Dla Edyty najważniejsze są książki, które tworzy, oraz jej dorosłe dzieci. Skrycie marzy jednak o wielkim uczuciu. Dla młodszego od niej Jacka liczą się przede wszystkim niezależność i wolność, które zapewniają mu rybacki kuter i słone wody Bałtyku. Niespodziewane spotkanie na plaży wywraca ich życia do góry nogami. Zaskoczeni postanawiają dać szansę rodzącemu się uczuciu. Choć dzieli ich wiele, to nastrojowa atmosfera nadmorskiej miejscowości oraz wspólne spacery brzegiem morza sprawiają, że ich relacja pogłębia się. Przypadek połączył tych dwoje, tylko czy to wystarczy?
Co jednak kiedy wydarzenia z przeszłości i obawy o wspólną przyszłość zakłócą szczęście Edyty i Jacka? Czy mimo przeciwności losu ich miłość ma szansę przetrwać?
Chcemy tworzyć opowieści o miłości w pełnym jej wymiarze.
- wywiad z Lidią Liszewską i Robertem Kornackim.
Do lektury powieści Lidii Liszewskiej i Roberta Kornackiego, zatytułowanej Tylko szeptem zaprasza Czwarta Strona. – To nietuzinkowa opowieść o uczuciu, które łączy dojrzałą kobietę i dużo młodszego mężczyznę. Jednak nie tylko tematyka wyróżnia „Tylko szeptem" spośród innych powieści obyczajowych. Zwraca także uwagę dopracowany styl i mnogość refleksji – na temat miłości, życia, a także literatury – piszemy w naszej redakcyjnej recenzji.
W ubiegłym tygodniu w naszym serwisie zaprezentowaliśmy Wam premierowy fragment książki Tylko szeptem. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
Uspokój się, uspokój – powtarzam w myślach, ale serce wie swoje. Ten mężczyzna… Rytm serca, które chce kochać, nie zmienia się nigdy. Czy tego chcemy, czy nie, miłość jest celem samym w sobie. Nawet jeśli spróbujemy przekonać wszystkich, że jest inaczej. Bywa demonem. O tak! Ale gdy jest punktem wyjścia, jest i pierwszym krokiem ku życiu. Można przestać jej szukać, czekać na nią? Być może… Ja tego nie potrafię. Są tacy, którzy mówią mi, że gdy o niej zapomnieć, jest łatwiej. I to być może. Tylko dlaczego ciężej oddychać powietrzem, w którym nie tli się iskra oczekiwania na kilka wspólnych chwil, moment, w którym wszystko inne traci znaczenie? To wszystko widzę w jego oczach, w spojrzeniu, które mnie obejmuje, dotyka i pieści … Nie czuję się na siłach, żeby odwrócić wzrok. Nie ja i nie teraz.
Edyta Lachmann Tam znalazłam miłość
* * *
Tego dnia również odpuścił połów, przekazując kuter jednemu z dyżurujących w spółdzielni. W mieszkaniu było tak wiele do zrobienia, że planowana kilkudniowa przerwa od morskich zajęć właśnie wchodziła w piątą dobę. I na dobrą sprawę końca nie było widać. Uparł się, że wszystkie prace wykona własnoręcznie – przecież drobny remont, a już na pewno pomalowanie tych kilkudziesięciu metrów kwadratowych nie mogło być niczym skomplikowanym. Jednak było, o czym przekonywał się kolejny dzień z rzędu. Zniechęcony kopnął puszkę z farbą; pojemnik uderzył w ścianę, po czym przetoczył się na drugą stronę pokoju i zastygł po kilku sekundach. Jacek Brzostowski odetchnął z ulgą, bo biorąc zamach nogą, wcale nie był pewny, czy farba nie wydostanie się na zewnątrz. Puszka pozostała zamknięta.
– Przerwa! – zakomenderował, spoglądając na swoje odbicie w lustrze.
Sprawdził, czy portfel i telefon ma przy sobie, po czym wyszedł z mieszkania. Wolnym krokiem ruszył w kierunku molo, przy którym swoje kutry kotwiczyli wszyscy miejscowi rybacy. Jego mech 73 również tam był, od prawie tygodnia pozostający w obcych rękach i stęskniony za swym prawowitym kapitanem. Jacek odziedziczył go po ojcu – starym Brzostowskim, jak mówiono w Mechelinkach. I choć miał ochotę na zupełnie inne akweny, skończył nawet Szkołę Morską w Gdyni, to pozostał wierny Zatoce Puckiej. Kiedy ojca zabrała choroba, a siostra postanowiła osiąść na stałe w Warszawie, jasne stało się, że to jemu przypadnie w udziale opieka nad matką i ojcowska łajba.
– Dlaczego ja? – To pytanie zadawał sobie wtedy bardzo często. Był oficerem, wykwalifikowanym nawigatorem, mógł przebierać w ofertach pracy i trasach, którymi opłynąć dałoby się cały glob.
– Bo nie ma innego wyjścia, Jacuś – tłumaczyła mu Julka, jego siostra. – Nie mam szans na rozwinięcie skrzydeł na tym zadupiu. Tu mogę co najwyżej w wakacje nanizywać podrobione bursztyny na nitkę i pchać to turystom po dyszce.
Niechętnie, ale przyznał jej rację. Młoda była zdolna i, tak jak on, wykształcona. Od dziecka miała jeden patent na dorosłość – chciała robić biżuterię. Dopięła swego, została jubilerem i projektowała efektowne ozdoby, które powoli wyrabiały sobie markę wśród odbiorców. Od kilku miesięcy prowadziła nawet swoją firmę i z tego, co zdążył zauważyć, radziła sobie w branży całkiem dobrze, realizując przy okazji swoje marzenia. Decyzja o wyjeździe do dużego miasta była naturalnym krokiem w jej karierze, planowanej przecież od wielu lat, jeszcze za życia ojca. Brat nie mógł jej w tym przeszkodzić. Nie chciał i nie potrafił.
– Zostanę z mamą – zgodził się i choć czasem miał mocno pod górkę, nigdy nie żałował tego kroku. Jadwiga Brzostowska prowadziła przy molo w Mechelinkach lokal gastronomiczny, dość dużą smażalnię aspirującą do bycia czymś więcej niż tylko jedną z wielu budek z rybką i frytkami. Stołowała się tu większość letników. Właścicielka karmiła smacznie, nie oszukiwała na świeżości ryb, a serwowane porcje miały słuszną wagę. Zatrudniała dwie osoby w kuchni, dwie w sali, sama lubiła też stanąć przy barze i dopilnować wszystkiego bacznym okiem. Najbardziej jednak wypatrywała tej jednej jedynej, której mogłaby powierzyć serce swojego syna. Przedwczesna śmierć męża przekonała ją, że nie warto odkładać życiowych decyzji na przyszłość. Zdaniem matki Jacek nie miał co prawda fiu-bździu w głowie, był raczej sumienny, ale nie stronił też od przesiadywania w miejscowych pubach. Ostatnio zdarzało mu się przepaść na kilka dni, kiedy gorąca krew nakazywała mu towarzyszyć którejś z samotnie wypoczywających plażowiczek. Z tych przelotnych znajomości – zdaniem Jadwigi Brzostowskiej – więcej mogło być kłopotów niż zysków. Mądra kobieta przy jego boku z pewnością wydobyłaby z niego więcej dobrych cech. I dała jej upragnionego wnuka.
Jeszcze rok temu wszystko szło po jej myśli; syn był w związku, który wydawał się trwały i perspektywiczny. Aneta, z którą planował przyszłość, wyglądała na rozsądną dziewczynę. Niestety, coś poszło nie tak.
– Po prostu nie pykło. – Jacek zbywał pytania matki, a ona sama za mocno nie drążyła tematu.
Domyślała się, że coś musiało młodych solidnie poróżnić, bo wcześniej nie widziała syna nigdy tak radosnego, jak w tych momentach, kiedy z nadzieją opowiadał o wiciu gniazdka dla ich dwójki. „A może i trójki?” – pytał, puszczając do niej oko, a ona doskonale zdawała sobie sprawę, że nie ma na myśli starej matki. Cieszyła się jego szczęściem, a kiedy „nie pykło”, próbowała być blisko syna, by w razie potrzeby miał się u kogo wypłakać. Aneta zniknęła z jego życia, a później z Mechelinek – albo odwrotnie, kolejności nie była pewna. Wiedziała tylko, że Jacek mocno to przeżył. Pytanie, dlaczego sprawy potoczyły się w ten sposób, wciąż pozostawało zawieszone.
Brzostowski przystanął przy „Złotej rybce”, jak nazywała się ich smażalnia, zamienił kilka zdań z kucharzem i przywitał się z matką, która słysząc znajomy głos, wyszła przed lokal.
– Znowu kopcisz te śmierdziuchy! – skarciła niewiele młodszego od siebie mężczyznę ubranego w biały fartuch. Ten w odpowiedzi uśmiechnął się, prezentując niepełny garnitur zębów, ale posłusznie zgasił papierosa i wyrzucił niedopałek. Brzostowska również uśmiechnęła się pod nosem i rozpogodzona zwróciła się do syna: – Koniec remontu?
– Jeszcze trochę – odpowiedział Jacek. – Nie mam do tego drygu, ale do końca tygodnia się wyrobię.
– Nie lepiej wziąć kogoś do pomocy? Albo zlecić robotę fachowcom? – W jej głosie wyraźnie słychać było troskę. – Ty się, synuś, tak nie przemęczaj!
– Dobrze, mamo, może i tak zrobię.
– Idziesz do spółdzielni? To zajdź później na obiad, pomidorówki ci zrobię!
– Kto zrobi, to zrobi – burknął pod nosem zbesztany przed momentem kucharz i puścił oko do Brzostowskiego. Kobieta udała, że nie słyszy tego komentarza ani dyskretnego śmiechu, jakim pożegnali ją obaj mężczyźni.
– Musisz znaleźć matce zajęcie, dopóki ruch nie zacznie się na dobre – zasugerował Burczyk, wysupłując przygaszony niedopałek z popielniczki. Pracował u Brzostowskiej od kilku lat, był naprawdę dobrym kucharzem. Szefował kiedyś w kuchni na statku pasażerskim, ale alkohol i kilka związanych z nim ekscesów spowodowało, że na stare lata „musiał zmienić środowisko pracy”, jak wytłumaczył podczas przyjęcia do „Złotej rybki”. Szefowa odebrała to ze zrozumieniem, a on wsiąkł w to miejsce na dobre. – Może weźmiesz ją na łajbę?
– A idź ty w cholerę! – Brzostowski zaśmiał się na myśl o takim rozwiązaniu. – Każdy niech dźwiga swój krzyż, z godnością! I uważaj, żeby zupa nie była za słona!
Tuż za molo, gdzie rozpościerał się teren należący do spółdzielni rybackiej, stały w równym rzędzie mniej lub bardziej odrapane kutry. Jego znajomi już dawno wrócili z połowu, opuszczone łodzie schły teraz w dopołudniowym słońcu. Wejścia na teren bronili rdzawy kundel i jego nie mniej rudy właściciel, Bronisław Fogel. Jacek lubił tego człowieka, stary nie był łatwy ani przyjemny w obejściu, ale jego słowność i uczciwość nie budziły zastrzeżeń. Brzostowski mógł być pewien, że pod jego nieobecność, jeśli tylko stróż i jego pies są na posterunku, mech 73 może bezpiecznie stacjonować na plaży.
– Co tam, Jacuś? – Stary przywitał go wyciągniętą ręką i wskazał wolne miejsce obok siebie. – Stęskniłeś się za nami?
– Tak, i to bardzo! – odpowiedział zapytany, siadając. – Mam już po dziurki w nosie tego remontu, nie byłem w morzu tyle dni, że mnie zaczyna nosić.
– A co, przebudowę robisz czy tylko tak, po wierzchu?
– Z grubsza ogarniam, przecież budynek nie jest stary, nic wielkiego tam nie trzeba. – Brzostowski lekkim klepnięciem przywitał się także z psem. – Tapeta, farba, trochę gipsowania. Matka się uparła i…
– Wiem, znam charakter szanownej mamusi! – Fogel strzyknął śliną i podrapał się po głowie. – Ale wiesz co, ja ci pomogę. Kiedyś przecież robiłem za malarza.
– Panie Bronku, nie trzeba. Dam radę! – zaprotestował słabo Jacek.
– Chłopaku, jak cię znam, to nawet porządnej drabiny nie masz! – Fogel spojrzał pytająco. Milczenie rozmówcy potwierdziło jego przypuszczenia. – Po obiedzie się rozeznam, co tam mam ze starych czasów w piwnicy, i po południu możemy jeszcze trochę popracować. Pasuje?
– No, pasuje! – Jacek najwyraźniej doszedł do momentu, w którym nie rezygnuje się tak łatwo z fachowej pomocy. Nawet jeśli o jej fachowości nie był do końca przekonany. – Ale obiad jemy u mamy! Firma stawia!
– I ja to szanuję! – odpowiedział Fogel i znów strzyknął śliną.
Siedzieli tak jeszcze przez kilka minut, wpatrując się w horyzont. Morze szumiało łagodnie, słońce świeciło, a im było dobrze.
– Dwóch panów na molo, nie licząc psa – odezwał się Brzostowski.
– Coś mówiłeś? – Subtelne nawiązanie do dzieła Jerome K. Jerome chyba nie było zbyt czytelne dla Fogla.
– Nie, nic takiego. – Jacek poklepał starego po ramieniu. – Po prostu pięknie tu.
•
Ranek przespała cały, bez specjalnych wyrzutów sumienia; podniosła się z łóżka dopiero przed dziesiątą. Nikt przecież nie mówił, że ma się zabrać do pisania skoro świt. Ma przed sobą jeszcze wiele tygodni, które musi sprawiedliwie rozdzielić między pracę, odpoczynek, relaks i miłość. Kolejność działań nie była jeszcze ustalona; dla Edyty Lachmann było jednak jasne, że co jak co, ale praca to nie wszystko. Na dobrą sprawę powtarzała to sobie od przyjazdu, a odkąd opuściła Warszawę, minęły już trzy dni. I co z tego? Muszę odreagować, usprawiedliwiała swoje nieróbstwo. Przez ten czas zdążyła jednak dopieścić po swojemu apartament, zrobić większe zakupy spożywcze, rozpakować walizki i po prostu zadomowić się w tym miejscu. Faceta z plaży, który tak dobrze zajął się nią pierwszego dnia, nie widziała od tamtej pory.
Dzisiaj pewnie spałaby jeszcze dłużej, gdyby nie hałas dochodzący z głębi budynku. Mogłaby przysiąc, że obudził ją głośny huk spadającego przedmiotu. Chwilę później usłyszała dobiegające z oddali trzaśnięcie drzwi. Nasłuchiwała jeszcze przez moment, ale nic się nie wydarzyło, dlatego zawiedziona postanowiła wstać z łóżka. Nuda, podsumowała, ale przynajmniej nie jestem tu sama. Te odgłosy, które słyszała po przebudzeniu, i wczorajsze hałasy, świadczące o prowadzonym po sąsiedzku remoncie, lekko ją zaintrygowały. Ciekawe, kto to, zastanawiała się, krzątając się po mieszkaniu.
Zagadka wyjaśniła się już pod wieczór. Siedziała właśnie przy komputerze, układając plan pracy na najbliższe dni. Lubiła mieć wszystko opisane, tak by później szło jak po sznurku. Ciszę przerwał huk dużo głośniejszy niż ten poranny, później krzyk, a następnie dzwonek do jej drzwi. Pobiegła otworzyć, potykając się o leżące przy sofie kapcie.
– Tak? – zapytała, kiedy przed drzwiami zobaczyła rudego mężczyznę. Nieufnie zmierzyła go wzrokiem; gość całym sobą dawał do zrozumienia, że w jego podejściu do życia nadążanie za najnowszymi trendami w modzie czy kosmetyce nie jest szczególnie istotne. Patrzył za to na nią wyraźnie czymś przejęty. – Stało się coś?
– No stało się, kierowniczko, stało – odpowiedział rudy i, widziała to wyraźnie, z trudem powstrzymał się od strzyknięcia śliną. – Stukam do wszystkich, dobrze, że chociaż tu ktoś otworzył. Pani pomoże, bo sam go nie dźwignę.
– Słucham?
– Kolega się z drabiny zwalił. Pani pomoże, bardzo proszę – powtórzył.
Zawahała się na sekundę, bo przez głowę przebiegła jej myśl, że to jakiś nowy złodziejski sposób na dostanie się do mieszkania. Pójdzie tam i dostanie po głowie, a zanim odzyska przytomność, ryży z ferajną ogołoci apartament. Ale nie, to chyba byłoby zbyt grubymi nićmi szyte. Uspokoiła się. Przecież wyraźnie słyszała hałas, a remont w budynku trwał od kilku dni. Rzeczywiście ktoś zleciał z tej drabiny. I może połamał kręgosłup? Cholera, zaklęła w myślach, nieźle się zaczyna ten pobyt!
– Kierowniczko? – nieśmiało przypomniał o sobie właściciel rdzawych… Nie, nie loków, poprawiła się w myślach. Po prostu kłaków, to wyrażenie jest znacznie bliższe prawdy.
– Idę, oczywiście! Zastanawiam się tylko, czy nie zabrać czegoś ze sobą. – Spojrzała jeszcze w głąb mieszkania, ale machnęła ręką i wyszła na korytarz. – Okej, niech pan prowadzi.
– Daleko nie mamy. – W zamyśle mężczyzny to mógłby być nawet żart, ale jej nie było jakoś do śmiechu. Jeśli stało się coś poważnego, jej pomoc na nic się nie zda i trzeba będzie wezwać pogotowie.
Rudy poprowadził ją korytarzem, który tuż przy schodach prowadzących na parter zakręcał w prawo, odsłaniając nowe skrzydło apartamentowca. Rzeczywiście, do przejścia mieli tylko kilkanaście metrów, co wyjaśniło uciążliwości akustyczne, na jakie narazili ją fachowiec od remontów i jego pechowy pomocnik. Budynek był względnie nowy i jak większość tego typu konstrukcji opierał się na oszczędnym wykorzystaniu materiałów izolacyjnych, dlatego prac prowadzonych w sąsiedztwie po prostu ukryć się nie dało. Miała nadzieję, że wypadek nie spowoduje przedłużenia remontu o następne tygodnie. Naprawdę zamierzała wziąć się do pisania tak szybko, jak się tylko da.
– To tu. – Mężczyzna wskazał drzwi z numerem dziewiętnaście. – Pani wybaczy, że wejdę pierwszy, ale to dla pani bezpieczeństwa. Farba się nam rozlała.
– Jasne, proszę się nie krępować – zgodziła się skwapliwie i ustawiła za nim.
W środku było bardzo jasno, sufitowe żyrandole uzupełniały dwa mocne halogeny, takie jakie często wykorzystywane są przez ekipy budowlane. Pomieszczenie pozbawiono w zasadzie mebli i pozostałego wyposażenia; widać było, że właściciel lokalu poważnie podszedł do zaplanowanego odświeżenia wnętrz. Na swoje nieszczęście zatrudnił pechową ekipę.
– Gdzie ten kolega? – zapytała.
– Tu był! O, tutaj! – Jej przewodnik wskazał kąt pomieszczenia, w którym dostrzegła przechyloną drabinę i zastygającą już na jej szczeblach rozlaną farbę.
– Interesujący kolor – zauważyła. Ciepła pomarańczowa barwa z pewnością nadałaby pomieszczeniu interesujący wygląd, gdyby tylko w większości nie znalazła się na podłodze. I na głowie przebranego w malarski kostium mężczyzny, który z wyciągniętymi przed siebie rękoma wszedł właśnie do pokoju. Choć może „wszedł” to zbyt daleko posunięta obserwacja; człowiek ten przemieszczał się bardzo powoli, macając przestrzeń przed sobą i ostrożnie stawiając stopy. Całą twarz zasłaniała mu pomarańczowa breja, na której żywą bielą odznaczały się tylko zęby. Skoro się śmieje, to chyba nie jest z nim tak źle, pomyślała Edyta i odetchnęła z ulgą. Średnio zapatrywała się na perspektywę przeistoczenia się w sanitariuszkę.
– A, tu jesteś! – ucieszył się rudy, przerywając jej rozmyślania. – Miałeś się nie ruszać z miejsca.
– Miałem, miałem, ale chyba nic mi nie jest – wyjaśnił zagadnięty. – Chciałem znaleźć ręcznik w łazience, żeby się wytrzeć, ale jak na złość wszystko tam popakowałem.
– Dobra już, stój spokojnie! Zaraz cię obejrzymy.
– Obejrzymy? Panie Bronku, sprowadził pan pomoc? – Poplamiony farbą wyjawił przy okazji imię swego towarzysza.
– Jacek, czy ty się w głowę uderzyłeś? Przecież po to poszedłem!
Tym sposobem Edyta poznała imiona obu malarzy. Chociaż mogłaby przysiąc, że głos nieboraka od pomarańczowej emulsji słyszała już wcześniej. Zaraz, zaraz, pomyślała, czy to nie jest mój wybawca sprzed kilku dni?
– To znowu pan! – powiedziała tak oskarżycielskim tonem, że obaj mężczyźni znieruchomieli jak na komendę. Spodobało jej się to. – Proszę tak zostać, zanim narobi pan więcej szkód i zamieszania.
Rozejrzała się po wnętrzu, które układem odpowiadało jej apartamentowi. Ruszyła do toalety, skąd zabrała rolkę papieru toaletowego. Na szczęście tego artykułu pierwszej potrzeby nikt nie schował na czas remontu. Podeszła do nieszczęśnika i sprawnym ruchem starła mu nadmiar farby najpierw z okolicy oczu, a następnie z policzków i czoła.
– Nie spodziewałam się, że będę mogła zrewanżować się tak szybko! – Zaśmiała się, rozwijając kolejne odcinki z rolki i poprawiając swoje dzieło. – Muszę przyznać, że w tym kolorze włosów wygląda pan bardzo interesująco.
– Nie kopie się leżącego – odparł Jacek Brzostowski, który dopiero teraz, choć wciąż z trudem, przejrzał na oczy. Nerwowo mrugał powiekami, jakby w obawie, że spływająca z grzywki pomarańczowa maź ponownie go oślepi. – Ale miło mi, że to właśnie pani ratuje mnie z opresji.
– Całe szczęście, że to nie farba olejna. Jesteś ofermą! burknął przyglądający im się z boku pan Bronek.
– Aj, zapomniałem przedstawić. Pani pozwoli, to przyjaciel domu, Bronisław Fogel. – Jacek płynnie odnalazł się w obowiązkach gospodarza, puszczając przytyk mimo uszu. Fogel skłonił się kobiecie. – Choć na dobrą sprawę, to i ja wciąż nie poznałem pani imienia.
– Gdyby nie znikał pan tak szybko, jak ma pan to w zwyczaju, to poznałby je pan wcześniej. Edyta. – Lachmann podała mu dłoń, którą Brzostowski natychmiast pocałował, zostawiając na niej smugę farby. Najwyraźniej sąsiadka nie wytarła go dokładnie.
– Bardzo mi przykro. Jacek! – przedstawił się ponownie.
– Myślałam, że będę pana musiała co najmniej reanimować, ale skoro moja pomoc ograniczyła się jedynie do przetarcia umorusanej twarzy, to uznajmy, że wciąż mam u pana dług.
– Wykluczone – zaoponował. – Jesteśmy kwita. A teraz, jeśli pani pozwoli, skoro odzyskałem zdolność widzenia, doprowadzę się szybko do porządku.
– Nie będę przeszkadzać, wracam do siebie. Na pewno nic panu nie jest? – upewniła się, przyglądając mu się badawczo.
– Wszystko w porządku, przepraszam za kłopot. Nawet przez pozostałości emulsji widać było, że się uśmiecha. – Skończymy to malowanie raz-dwa, obiecuję.
– Ale to już jutro, bo na dziś mam dość atrakcji. Bronisław Fogel rozłożył ręce w przepraszającym geście i zebrał się do wyjścia. – Chyba wrócę do domu, rozprostuję trochę stare kości i poleżę przed telewizorem. Do zobaczenia!
Mężczyzna wyszedł, a oni stali jeszcze przez chwilę, rozmawiając o dziwnych zrządzeniach losu. Brzostowski obiecał jej, że to koniec hałasów, bo najcięższe z zaplanowanych prac już wykonał. Pozostało tylko malowanie, choć teraz skupić się powinien na posprzątaniu szkód. Skinęła głową na pożegnanie i wyszła na korytarz. W duchu śmiała się do rozpuku, przypominając sobie poważną minę pana Bronka, błądzącego po omacku Jacka i swoje obawy, że spotka tam człowieka z połamanym kręgosłupem. Masz zbyt bujną wyobraźnię, upomniała się w myślach. I sklerozę! – dodała po chwili, stając przed drzwiami swojego apartamentu. Wychodząc w pośpiechu, zatrzasnęła je po prostu, nie bacząc na to, że aby wejść do mieszkania z powrotem, będzie potrzebowała klucza. A ten został w środku.
– Stara, głupia babo! – skarciła się głośno i rozejrzała dookoła. Miała na sobie jedynie dres, za to w pomieszczeniu zostały telefon, dokumenty, kluczyki do auta i wszystko, co mogłoby jej się teraz przydać. – Niech to szlag!
Zrezygnowana ruszyła noga za nogą pod drzwi, na których widniał mały, mosiężny numer dziewiętnaście. Westchnęła głośno i zapukała. Jacek otworzył niemal natychmiast, jakby na nią czekał.
– To pani? – Zrobił jej miejsce w przejściu, zapraszając do środka. – To już druga wizyta dzisiaj, i to o tej porze? Nie chciałbym odebrać tej sytuacji opacznie, ale…
– Zatrzasnęłam drzwi – wyjaśniła pospiesznie, zaraz jednak uśmiechnęła się przekornie. – Chyba śpimy dziś razem!
– O, to, to właśnie miałem na myśli! To co prawda inny ciężar gatunkowy niż sąsiedzka pożyczka szklanki cukru, ale… dla pani wszystko!
– Niech się pan nie wygłupia, tylko spróbuje otworzyć moje mieszkanie! – przywołała go do porządku. Żarty żartami, ale robiło się późno, a ona nie miała dachu nad głową. To znaczy dach niby był, ale wolała te konkretne metry kwadratowe, przypisane do własnego nazwiska.
– Nic z tego, nie mam takich zdolności. – Gospodarz wzruszył ramionami. – Dziś już nic nie wymyślimy, za to z samego rana zadzwonię po ślusarza, przyjedzie tu z Gdyni i rozwierci zamek.
– A dziś?
– A dziś, jeśli tylko da mi pani szansę ogarnięcia się po tej katastrofie, zaproponuję pani nocleg u mojej mamy. Pasuje?
Pasowało. Nie była w położeniu uprawniającym do wybrzydzania. I dodatkowo cała ta sytuacja zaczęła ją bawić. Jeśli życie miało jej przynieść najlepsze pomysły na powieść, to już sam początek pobytu w Mechelinkach zapowiadał się interesująco. Tak, coś z tego będzie, oceniła w myślach, nie do końca wiedząc, czy mówi tylko o literaturze. Zdecydowanie czuję, że coś z tego będzie!
Głośno tykający prawdziwy zegar z kukułką wskazywał za kwadrans dziewiątą. Wstała z łóżka i zanim się ubrała, uporządkowała wykrochmaloną pościel. Sama nie prała w ten sposób bielizny sypialnianej, odkąd wyprowadziła się z rodzinnego domu. Przez chwilę poczuła się tak, jakby za moment miała przepakować tornister i od nowa zapleść warkocze.
Oddano jej niewielki pokój na poddaszu, z dwoma pojedynczymi łóżkami, mikroskopijną nocną szafką między nimi i przysadzistą szafą, zajmującą całą długość jednej ze ścian. Małe okno z szerokim parapetem ozdabiały śnieżnobiałe koronkowe firanki, tworząc kompozycję żywcem wyjętą z kadru Nocy i dni. Całość wystroju wnętrza dopełniały duży obraz z widokiem zalanej słońcem plaży, niewielki drewniany stół z ustawionymi po bokach dwoma krzesłami i wypielęgnowane pelargonie kwitnące bujnie w doniczkach na parapecie. Wychyliła się na zewnątrz; wąska kwiatowa rabatka tuż pod oknem tuliła się wdzięcznie do ażurowego, metalowego płotu. Od falochronu dzielił go szeroki na jakieś trzy metry nadmorski deptak. Dalej były już tylko plaża i fale bijące o brzeg. Miała morze prawie tuż przed nosem i choć widok był odrobinę mniej spektakularny niż z jej wzgórza, to i tak robił wrażenie. Była święcie przekonana, że dokładnie tak samo reagowali wszyscy, którym było dane budzić się w tym pokoju.
– Dzień dobry. W samą porę! – Niska, żwawa pani domu przywitała ją w momencie, gdy Edyta, schodząc z góry, stawiała stopę na najniższym schodku. – Jak raz jajka na miękko doszły.
– Nie miałam budzika… Dzień dobry. – Lachmann rozejrzała się ciekawie po schludnej, przestronnej kuchni i zbliżyła do nakrytego białym obrusem stołu.
– To dobrze. Pojawi się i kiedyś czas, gdy sen nie będzie chciał przyjść. A teraz trzeba korzystać.
– Dzisiaj skorzystałam aż nadto!
– Cieszę się. Proszę siadać. Jest świeżo zaparzona herbata. Chyba że woli pani kawę? Albo mleko? – Czerstwa sześćdziesięcioparolatka spojrzała na nią przez ramię znad drewnianej deski do krojenia pieczywa.
– Herbatę poproszę. – Pisarka odwzajemniła się uprzejmością, po czym usiadła na jednym z krzeseł przy stole nakrytym dla dwóch osób. Sądząc po tym, jak dużo działo się już na kuchennych palnikach, gospodyni pierwsze śniadanie musiała mieć dawno za sobą. – Spałam jak niemowlę. Może niepotrzebnie się pani fatygowała… Lachmann gestem wskazała czystą zastawę. – A ja mogłabym zjeść już u siebie.
– Syn powiedziałby mi o tym. – Mówiąc to, kobieta postawiła na środku stołu koszyczek wyłożony nieskazitelnie czystą serwetką, ładnie wykończoną haftem Richelieu. Wypełniały go kromki ciemnego chleba. – Ślusarz przyjedzie do pani dopiero koło południa, dlatego miałam nie budzić pani bez potrzeby.
– Narobiłam tylko kłopotu… Gapa ze mnie. – Postanowiła wtrącić chociaż kilka słów usprawiedliwienia.
Zapach świeżych produktów sprawił jednak, że już sekundę później całą swoją uwagę skupiła na tym, co stało przed nią. Nagle poczuła, jak głód doprasza się o chwilę uwagi. Gdyby nawet spróbowała go przegadać, w tym momencie byłby to daremny trud. Kiedy na stole pojawiły się porcelanowe pojemniczki z jajkami w koszulkach, konfitura i pomidory malinowe pokrojone w grube plastry, poczuła się jak ten osiołek z zapamiętanych kiedyś strof, któremu w żłoby dano wszystko, czego tylko dusza zapragnie. Oślina padła pośród kulinarnego bogactwa, nie mogąc się zdecydować, od którego smakołyku rozpocząć konsumpcję. Ona na szczęście miała prawidłowo rozwinięty instynkt samozachowawczy, więc gdy między talerzami stanęły dodatkowo jeszcze gorące racuchy, odpłynęła.
Raj! – myślała, pilnując się, żeby nie wypchać sobie kieszeni swetra deserem na później.
Gospodyni tymczasem stanęła ponownie przy garnku z tłuszczem i zaczęła wlewać do niego łyżką kolejne porcje ciasta.
– Pachnie doskonale. – Lachmann uznała za grzeczne wygłosić pochwałę, chociaż gdyby nie było to tak nietaktowne, zajęłaby się już tylko jedzeniem.
– I smakuje tak samo! – Silny, męski głos zagrzmiał od wejścia. – Dzień dobry paniom.
Pisarka drgnęła na ten dźwięk. Brzostowski podszedł do matki i pocałował ją w policzek. W kuchni pojaśniało, jeśli to w ogóle było możliwe przy takiej ilości światła wpadającego do pomieszczenia od wschodniej strony.
– Nic nie zjadłeś rano, synu.
– Spieszyłem się, musiałem graty dla pana Bronka pozbierać.
– Siadaj, proszę. – Twarda z początku uwaga została szybko przykryta falą łagodności.
– Obiecuję już niczego nie rozlać! Ani na siebie, ani na was! – Mężczyzna dotknął dłonią oparcia krzesła.
– Mimo wszystko lekko się odsunę. – Edyta uśmiechnęła się do mężczyzny, rejestrując jednocześnie, że tutaj ruchy miał dużo swobodniejsze niż te, które zapamiętała z ich pierwszego, a potem drugiego spotkania. Dobrze zbudowany, wysoki, odkryte, gładkie czoło; jasne, intrygujące spojrzenie ciekawych, inteligentnych oczu, oceniała Brzostowskiego w myślach, posiłkując się literackimi zwrotami, które aż nazbyt często rządziły jej tokiem myślenia opisującym wcale nieksiążkową rzeczywistość. Musiała przyznać, że mężczyzna zyskiwał na swoim terenie. Gdy zatapiała zęby w miękkim pieczywie i wiśniowej konfiturze, przyszło jej do głowy, że w zasadzie dziś zyskiwali obydwoje.
– A jak tam moje sprawy, panie Jacku? – zagadnęła znad talerza. – Czuję się winna, że odciągam pana od pracy. – Wzięła do ręki łyżeczkę i zaatakowała nią skorupkę jajka.
– Ma pani przynajmniej cztery godziny luzu. Wcześniej niestety nic nie da się załatwić. Przepraszam, robię, co mogę. – Padła wyczerpująca odpowiedź.
– Jestem panu bardzo wdzięczna. I na pewno coś wymyślę, żeby zrekompensować panu stracone dla mnie godziny.
– To drobiazg. I zwyczajna sąsiedzka pomoc. – Mężczyzna odwzajemnił jej uśmiech.
– Przyjechała pani na urlop? Bo na pogodę do plażowania trzeba będzie jeszcze trochę poczekać. – Brzostowska włączyła się do rozmowy, nie kryjąc ciekawości.
– Jej brak nie będzie mi przeszkadzał. Wręcz przeciwnie. Przyjechałam pracować tu nad kolejną książką. Kiedy pada, łatwiej mi się skupić. Jestem pisarką.
– Trzeba przyznać, że po sezonie nie brakuje u nas świętego spokoju. A i w środku lata nietrudno tu o względną ciszę. Ktoś pani polecił to miejsce? – Gospodyni co i rusz spoglądała ciekawie w jej stronę znad garnka z gorącym olejem.
– Kupiłam tu mieszkanie pod wynajem. Ale przez najbliższe miesiące sama chcę z niego skorzystać. Miejsce do pracy twórczej wydaje się idealne.
– To prawda. I do życia też jest dobre. Jeśli nie wymaga się niemożliwego.
– Nie narzekacie chyba państwo na niedobór klientów? Okolica jest piękna.
– Sezon jest krótki, ale zapracuje na martwy okres. Syn mi dużo pomaga, dlatego nie narzekam. – Kobieta zawiesiła na moment wzrok na mężczyźnie przy stole. Chociaż sił wystarczyłoby i na więcej. Do pracy przy wnukach na przykład.
– Oszczędzają panią?
Lachmann zadała to pytanie z grzeczności. Temat małych dzieci nie był jej obcy, ale w tej chwili był tak daleki jak przeciwległy brzeg Bałtyku. Wiedziała, że istnieje, ale w przeciwieństwie do gospodyni nie wypatrywała sobie za nim oczu. Skłamałaby jednak, gdyby nie była ciekawa odpowiedzi.
– Na wszystko przyjdzie pora, mamo. – Brzostowski ubiegł starszą panią, wyraźnie próbując zakończyć temat.
– Żebyś tylko jej nie przegapił, szukając wiatru w polu! – Padła z jej ust głośna uwaga.
– Na morzu chyba.
– Nie łap mnie za słówka, synku.
– Przecież mama wie, że mam wzrok sokoli!
– Na morzu to znaczy więcej niż sprawny ster. Ale w życiu musi iść jeszcze w parze z rozumem.
– Szkiełko i oko! A jest trzeci niezbędnik?
Rozmowa matki z synem, której była właśnie świadkiem, miała w sobie więcej z czułości niż z prawdziwej kłótni. Edyta była ciekawa, jak obydwoje zapaśników wybrnie w końcu z tej słownej potyczki.
– Daj Boże, że serce samo ci go dobrze wskaże.
– No raczej! Ja nie sroce spod ogona przecież…
– Jedz, mądralo! Bo na głodno to tylko same głupie myśli do głowy przychodzą.
– Amen. – Mężczyzna położył na talerzu swoje sztućce i pusty już kubek po kawie. – Dziękuję, wracam do pracy. Nie powinienem grzebać się z tym remontem kolejny tydzień.
Czy sama też była taką troskliwą kwoką, pilnującą swoich piskląt jak największego skarbu? O tak. Skoczyłaby do gardła każdemu, kto tylko ośmieliłby się podnieść rękę na jej córkę czy syna. Ale Edyta musiała się przyznać sama przed sobą, że nigdy nie była wszystkowiedzącą matką moralizatorką, matką aniołem stróżem, z szeroko rozpostartymi w obronnym geście skrzydłami i wiecznie otwartym parasolem ochronnym. Więcej słuchała, niż mówiła, i częściej przytulała, niż karciła. Jeśli nie wiedziała, jak pomóc, po prostu była obok, gotowa swoją obecnością ocierać łzy porażek, małych i wielkich klęsk. Ale od dzieci też uczyła się czegoś od nowa – cieszyć się i śmiać, wtedy gdy wydawało się jej, że już tego nie potrafi. W jej domu przekazywało się miłość z rąk do rąk, często bez słów… Nie raz i nie dwa wyrzucała sobie, że tej ciszy było zwyczajnie za dużo, ale zanim sama nauczyła się ją przerywać, to dzieci właśnie stawiały w niej swoje pierwsze kroki i pierwsze pytania. Tak jak umiała, asekurowała je ramionami i żadnego z pytań nie pozostawiała bez odpowiedzi. Przynajmniej miała kogo kochać, jak ta matka tutaj. Miłości przecież tak różnie na imię.
– To beletrystyka? Literatura faktu? – dopytywał Brzostowski, wstając jednocześnie od stołu i wkładając brudne naczynia do zlewu.
– I jedno, i drugie. – Edyta Lachmann szybko wróciła ze swojej wewnętrznej podróży. – Trochę zmyślam, żeby dodać mojej prozie więcej barw. Jestem biografem, ale piszę biografie fabularyzowane. Chwilami poruszam się po tych zakątkach świata moich postaci, o których właściwie nikt nic nie wie. Prawdopodobnym wypełniam luki w kulawych rejestrach. Szwendam się po nich, aż w końcu coś znajdę. Albo coś znajdzie mnie! A wtedy… – Zrobiła nieokreślony ruch ręką. – …wystarczy już tylko przelać na papier wszystko, co czeka na swój czas.
Mężczyzna stał oparty biodrami o blat i przyglądając się swojej rozmówczyni, wyraźnie czekał na ciąg dalszy.
– Pani pisanie jest trochę jak moja rybacka sieć.
– Nie rozumiem?
– Raz ryba, raz śmieć – skwitował zawadiacko. A czasem bursztyn! Wie pani, ilu jest takich, którzy mając w siatce duży okaz, potrafią ominąć go wzrokiem?
– Czy ma pan na myśli złoto Bałtyku? – doprecyzowała.
– Tak.
– Rozumiem, że pan umie patrzeć?
Ciekawe, co jeszcze umiesz, pomyślała w tym samym momencie, w którym postawiła pytajnik na końcu swojego zdania.
– Umiem przyglądać się temu, co jest naprawdę warte obserwacji.
Gdy chwilę później Edyta spojrzała w stronę gospodyni, zdążyła tylko zarejestrować pełne ciekawości spojrzenie, którym obrzucała to ją, to swojego syna.
W przyszłym tygodniu na naszych łamach przeczytacie kolejny fragment książki Tylko szeptem. Powieść kupicie w popularnych księgarniach internetowych: