciąć, kopać i szarpać, jakby wychodziła z nich złość. Złość na śmiałka, który przed chwilą tratował, kłuł i wbijał w błoto ich kamratów.
– Staaać! Staaaać!
Krzyżak już wstał, przyszedł do siebie; przepychał się ku miejscu potyczki, okładając pachołków po łbach i plecach bojowym żelazem. W ręku miał młot z trójgraniastym ostrzem, nieco zagięty do dołu, z obuchem uformowanym na kształt pięści. Przepchał się wreszcie, roztrącił czeladź. A wtedy Sulimczyk w zakrwawionej, powgniatanej zbroi poruszył się, podniósł na łokciu.
Błysk! Krzyżak wzniósł broń do ciosu!
Leżący zastawił się poszczerbioną pawężą...
Młot runął na nią jak głaz. Trzasnęło drewno i żelazo; rysa przemknęła przez herbowe pole.
Krzyżak uderzył jeszcze raz – tarcza nie wytrzymała, pękła, rozszczepiona w połowie.
I jeszcze raz, z zamachu – szłom Sulimczyka wgiął się pod ciosem, rycerz opadł na drogę, legł pod przemożną siłą.
– Brać żywcem! – zakrzyknął Krzyżak.
Białobure morze knechtów pokryło leżącego jak jadowite robactwo. Chwyciło, przytrzymało, zdławiło wszelki opór. Zamaskowany jeździec w pekilhube spoglądał na to w milczeniu, nieruchomy jak posąg. Uśmiech zdrady i tryumfu wykrzywiał żelazne oblicze jego maski.
*
Krzyżacka kolasa toczyła się z takim chrzęstem i turkotem, jakby miała zaraz rozlecieć się w drzazgi. Powoził smutny pachołek w obcisłej robie i nasuniętym na oczy kapturze połączonym z pelerynką powycinaną w ząbki. Z boku jechało czterech konnych kuszników w kapalinach i zakonny rycerz. Na kolasie spoczywał blady i pokrwawiony Piotr z Garbowa zwany Krukiem, odarty ze zbroi, obolały, ale z zaciętym obliczem.
Krzyżak zdjął z głowy gładki włoski hełm z szerokim nakarczkiem. Jasne włosy zalśniły w słońcu; w błękitnych oczach patrzących szczerze i prosto czaiły się pogarda i drwina z jeńca.
– Jestem Leopold Koekritz von Dieber, z woli Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego komtur Wodokzen. Powinniście o mnie słyszeć.
– Dzikie i dalekie jest twoje komturstwo – odciął się Kruk. – Równie dobrze ja mógłbym mianować się kasztelanem malborskim.
– Będą o mnie mówić – zawyrokował Krzyżak z miłym uśmiechem – jako o pogromcy Piotra Kruka. Wyście wszak brat sławnego Sulimczyka z Garbowa?
– Zawisza upomni się o moją krzywdę.
Komtur uśmiechnął się tajemniczo. Wjeżdżali na rozstaje dróg w żmudzkiej puszczy. Stała tu karawana wozów i dwukołowych big, przy której krzątali się krzyżaccy knechci i słudzy w kapturach.
– Dokąd mnie wieziecie?
Dieber dał znak podniesioną ręką, aby się zatrzymać. Stanęli przy wozach wyładowanych workami z ziarnem.
– Doprawdy bardzo was lubię, panowie Polacy. Tacy z was miłosierni głupcy, że ze świecą szukać drugich. Ot, proszę, przywozicie zboże dla głodujących pogan. Jezus Chrystus by płakał. A w zbożu... Pokażcie, proszę!
Knechci zrzucali worki z wozu, rozpruwali je dagami. Z wnętrza wysypało się ziarno, pod którym zabłysła stal mieczy, czerniały ręczne kusze bez cięciw.
– Wiem dobrze, że jest was więcej na Żmudzi. Tam, dokąd jedziemy, pogadamy o tych miłosiernych wojownikach. I o zbożu. Ile, dla kogo, jakie są tajne znaki i hasła. Pogawędzimy w cieple.
Kruk zacisnął zęby. Oblicze miał spokojne, ale pod maską obojętności czuł chłód.
Od czoła kolumny narastał tętent kopyt. Nadjeżdżał jeździec w zwierciadlanej zbroi i pekilhube z szerokim uśmiechem wyrzeźbionym na zasłonie zakrywającej oblicze. Kruk nie chciał nawet na niego patrzeć.
– Czas na mnie, komturze – powiedział Żmudzin niskim, chropawym głosem. – Dotrzymałem umowy... – Rozwarł prawą pięść. Nietrudno było domyślić się, co oznacza ten gest.
– Zdrajca! – wycharczał Kruk. – Przeklęty cały twój ród. Oby wymarł, oby zgnił!
– Do końca nie wierzyłem, że go sprzedasz – rzekł von Dieber, nie zwracając uwagi na słowa jeńca, wesoły i niewinny jak młodzieniaszek w katedralnym chórze. – Ale tak, tym razem pan z Garbowa ma rację. Dziś w nocy dopuściłeś się grzechu zdrady. A jak nasz zakon karze zdrajców? Zaraz się dowiesz, bierzcie go!
Pułapka musiała być przygotowana wcześniej, bo strzelcy od razu przystawili kusze do pleców wojownika, dwaj inni chwycili za ręce z prawej i lewej.
Jeździec nie szarpał się. Nie krzyczał. Spojrzał w lewo, spojrzał w prawo, prosto na lśniące groty.
– Wy przeklęci...
– ...zdrajcy? – Dieber uśmiechał się miło jak uniżony sługa, a nie krzyżacki komtur. – Od was się tego nauczyliśmy, poganie. Wczoraj zadałeś cios Krukowi, jutro poderżnąłbyś gardło mnie. Pojutrze wystawiłbyś na hańbę cały nasz zakon.
– Co z nim, panie? – zagadał jeden z knechtów.
– Rzućcie go na drugi wóz – zakomenderował Krzyżak. – Z tobą też pogawędzimy, mój ty dziki Żmudzinie. Razem z Sulimczykiem będzie wam raźniej... I cieplej.
I nagle szarpnął głową, krzyknął, zaświstał przez zaciśnięte zęby.
Miejsce Kruka na wozie było puste. Po prostu zniknął, ranny, pokrwawiony; przecież ledwie się ruszał!
– Staaać! – krzyknął rozpaczliwie Dieber. – Gdzie jeniec? Gdzie ten przeklęty Polak? Gdzie Kruk?!
– Tam, tam, panie! – wskazał jeden z knechtów. – Uchodzi!
– Za nim!
Krzyżacy zaczęli zawracać konie, na ciasnej drodze zawadzali o siebie, przepychali się; trzask, jeden z wałachów kopnął, ktoś mało nie zleciał z ciężkiego siodła, zakotłowało się.
– Dalej! Dalej! – wrzeszczał Dieber.
Kruk uciekał, pokrwawiony, to unosząc, to opuszczając związane z przodu ręce. Biegł truchtem, choć ciemne plamy latały mu przed oczyma. Potem już tylko szedł, półprzytomny, zbolały.
Nie dopadli go. Nie musieli. Nagle od strony wozu dojechał doń w galopie zakonny półbrat w dublecie i tu nice z krzyżem jak wielkie T. Nie musiał nawet tratować uciekiniera. W przelocie, mijając go i opryskując roztopionym błotem z resztkami śniegu, po prostu zdzielił styliskiem rohatyny przez plecy. Kruk jęknął, runął. Przez chwilę, leżąc na pokrytej breją drodze, ruszał rękami i nogami, jakby jeszcze chciał pełznąć. Nie starczyło sił.
Z tyłu nadciągała nawałnica, krzyki, pluskanie kopyt na rozmokłym trakcie. Coraz bliższe i... coraz wolniejsze. Zdobycz nie mogła im ujść.
Ludzie w białych płaszczach opadli go ze wszystkich stron, ze złością, z furią zaczęli kopać, tłuc raz za razem, wyładowując gniew za podłą przedwiosenną pogodę, za błoto, za nędzne żmudzkie drogi. Za brak piwa i ciepłej strawy na tej parszywej rejzie.
Na szczęście Piotr z Garbowa zwany Krukiem już tego nie czuł. Odpływał w dawno minione czasy; kolejne wiosny, zimy, lata migały mu przed oczyma jak stronice przewracane w księdze.
Tymczasem zdyszany, wściekły Leopold von Dieber przypadł na koniu do półbrata, który pierwszy powalił Kruka. Oparł rękę na jego ramieniu, pogładził pieszczotliwie.
– Dobra robota, Hans – powiedział. – Ten polski pies gotów był uciec. Jeszcze dobierzemy się do niego w Wodokzen, co, kamracie?
Uśmiech Hansa starczył za odpowiedź.
Książkę Zawisza. Czarne krzyże kupicie w popularnych księgarniach internetowych: