Młoda dziennikarka musi zdecydować, czemu ma pozostać wierna, kiedy miłość i pożądania zderza się z mrocznymi sekretami przeszłości.
Luna Ward, dziennikarka z Nowego Jorku pisząca na tematy naukowe, przemierza pół świata, by przeprowadzić tajne rozeznanie w klinice stosującej alternatywne metody leczenia w Kadyksie. Udając zainteresowaną odkryciami badaczkę, zostaje tam zatrudniona, jednak zadanie coraz bardziej się komplikuje, a uporządkowane życie Luny ogarnia kompletny chaos. Lekarz, którego zamierza wziąć pod lupę, kontrowersyjny Ruy Rueda do Calderon, jest zupełnie inny niż się spodziewała.
Mężczyzna o surowej cygańskiej urodzie i przewrotnym poczuciu humoru robi wszystko, żeby ją zdobyć. Ale jak mogłaby ulec namiętności na przekór wszystkiemu, co podpowiada zdrowy rozsądek? I czy Ruy zdoła jej jeszcze kiedykolwiek zaufać, jeśli odkryje jej prawdziwą tożsamość? W dodatku Luna dowiaduje się, że on sam ukrywa druzgocącą prawdę... Hiszpańska krew płynąc w żyłach Luny budzi się w zetknięciu z krainą egzotycznych legend, pełnych fantazji Cyganów i zmysłowej muzyki flamenco.
Oszałamiająco barwny Kadyks wywiera magiczny wpływ na jej serce. Czy miłość Ruya i Luny ma szansę przetrwać pomimo dziedzictwa kłamstw i tragedii, jakie ciążą na ich rodzinach, i odrodzić się niczym Feniks z popiołów?
Dziedzictwo Hannah Fielding – kolejna odsłona cyklu Andaluzyjskie noce – to opowieść o prawdzie, marzeniach i pożądaniu. Ale w świecie sekretów trzeba bardzo uważać, czego się pragnie... Koniecznie sięgnijcie po tę książkę!
Powieść Dziedzictwo bierze udział w plebiscycie „Najlepsza książka na wiosnę". Można na nią głosować na www.ksiazkanawiosne.pl
Dziś na naszych łamach prezentujemy premierowy fragment książki Dziedzictwo:
Prolog
Manhattan, rok 2010
Siedem pięter niżej nieustanny szum przedpołudniowego ruchu ulicznego stanowił tło dla cichnącej w oddali syreny straży pożarnej. Nie po raz pierwszy Luna kompulsywnie wyrównała sterty porządnie leżących na biurku papierów, a jej wzrok powędrował na zewnątrz, uciekając od ekranu komputera. Wysokie, łukowate okna spichlerza zaadaptowanego na redakcję czasopisma „Scientific US” wychodziły na Hudson Square, modną część Dolnego Manhattanu.
Luna nie lubiła niespodzianek. A jej naczelny, Ted Vandenberg, zdawał się niezwykle tajemniczy, kiedy prosił, żeby przyszła do jego gabinetu za pięć minut i teraz czekała na ten moment jak na szpilkach.
Dlaczego Ted nie chciał zdradzić od razu, o co chodzi?
Spojrzała na zegarek i rozchyliła żaluzje, żeby wpuścić do środka trochę świeżego powietrza zza otwartego okna. W oddali widać było panoramę Nowego Jorku z jego wieżowcami z połyskującego szkła i stali. Blask słońca na błękitnym niebie tego rześkiego dnia wczesnej wiosny był oślepiający – jakby miasto zostało specjalnie oświetlone, żeby robić wrażenie, kreśląc dumny poemat strzelistych proporcji.
Jednak tutaj, na zachodnim brzegu wyspy Manhattan, gdzie prądy rzeki Hudson spotykały się ze słonymi wodami Zatoki Nowojorskiej, na południe od Greenwich Village mieściła się urocza enklawa niższej zabudowy i krętych, obsadzonych drzewami ulic. Luna uwielbiała te chaotycznie stojące domy z brązowej cegły, bary i kluby jazzowe, antykwariaty i galerie, i charakterystyczne dla tego miasta drewniane wieże wodne na dachach, przypominające ogromne chińskie latarnie. Było coś fascynującego w tłumie przechodniów, w tym nieustannym strumieniu ludzkim i wiecznym gwarze. Lubiła te dobrze sobie znane odgłosy – kakofonię grajków ulicznych mieszającą się z dźwiękami klaksonów żółtych taksówek, warkotem samochodów dostawczych przedzierających się od rynków i magazynów hurtowni Tribeki i West Village do restauracji, sklepów i hoteli.
Anonimowość w wielkim mieście bardzo Lunie odpowiadała. W Nowym Jorku było jej dobrze, niczym w wielkim płaszczu ochronnym, który spowijał ją kokonem hałaśliwego tętniącego życiem chaosu. Jednak, mimo całego tego pokrzepiającego kamuflażu, czasami podstawowe kwestie wydawały się jej nie do udźwignięcia. Wewnątrz niej panował podobny zamęt jak w metropolii, która ją otaczała, i groził lada chwila wybuchem, a ona każdego dnia próbowała usilnie powstrzymać eksplozję.
Ostatniej nocy znów miała ten sen. Obudziła się gwałtownie, jak zwykle, mokra od potu, zdyszana, serce jej waliło, a w uszach nadal dźwięczał własny błagalny krzyk. Już od jakiegoś czasu nie miewała tych koszmarów. Zastanawiała się, czy teraz dopadły ją znowu przez natarczywość kolegi z działu graficznego, który zaprosił ją na kawę. To jego zamglone, lepkie spojrzenie... Przypomniała sobie panikę, jaka ogarnęła ją na jego propozycję. Było jej okropnie niezręcznie i nie potrafiła się od tego uwolnić, a jeszcze doszły kłopoty ze snem.
W roztargnieniu odgarnęła swoje długie blond włosy za uszy. Miała dwadzieścia pięć lat, ale nadal nie czuła się dorosła. Utknęła w mrocznym, pełnym cieni świecie wspomnień, wyizolowana, a jednak bała się światła. Pod wieloma względami samotność była bezpieczna i pociągająca. Dlaczego więc dręczył ją ten niepokój? Tlił się cicho w jej duszy, grożąc, że w każdej chwili może eksplodować niszczącym płomieniem. A w dodatku Angelina... Luna okropnie za nią tęskniła.
– Luno, porozmawiajmy teraz, dobrze?
Wyrwana ze swoich ponurych myśli, uniosła wzrok. Parę metrów od niej, w progu jednego z bocznych gabinetów przy wspólnej przestrzeni redakcji stał Ted Vandenberg. Był niski i brzuchaty, z burzą niemal białych włosów. Popatrywał na nią z błyskiem w oku zza okrągłych okularów o jasnych oprawkach. Dyskutując jeszcze o czymś z jej tyczkowatym kolegą, który zgarniał właśnie jakieś papiery do skórzanej teczki, uśmiechnął się i skinął na nią.
– Chodź, siadaj. Zaraz skończę z Natem. Luna opanowała się i kiwnęła głową.
– Oczywiście. Dzięki, Ted.
Prześlizgnęła się obok niego do gabinetu. W odgrodzonym matową szybą sanktuarium szefa przy ścianie z surowej cegły stały półki z książkami. Na ścianach pomalowanych na biało wisiały zdjęcia w ramkach. Przebiegła wzrokiem obrazki – okładki starych wydań magazynu z końca dziewiętnastego wieku, nagrody dziennikarskie, kolorowe plakaty promujące naukę, czarno-białe zdjęcia słynnych naukowców. W odróżnieniu od nienagannego porządku, jaki miała na swoim stanowisku pracy Luna, tutaj wszędzie leżały porozrzucane papiery, sterty książek piętrzyły się na krzesłach i w chwiejnych stertach na podłodze.
Kiedy Luna oczyściła sobie miejsce i usiadła, dostrzegła na dużym, mahoniowym antycznym biurku Teda jakąś teczkę i ze zdumieniem odczytała na niej swoje nazwisko. Obejrzała się nerwowo na otwarte drzwi. Nie widziała Vandenberga, ale nadal słyszała jego głos na zewnątrz. Z boku folderu wysunęło się kilka kartek. Luna uniosła się lekko, żeby się lepiej przyjrzeć. Na brzegu leżącej na wierzchu strony znajdowało się małe zdjęcie ciemnowłosego mężczyzny w okularach. Zaintrygowana wyciągnęła rękę, ale ledwie dotknęła kartki, drzwi za nią lekko skrzypnęły.
– Ciekawość to jeden z najbardziej nieodłącznych i charakterystycznych atrybutów żywego umysłu. Tak twierdził Samuel Johnson. Bystry człowiek.
– Słucham? – wybąkała Luna, szybko siadając z powrotem. Ted Vandenberg wszedł i umościł się wygodnie w fotelu za biurkiem. Uśmiechnął się do niej. Pod siwą czupryną była sympatyczna twarz o niskim czole, krótkim nosie i szerokich ustach, które często rozciągały się w uśmiechu, ukazując zęby. Luna zawsze miała wrażenie, że przypomina żółwia z filmów rysunkowych. Pełen energii, o pogodnym, miłym usposobieniu, był niesłychanie inteligentny, co bardzo ceniła. Tak naprawdę ogromnie lubiła Teda, pomimo jego bałaganiarstwa i skłonności do spóźniania się na umówione spotkania – cech, które bardzo irytowały ją u innych ludzi. Poprawiła się na krześle, celowo nie patrząc na teczkę.
– Tego właśnie oczekuję od naukowców – powiedział rozpromieniony Vandenberg, wskazując na dokumenty i podsuwając wyżej okulary na nosie. – Ciekawości. Najlepsi odkrywcy są jak pięcioletnie dzieci. Nigdy nie przestają pytać kto, co, gdzie, dlaczego, kiedy i jak? Ciekawość to studnia, dzięki której my, naukowcy, żyjemy i z której czerpiemy siły witalne. Nie bój się więc z niej korzystać. Uniósł swoje krzaczaste ciemne brwi. – Zawsze myślałem, że masz zadatki na pierwszorzędnego dziennikarza śledczego. Jednak zacznijmy od początku, po kolei… Od jak dawna u nas jesteś?
– Minęło dopiero pół roku.
Do czego on zmierzał? Czy chciał powiedzieć, że nie nadaję się do tej pracy? Duże, bursztynowe oczy Luny przyglądały się jego twarzy w poszukiwaniu oznak niezadowolenia, ale Ted po prostu uśmiechnął się do niej, nadal mierząc ją ciekawie wzrokiem.
Wstał i podszedł do szafki z boku.
– Kawy?
– Tak, chętnie, dziękuję.
Vandenberg nalał parującą kawę z chromowanego dzbanka do dwóch porcelanowych filiżanek, które musiały pochodzić z zupełnie innych kompletów i nie pasowały do siebie.
– Przyjąłem cię do nas ze względu na doskonałe oceny z biologii molekularnej w Princeton i imponującą pracę doktorską dotyczącą zagadnień popularyzacji nauki. Masz doskonałe przygotowanie akademickie. Ale i coś więcej. Jesteś śmiała, dociekliwa i dokładna. Krótko mówiąc, jeśli jeszcze sama nie zdałaś sobie z tego sprawy, masz wszystko, czego potrzeba pierwszorzędnemu dziennikarzowi zajmującemu się dziedziną nauki. Bardzo słusznie nie wybrałaś pracy w laboratorium. To by cię za bardzo ograniczało. Przez tych kilka miesięcy, odkąd tu jesteś, nabrałem przekonania, że masz niezbędny u nas instynkt badacza.
Luna zarumieniła się lekko na jego komplement, jednak nie odezwała się, czekała, kiedy przejdzie do rzeczy. Oczy jej błyszczały. To było to – przełom, jakiego pragnęła.
Vandenberg podał jej filiżankę i usiadł. Splótł dłonie na swoim wydatnym brzuchu.
– Wiesz już, że szczycimy się przeprowadzaniem dokładnego, bezstronnego rozeznania. Zastanawiałem się więc przez kilka dni, bo mam wrażenie… choć nie chciałbym być nietaktowny, że terapie alternatywne nowotworów interesują cię ze względów osobistych, może nawet jesteś do nich uprzedzona, co z kolei mogłoby znaczyć, że nie stać cię na taki obiektywizm w tej dziedzinie, na jakim by mi zależało.
W tym momencie Luna starała się zaoponować, ale on uniósł dłoń.
– Mówię to, ale myślę, że autentyczne głębokie zaangażowanie bardzo pomaga w stworzeniu świetnego artykułu.
Urwał na chwilę i choć w biurze było chłodno, odruchowo otarł czoło chusteczką.
– Chcemy mieć rzetelny reportaż na temat Instytutu Badania Terapii Naturalnych, organizacji non-profit działającej w Andaluzji. Widzę, że o niej słyszałaś.
W pierwszej chwili Luna nie potrafiła ukryć wrażenia. Oczywiście, słyszała o tej placówce. Jej kuzynka Angelina przed śmiercią była leczona w tego typu ośrodku w Kalifornii. Luna nigdy nic nie mówiła w pracy o swoim życiu prywatnym, ale zwierzyła się szefowi, kiedy prosiła o kilka dni wolnego, by wziąć udział w pogrzebie Angeliny. Teraz szybko stłumiła emocje i przybrała obojętny wyraz twarzy, jakby zwyczajnie słuchała, co Vandenberg powie dalej.
– No, dobrze… – ciągnął. – Instytut zaczyna przyciągać wielką uwagę mediów, między innymi przez swoje nowatorskie, choć zapewne kontrowersyjne i nieco szalone terapie ziołowe.
– Założę się, że to mocno drażni niektóre firmy farmaceutyczne – mimowolnie wtrąciła Luna.
Uśmiechnął się i skinął głową.
– Na pewno. Rozmawiałem o tym wczoraj wieczorem z paroma głównymi rozgrywającymi na rynku. Podczas jednego z tych wielkich przyjęć, które urządza na Upper East Side profesor Henderson dla Akademii Nauk.
Przez chwilę przyglądał się jej w zadumie, jakby zamierzał coś dodać.
– W każdym razie, Luno, chciałbym, żebyś wzięła pod lupę człowieka kierującego instytutem, którego największą satysfakcją jest ucieranie nosa gigantom farmaceutycznym. Ma za sobą klasyczne studia medyczne, ale jest, jak można by to określić, „odszczepieńcem”. Rzecz w tym, że ma mózg jak komputer i potrafi mówić. Wydaje się bardzo wiarygodny, silna osobowość. W dodatku, z tego, co słyszałem, to niezły playboy.
– Jak się nazywa? To on? – Wskazała na kartkę wystającą z teczki.
– Doktor Rodrigo Rueda de Calderón. I tak, mam tu trochę informacji na jego temat dla ciebie.
Luna sięgnęła po teczkę i wyciągnęła kartki. Przerzuciła trzy pierwsze strony z CV. Małe zdjęcie niewiele mówiło. Choć na pewno był młodszy, niż by się spodziewała. Ciemnowłosy mężczyzna w okularach wydawał się po prostu elegancki i oficjalny – wcale nie wyglądał na playboya. Za to już na pierwszy rzut oka jego kwalifikacje i osiągnięcia jako lekarza robiły imponujące wrażenie.
– W takim razie… – Vandenberg popatrzył na nią z błyskiem w oku. – Czy to by cię interesowało? Młodzieńcze ambicje pozwalają daleko zajść w dziennikarstwie śledczym. Intuicja podpowiada mi, że masz w sobie to coś, by zmobilizować siły i sumiennie wykonać dla nas zadanie wywiadowcze.
– Musiałabym pojechać do Hiszpanii?
– Tak. Do kliniki w Kadyksie. Rozumiem, że mówisz płynnie po hiszpańsku, co jest dodatkowym atutem.
– Na jak długo?
Lunie robiło się już nieco słabo z niepokoju. Nie była w Hiszpanii od czasów dzieciństwa i choć z wielkim sentymentem wspominała ten kraj i jego mieszkańców, nie miała ochoty spotykać znowu swoich tamtejszych krewnych. Zresztą nawet pomijając ten fakt, takie przedsięwzięcie pociągałoby za sobą konieczność działania pod przykrywką. Jak by się z tym czuła? Jednak ta propozycja oznaczała dla niej wielką szansę, pod każdym względem, i trudno byłoby ją tak lekko odrzucić.
– Myśleliśmy, że mniej więcej na miesiąc. Może nieco dłużej oświadczył Vandenberg. – Wystąpimy z prośbą o bezpłatny staż dla ciebie, co będzie można bez trudu załatwić. Ktoś, kogo znam w Princeton, wyśle twoje CV, żeby w instytucie nie zorientowali się, że pracujesz dla nas. Redakcja pokryje wszystkie koszty.
Luna już zastanawiała się nad wszelkimi aspektami takiego zlecenia.
– Chciałbyś więc mieć starannie udokumentowane sprawozdanie z działalności instytutu i jego charyzmatycznego, buntowniczego szefa?
– Tak sądzę, tak, tego nam trzeba. – Vandenberg wrzucił dwie kostki cukru do kawy i zamieszał ją, wpatrując się w Lunę. – Jednak nic takiego, co naraziłoby na szwank reputację czasopisma. Chodzi o rzetelne zbadanie sprawy.
– Sądzisz więc, że jest tu jakieś podwójne dno? Przedsiębiorstwa farmaceutyczne obawiają się, że zwodniczy program leczenia kradnie im uwagę mediów?
– Możliwe, że coś takiego się dzieje. Choć trudno mi uwierzyć, że dobry doktor ma jakiś większy wpływ na ich wyniki finansowe.
– Domyślam się, że świat medyczny głośno dyskredytuje jego metody jako kolejny przykład pseudonaukowych eksperymentów?
– Oczywiście, ale to nie znaczy, że masz iść w ich ślady. Jak mówiłem, bądź bezstronna. – Łyknął kawy i zachichotał. – Ale trochę pieprznych szczegółów nigdy nie zaszkodzi, prawda? Wczoraj wieczorem na tej kolacji był twój wuj. Na pewno zdajesz sobie sprawę, że zainwestował mnóstwo pieniędzy w badania i patenty. Nie ma najlepszego nastawienia do handlarzy ziołami, którzy próbują go wysadzić z rynku. – Znów zachichotał. – Zwykle po takich gigantach spływa to jak woda po kacze. Tamci to małe rybki, ale chodzą słuchy, że doktor Rueda de Calderón zbiera fundusze na dokładne badania, co może wskazywać, że któraś z jego metod naprawdę jest rokująca. I, jak słusznie się domyślasz, twój wuj jest po prostu wściekły, że ten doktor przyciąga taką uwagę prasy.
Na wspomnienie o wuju twarz Luny przybrała obojętny wyraz, choć zacisnęła palce na papierach. Podniosła filiżankę i próbowała nie dać nic po sobie poznać.
– A co Lorenzo robi w Nowym Jorku?
– Przyleciał na kilka dni z Kalifornii, nim wyruszy w objazd po Europie. Imponujący facet, ten Herrera. Ma parę. Trudno się dziwić, że udało mu się stworzyć najpotężniejsze przedsiębiorstwo farmaceutyczne w Hiszpanii. Zaczyna wyrabiać też sobie markę tutaj. Życzę mu powodzenia.
Luna wzięła nieco zbyt duży łyk kawy i skrzywiła się lekko, kiedy gorący płyn sparzył jej język.
– Tak, wuj Lorenzo zawsze umiał skupiać się na tym, by osiągnąć to, czego chce.
To zresztą mało powiedziane, pomyślała, zadowolona, że Kalifornia jest niemal cztery i pół tysiąca kilometrów stąd.
Szybko zmieniła temat.
– Jak sądzisz, ile zajmie załatwienie formalności? Na twarzy Vandenberga pojawił się szeroki uśmiech.
– Już uruchomiłem kanały, by przesłać jak najszybciej aplikację do instytutu. Możesz być w Kadyksie w przyszłym tygodniu.
Luna odstawiła ostrożnie filiżankę na biurko i przez chwilę patrzyła uważnie na redaktora.
– Dobrze, Ted. Wchodzę w to.
* * *
Parę godzin później Luna wyszła z budynku i ruszyła Szóstą Aleją do swojej ulubionej knajpki na lunch. O mało się nie wzdrygnęła, kiedy Ted wspomniał o alternatywnych metodach leczenia raka. Nie minął jeszcze rok od śmierci Angeliny. Miała dopiero dwadzieścia jeden lat, tyle pomysłów na życie, planów na przyszłość. Żałoba Luny była tak świeża, że na myśl o kuzynce kłuło ją w sercu, jakby ktoś niespodziewanie zakręcił w nim nożem.
Wyjęła telefon, wybrała numer i wzięła głęboki wdech. Usłyszała ciepły, zaciekawiony głos ciotki po drugiej stronie.
– Cześć ciociu. Tu Luna. Mam ci coś ważnego do powiedzenia. Ostrożnie dobierając słowa, przekazała ciotce Bei, jak wyglądała jej rozmowa z Tedem Vandenbergiem.
– Jak widzisz, to dla nas szansa. Może z tego, co przydarzyło się Angelinie, wyniknie coś pozytywnego. Może przynajmniej uda się nam uchronić innych i ich rodziny przed takimi szarlatanami – ciągnęła, a potem wsłuchiwała się w drżący głos ciotki, nim dodała: – Tak, Zgadzam się z tobą. Takim klinikom nie powinno uchodzić na sucho, że handlują fałszywymi nadziejami.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Dziedzictwo. Powieść kupicie w popularnych księgarniach internetowych: