W Parku Południowym we Wrocławiu znalezione zostają zwłoki mężczyzny. Parę dni później na terenie ogródków działkowych policja odnajduje kolejne ciało. Funkcjonariusze zakładają, że mają do czynienia z seryjnym mordercą, być może szaleńcem religijnym. Metodycznie okaleczonych ofiar przybywa... Jednak w trakcie działań operacyjnych staje się jasne, że motyw sprawcy ma niewiele wspólnego z religią. Śledztwo się komplikuje. Sprawą zajmuje się doświadczony podkomisarz Roman Sadowski. Ta pełna napięcia rozgrywka między mordercą, który uderza planowo i w wyrafinowany sposób, a ścigającym go policjantem jest niczym partia szachów. Czy Sadowski przejrzy na czas grę przeciwnika?
Poznaj mroczne oblicze Wrocławia i wynik tego bezwzględnego starcia! Do lektury powieści Andrzeja Janikowskiego Wiwisekcja zbrodni zaprasza Wydawnictwo Lira. W ubiegłym tygodniu w naszym serwisie mogliście przeczytać premierowy fragment książki. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
Do pokoju szefa wszedł bez pukania i bez szacunku, jak do publicznego szaletu.
— Wiesz, jaka jest sprawa? — rozpoczął Półchłopek.
Niestety, podkomisarz nie wiedział i dlatego bezradnie rozłożył ramiona. Zrobił przy tym tak zdziwioną minę, jakby zobaczył karibu przebrane za bułkę maślaną.
— Za dwa lata będziemy tu mieli mistrzostwa, a za rok wybory parlamentarne. Chciałbym, aby do tego czasu to miasto było, no wiesz… oazą spokoju — wyjaśnił szef.
Podkomisarz Sadowski podrapał się po głowie, po czym skrzyżował ramiona na piersiach.
— Ja też. — Mimo że uderzony banałem starał się zachować spokój. — Dlatego możesz na mnie liczyć. Naprawdę. Zaraz zadzwonię do mordercy i powiem mu: „Czcigodny zabójco, proszę uprzejmie o zaprzestanie mordowania na czas jakiś. Powiedzmy do meczu ćwierćfinałowego. Albo nie, do przyszłych wyborów parlamentarnych. Do miasta zjadą się bowiem zacni i mądrzy ludzie ubiegający się o senatorskie stolce. Bądź pan łaskaw odpuścić sobie na parę lat. W zamian oferuję wygodną celę z zimnymi przekąskami i telewizją HD, a i od czasu do czasu jakąś miłą panią przyprowadzę”.
— Nie wydurniaj się — przerwał ostro te wywody przełożony. — Chodzi mi o tych wszystkich pismaków, którzy prowadzą różne, pożal się Boże, kroniki kryminalne…
— Unikam państwa dziennikarstwa. — Sadowski nie dał szefowi skończyć. — Nasz rzecznik chyba bierze za coś pieniądze?
— Rzecznik rzecznikiem, a ja swoje wiem. Czasem puszczasz coś bokiem temu skrybie z gazety wiadomej.
— Te najważniejsze informacje zachowuję dla siebie — odparł zgodnie z prawdą Sadowski. — Zresztą dawno go już nie widziałem. Chyba przebranżowił się i pisze o komputerach. To bardziej dochodowe.
— Chodzi o to, abyś nie wpuszczał do prasy żadnych informacji na temat ostatniego zdarzenia. Żadnych, nawet fałszywych. — Półchłopek zaakcentował to słowo, uderzając czubkiem długopisu w blat.
Wrzucanie fałszywek do obiegu było standardową procedurą każdej policji, nie tylko dolnośląskiej, i miało na celu zdezinformowanie przestępców oraz poszukiwaczy sensacji. Tym razem jednak ta stara technika była bezużyteczna, bo to milczenie jest złotem.
— Po prostu daj sobie siana. Wrocław ma przynajmniej w teorii pozostać spokojnym miastem. — Mówiąc to, potrząsał wskazującym palcem prawej dłoni, czego Sadowski nie cierpiał. — Dbajmy choć o pozory. Pozory kreują rzeczywistość.
— Mógłbyś dla mniej inteligentnych?
— Dementujemy wszystko. Niczego nie znaleźliśmy, nic nam o tym nie wiadomo. Wiadomo.
Obaj zaczynali w wydziale zabójstw i — choć ulepieni z zupełnie różnej gliny — szybko zostali kolegami, a może nawet czymś więcej. Jednak przez lata ich przyjaźń zdążyła już mocno skruszeć. Sadowski miał talent do policyjnej roboty, a Półchłopek — do nawiązywania i utrzymywania znajomości z brzuchatymi ważniakami z Warszawy. Co bardziej złośliwi znawcy tematu szli o zakład, że zapuścił wielki kałdun po to, aby się do nich upodobnić. Trudno powiedzieć, czy była to tylko uszczypliwość, w każdym razie szybko awansował na szefa sekcji, choć to Sadowski miał lepsze wyniki. Z roku na rok mężczyźni coraz bardziej oddalali się od siebie. Półchłopek był jednak uzależniony od Sadowskiego jak od kokainy. W pewnym stopniu dzięki Romanowi i jego ciężko pracującym kolegom Wrocław miał taki status, jaki miał. Przynajmniej na pierwszy rzut oka, i to bez względu na to, jaką definicję spokoju przyjąć za punkt odniesienia.
— To nie przekracza mojego progu bólu — odparł po chwili milczenia podkomisarz.
— To dla naszego wspólnego dobra — westchnął Półchłopek.
Kolejny banał wcale nie poprawił Sadowskiemu humoru. Wsadził ręce do kieszeni i świdrował przełożonego drapieżnym spojrzeniem. Trudno zaakceptować inercję szefa, który gdzieś tam w zamierzchłej przeszłości utracił to, co dla policjanta najważniejsze — przesadną podejrzliwość i zmysł kombinacyjny.
— Nie pytasz, co już ustaliliśmy? — Sadowski postanowił przejąć inicjatywę, unikając kolejnego sloganu z ust szefa.
— Pytam — odpowiedział szybko, choć widać było, że jego głowę zaprzątały inne myśli.
— Tyber mieszkał we Wrocławiu z żoną. Wysłałem do niej Madrygała, bo zdaje się, że on potrafi rozmawiać z ludźmi. W każdym razie zaczyna się sprawdzać. Ostatnie dni dają podstawę do stwierdzenia, że możemy mieć z niego sporo pożytku. Śmiało formułuje ciekawe hipotezy i niewątpliwie samodzielnie myśli w pracy. Ale do rzeczy. Nie wiem, czy żona zdoła coś z siebie wydusić. Co do miejsca zbrodni to nie natrafiliśmy na żadne ślady, a tubylcy… jak zwykle, choć trudno mieć do nich pretensje. Zwłoki znaleziono w parku, i to na wyspie. To ich jakoś tłumaczy.
— Co mówi twoja niezawodna intuicja? — Półchłopek pochlebstwem starał się utrzymać przyjaciela w ryzach.
— Na razie sprawa jest niemal niemożliwa do rozwiązania, morderca lub mordercy nie zostawili ani odcisków palców, ani materiału genetycznego. Brak też wyraźnego motywu.
— Sam mówisz, że motyw jest zawsze, nawet wtedy, kiedy go nie ma.
— Pamiętam własne słowa — odparł bez namysłu. Powiedziałem, że motyw jest zawsze, zwłaszcza wtedy, kiedy go nie ma. Oczywiście, zrozumienie wszystkich przyczyn tej zbrodni nie zakończy sprawy.
— Powiedziałeś morderca lub mordercy. Na co stawiasz?
— Trudno powiedzieć. — Sadowski miał trochę zafrasowaną minę. — Gdyby miałoby ich być więcej, to stawiałbym na jakąś nową sektę. Takie pseudoreligijne bandy bywają groźne. James Jones, Koresh, paru innych przyjemniaków.
— To przykłady zza oceanu, w Polsce sekty nie działają tak spektakularnie.
— Słuszna uwaga. — Sadowski ucieszył się z tej odpowiedzi. — Dlatego nie sądzę, abyśmy mieli do czynienia z robotą ani wspólnoty wyznaniowej, ani gangu. Bez względu na to, jak określimy pojęcie gangsteryzmu. Gangi i mafie to przedsięwzięcia w gruncie rzeczy komercyjne, więc działają bardziej racjonalnie i mniej widowiskowo.
— A jeśli nie sekta i nie gang?
— To wtedy skłaniałbym się ku temu, że to samotny myśliwy. Ale raczej ze sztucerem niż śrutówką.
— A prościej?
— Nie zadowalają go ani przypadkowe, ani niewielkie zdobycze. Prawdopodobnie wybiera ofiary.
— Seryjny? Dobrze wyczuwam intencję?
— Dobrze. — Romkowi trochę ulżyło, że Półchłopek nie wpadł całkowicie w trzęsawisko truizmu. — To oczywiście utrudnia sprawę. Wszelkie zbiorowości o charakterze patologicznym są podatne na kontrolę i inwigilacje. Indywidualni są gorsi od bólu zęba i rozwolnienia razem wziętych. Znasz mnie, zawsze zakładam, że wydarzy się najgorsze, a potem cieszę się, jeśli do tego nie dojdzie. Ale raczej rzadko się uśmiecham.
— Ale dlaczego seryjny? — dociekał przełożony. Na tym etapie śledztwa rzeczywiście była to dość śmiała teza, choć jej radykalizm brzmiał dla szefa sekcji intrygująco. — Kusi mnie, aby się z tobą nie zgodzić. Mamy przecież tylko jedno ciało.
— Pewne przesłanki skłaniają do stwierdzenia, że na tym się nie skończy. Mógłbym ci długo prawić mądrości, ale ograniczę się do najważniejszego: niepokoi mnie swoisty rozmach tej zbrodni. Mógł zrobić, co tylko chciał, a zdecydował się wyklepać krzyż z desek i wkopać go na wyspie w parku, który znajduje się dość blisko centrum miasta.
— Ma fantazję, ale nie działa pod wpływem impulsu — zauważył słusznie szef. — Faktycznie, nie jest to zachowanie przeciętnego zabójcy.
— Powiem więcej. To robal, który uwielbia zgniliznę. Zaryzykuję stwierdzenie, że żywi się padliną. Im bardziej zepsutą, tym smaczniejszą. On po prostu lubi zabijanie.
— To tylko twoje domniemanie, a nie dowód, że będzie ciąg dalszy.
— To prawda. Tylko że mordercy zazwyczaj nie silą się na oryginalność. Ich świat jest zawężony do trzech „m”: micha, mamona i miejsce do tajnos agentos bzykantos. Do rozwiązywania problemów używają młotków, noży, brzytew i kastetów. Zostawiają ślady i zazwyczaj dają się porwać emocjom. Tego wszystkiego nie znalazłem na wyspie. Nie znalazłem, bo mamy do czynienia z innym, rzadszym przypadkiem przestępcy zorganizowanego, inteligentnego i przebiegłego. To robota mówcy, który coś obwieszcza. Najbardziej denerwuje mnie to, że nie wiem co. Nie wiem, bo stosuje jakiś kod, rodzaj szyfru, który trzeba złamać.
— Jak go rozszyfrować?
— Znajdując kolejne zwłoki oczywiście.
— Czyli jednak przygrywka — zmartwił się szef. Lepiej, żebyś nie miał racji.
— Powiedzmy, że uwertura, a dalsza część będzie jeszcze bardziej interesująca. Jego okrucieństwo idzie w parze z pomysłowością i naturalnie z zuchwałością. To wskazywałoby na kogoś inteligentnego, o dużej wiedzy. Być może na służby specjalne, choć co do tego nie mam pewności.
— Zalatuje to służbami? — Półchłopek trochę się zdziwił.
— Czymś w istocie capi. Pamiętasz przypadek Władysława Mazurkiewicza z Krakowa?
— I to bardzo dobrze. Znałem milicjanta, który robił przy tej sprawie.
— Tam też było bardzo nietuzinkowo i też zza pleców wyglądała ubecja. Zresztą to nie jedyna sprawa kryminalna, w której maczały palce tajne jednostki. Za każdym razem było ciekawie i za każdym razem sprawca był trudny do wykrycia.
— Nie demonizuj ich.
— Nie demonizuję. Po prostu nie lubię.
— Wiem, wiem, to jedna i ta sama sitwa. Już to mówiłeś wiele razy. Nawet się dziwię, że przez tyle lat nie zmieniłeś zdania.
Książkę Wiwisekcja zbrodni kupicie w popularnych księgarniach internetowych: