Powieść Śmierć na liście oczekujących, która właśnie ma swoją premierę, odsłania przed czytelnikiem ponure kulisy międzynarodowego handlu ludzkim towarem, gdzie króluje przekupstwo, okrucieństwo i bezwzględna żądza pieniędzy, przedstawione w postaci wielowątkowo poprowadzonej intrygi. Tym razem komisarz Laurenti staje przed zadaniem, które łączy się ze sprawami polityki: odkąd podczas triesteńskiego spotkania na szczycie między Berlusconim a kanclerzem Niemiec, pod kołami samochodu wysokiego gościa zginął nagi mężczyzna, w mieście panuje napięcie i niepokój. Mimo intensywnego śledztwa Laurentiemu nie udaje się posunąć sprawy naprzód – żadnych punktów zaczepienia.
W śledztwie pomaga mu zaprzyjaźniony lekarz sądowy, stary oryginał Galvano, którego popisy erudycyjne stanowią interesujący element książki, podobnie jak odniesienia do historii Triestu. Czy komisarzowi uda się rozwikłać tę zagadkę?
Powieść Śmierć na liście oczekujących dostępna jest już w księgarniach, a my zapraszamy do lektury jej premierowego fragmentu:
Czas odejść
Strach jest starszy niż wściekłość. Twarz miał spopielała, zupełnie jakby odpłynęła z niej cała krew. Stał ledwie pół metra od biurka Laurentiego i wrzeszczał, jakby mógł w ten sposób cokolwiek zmienić w tej beznadziejnej sytuacji.
- Wiesz, co się stało? Co te dupki chcą mi zrobić? To niesłychane... Przez całe życie odwalałem dla nich brudną robotę, a teraz co? Ale zobaczysz, ja im jeszcze pokażę, możesz być pewien!
W pobladłej twarzy Galvana oczy płonęły dziko, w kącikach ust zastygły jasne smużki śliny. Starszy pan, o którym sądzono, że absolutnie nigdy nic nie wyprowadzi go z równowagi i który zawsze pokpi-wał sobie z braku opanowania u innych, teraz nie był w stanie wypowiedzieć jednego składnego zdania. 2 furią wymachiwał rękami, jego długie kościste palce były kurczowo zaciśnięte, skóra na kostkach — napięta, zbielała.
Proteo Laurenti zamknął drzwi gabinetu; nawet nie spojrzał na Mariettę, swoją sekretarkę, która z takim napięciem czekała na jego porozumiewawcze spojrzenie. Galvano przerwał na chwilę, powoli potarł drżące ręce. Laurenti wskazał mu krzesło, ale stary znów zaczął swoją tyradę:
- Prawie sześćdziesiąt lat! Wiesz, co to znaczy? Akurat! Niby skąd! Za młody jesteś!
Tak właśnie jest w Trieście. Znają się tu wszyscy całą wieczność. Laurenti jesienią będzie obchodził dwudziestopięciolecie służby w mieście, wyprzedził papieża o rok. Jest żonaty niemal od ćwierćwiecza i dokładnie tyle samo lat zna swoją sekretarkę, która jeszcze nigdy nie wyraziła życzenia, żeby od niego odejść. Galvana też zna, odkąd przybył do miasta. Wszystkie ofiary tych nielicznych morderstw, jakie w ostatnim trzydziestoleciu odnotowano w Trieście, na ostatnią wizytę lekarską trafiały w ręce Gal-vana — bez najmniejszej nadziei na powrót do zdrowia. Ale przynajmniej nie czuły cięcia jego skalpela, gdy przeprowadzał sekcję w wykafelkowanych na biało lochach zakładu medycyny sądowej.
- Pięćdziesiąt siedem lat — charknął Galvano, a Laurenti pomyślał o wszystkich historiach, które słyszał od starego. Galvano, urodzony w Bostonie syn włoskich imigrantów, w maju 1945 roku razem z aliantami przybył do wyzwolonego z rąk Niemców i właśnie zajętego przez Jugosłowian miasta — i został. Jego żona zmarła przed kilku laty, a mieszkające w Ameryce dzieci odwiedzały ojca tylko raz w roku, w sezonie kąpielowym. Wnuki nie władały już językiem ojczystym dziadka i podśmiewały się z jego staroświeckiej angielszczyzny.
- Przecież wiesz, Laurenti, oni wszyscy leżeli przede mną na stole. Zabici, którzy pozostali po wojnie, zamordowane dziwki, wtedy, w latach pięćdziesiątych, pedzio, zadźgany przez egipskich marynarzy, nieszczęsny Diego de Henriąuez, który spłonął w swojej hurtowni. Wszyscy, bez wyjątku. Jeszcze ten nieboszczyk w trzech workach na śmieci. I ten z Krasu, załatwiony harpunem! I oczywiście samobójcy. Absolutnie wszyscy, co nie zmarli przepisowo, trafiali w moje ręce. Czemu nic nie mówisz? Łączyło ich wiele lat wspólnej pracy. Stary zawsze mówił mu „ty”, jak zresztą wszystkim innym, i zawsze osobliwie oburzony dawał do zrozumienia, że w drugą stronę to nie uchodzi. Ani pochodzenie, ani bogactwo, ani władza nie wzbudzały w nim respektu. Nienaganne formy zachowywał jedynie przed sądem. Galvano znał się na ludziach i także dzięki temu był wybitnym lekarzem sądowym, a zapytany, chętnie udzielał rad w sprawach prywatnych. Kiedy w końcu wysłano go na emeryturę, w dzień po uroczystym pożegnaniu jak zwykle przyszedł do pracy. Szybko wygryzł następcę, a gdy pojawiły się kolejne zwłoki, Galvana zaprzysiężono ponownie i pozostawiono na stanowisku na kolejne siedemnaście lat. Aż do dzisiejszego ranka.
- Kiedyś to musiało się stać — odparł Laurenti i wyjrzał przez okno.
Galvano popatrzył na niego swoimi wielkimi szarozielonymi oczami i opadł na krzesło.
- Spójrz na mnie — powiedział. — Pokaż mi kogoś, kto jest w lepszej formie niż ja. Czy ja jestem jakiś stary wapniak? Zdemenciały staruszek? Mam Creutzfeldta-Jakoba? Drżą mi ręce? I jakie silne mam nogi! Sześć godzin w prosektorium jednym ciągiem to dla mnie nic, a asystenci nadal nie nadążają z notowaniem, gdy dyktuję. No to wymień mi chociaż jeden, jedyny powód, dla którego nie powinienem już pracować!
- Kto to panu powiedział?
- Bądź co bądź prefekt osobiście, razem z komendantem. Przynajmniej mieli tyle poczucia godności, że nie wysłali tylko samego personalnego. Ale osobno się nie odważyli. Zabrakło im jaj.
- No, a pan? Co pan powiedział? Nie próbował pan pertraktować?
Było to czysto retoryczne pytanie, Laurenti potrafił sobie doskonale wyobrazić, jak Galvano chłoszcze swoją tyradą nieszczęsnych posłańców złej nowiny.
- Pewnie! A co ty sobie myślisz! Wyliczyłem im wszystkie przypadki, łącznie z rokiem i przyczyną śmierci. Ale oni nic nie wiedzą. Szczawiki nieopierzone!
Prefekt w istocie został powołany do Triestu dopiero przed sześcioma laty, natomiast ąuestore, komendant, pełnił tu służbę o wiele dłużej. Ale dla Galvana obaj byli świeżo upieczonymi nowicjuszami.
- Na koniec chociaż obiecali, że będą się ze mną konsultować w naprawdę trudnych przypadkach. Lecz biuro muszę zwolnić dzisiaj, do wieczora. No, ale jeszcze się zdziwią, możesz mi wierzyć, mają to jak w banku!
Nie była to pierwsza próba ostatecznego przeniesienia starego doktora w stan spoczynku, mimo że nie można było mu nic zarzucić — pomijając sposób, w jaki traktował żywych ludzi — poza tym, że jest za stary. Laurenti wiedział, że nie chodziło tu o złośliwość przełożonych: po prostu nie można zatrudniać osiemdziesięciodwulatka jako lekarza sądowego, i koniec. Jednak nie miał najmniejszej ochoty bronić decyzji szefostwa, ryzykując ponowny wybuch złości Galvana. Co prawda, z niechęcią myślał o tym, że trzeba się będzie przyzwyczaić do następcy starego. Tych kilku asystentów, którzy do tej pory pracowali w zimnej piwnicy Galvana, nie przypadło mu do gustu. Szczeniaki prosto z uniwersytetu, mało co wiedzące i niezdarne, za to zarozumiałe. Fakt, że u Galvana nie mogli się za wiele nauczyć — stary wszędzie wietrzył konkurencję i bronił swojego królestwa jak zły pies podwórka.
- Pomogę panu przewieźć rzeczy do domu — zaproponował doktorowi. Rzucił okiem na zegarek. — Pójdziemy od razu?
- Na głowę żeś upadł! — Galvano wstał. — Mam czas do wieczora. Nie opuszczę moich pomieszczeń ani minuty wcześniej. Jeśli nadal będziesz miał ochotę mi pomóc, możesz przyjechać koło osiemnastej.