Arthur, który właśnie stracił szansę na dobre studia i otrzymał zakaz zbliżania się do byłej dziewczyny, jest przekonany, że to najgorsze, co spotkało go w życiu. Nie wie jeszcze, że przykre wydarzenia staną się dla niego początkiem niezwykłej podróży. Podróży śladami dziadka, znanego pisarza, ale także podróży w poszukiwaniu własnej tożsamości.
Do lektury powieści Między nami chaos zaprasza Burda Książki. W ubiegłych tygodniach zaprezentowaliśmy Wam premierowe fragmenty książki. Dziś czas na ostatni odcinek tej historii. Jeśli Was zaciekawiła i zaintrygowała, musicie sięgnąć po powieść Samuela Millera:
Tył mid-west cruisera odjeżdżającego o 19.55 z dworca centralnego Omaha do stacji Union w Chicago był pusty. To był inny model pociągu, mniejszy, bez wagonu obserwacyjnego i restauracyjnego, tylko z małym bufetem z przodu. Kursował wyłącznie między Omahą a Chicago dwa razy dziennie. Gdy wsiadaliśmy, na stacji panowała cisza, tylko jeden konduktor sprawdzał bilety przy drzwiach, tak jakby pociąg niepostrzeżenie wślizgnął się do miasta i porwał nas w ciemność.
– Chyba nam się udało. – Mara opadła na siedzenie, na stoliku przed sobą kładąc widokówkę przedstawiającą centrum Omahy. Oszacowała ją wzrokiem, a potem zdecydowanie jednym kliknięciem włączyła długopis. – Tylko jedna para, jakieś piętnaście rzędów przed nami. Nie wyglądają, jakby mieli sprawiać problemy.
Patrzyłem, jak starannie wpisuje na pocztówkę brytyjski adres i zaczyna rysować dookoła gwiazdki i serduszka połączone falistymi liniami. Nie byłem pewien, co do niej czuję po tym, jak odeszła i znów wróciła, mimowolnie pokazując mi swoją najlepszą i najgorszą stronę.
– Drogi tato – mówiła, jednocześnie pisząc. – W Omaha podjęłam pracę w… dziale konserwacji w bibliotece. – Uśmiechnęła się sama do siebie.
Nie mogłem zrozumieć jej motywacji, jej zachowania i manier, jej przekonań; byłem tylko pewny, że otacza ją tajemnica. To była tajemnica, którą wybrała i którą żyła, ale kawałki, które odkryłem do tej pory, wydawały mi się niekompletne i niespójne.Dlaczego odeszła, a potem wróciła? Dlaczego odrzuciła coś, a potem ryzykowała wszystkim, żeby to ocalić?
– Omaha by ci się spodobała. Jest zimna, szeroka i wyjątkowo amerykańska, a jednocześnie dostatecznie przygnębiająca jak na twoje depresyjne, brytyjskie serce.
Gdy patrzyłem na nią, sama wydała mi się pocztówką: uważnie wyselekcjonowanym obrazem reprezentującym coś dużo bardziej skomplikowanego; coś tak ogromnego, że wolała pokazywać to wyłącznie z oddali, na starannie wyedytowanych, nieruchomych ujęciach.
– Zaprzyjaźniłam się z kimś, myślę, że byś go polubił. Uściski, twoja córka.
– Dlaczego wróciłaś? – zapytałem, gdy podpisywała się zamaszystą kursywą. – Dlaczego wolisz pomóc mi zamiast im?
– Mówiłam ci. Bo ty chcesz tego dla dziadka, a oni chcą tego dla siebie.
– Tak, ale… ich znasz. Jesteś jedną z nich, pamiętasz? Z nimi miałaś przyszłość. A potem postanowiłaś to odrzucić dla… czego? Dla honoru czy jak? Mara obracała pocztówkę w dłoniach.
– Nie wiem. Nie lubię takich pytań.
Czekałem. Kręciła się na fotelu, skrępowana.
– Byłam z nimi przez trzy lata. Ze względu na Leilę, oczywiście. Dorastałam w atmosferze jej idei, jej frustracji, jej umiłowania dla amerykańskiej kultury kontestacyjnej i twojego dziadka… Nie pasowała do Somerset, tak jak ja zresztą, więc zawsze kombinowałyśmy, jak się stąd wydostaniemy i co zrobimy, gdy już znajdziemy się w prawdziwym świecie. „Jeśli chcesz zrobić coś ważnego, to musisz zrobić coś dla wszystkich”, mówiła. W sumie to mógł to powiedzieć twój dziadek. Dlatego trzy lata temu wydawało mi się oczywiste, że tak właśnie powinnam postąpić. Pojechać za nią do Ameryki, dołączyć do jej wspaniałej, szlachetnej, rewolucyjnej komuny. Wytrzymałam wszystko, wszystkie ich gówniane zlecenia, wszystkie „podaj, przynieś, pozamiataj” i wyprawy do Nevady… A i tak chyba nikt nigdy nie patrzył na mnie na tyle poważnie, żeby uznać mnie za prawdziwego członka ruchu. Kiedy znalazłam ciebie i dzienniki, pomyślałam… Pomyślałam, że to jakaś magia, która znów wszystkich zainspiruje, da nam nowy cel i wszystko nabierze sensu. A ja będę tą, która… wiem, że brzmi to egoistycznie, kiedy mówię to na głos, ale myślałam, że to ja tym wszystkim pokieruję i że to będzie fajne. Że naprawdę coś zrobię, a nie tylko przypadkiem będę w okolicy… Ale najwyraźniej nie przemyślałam tego do końca.
– Co się stało?
– Wszystko potoczyło się inaczej. – Wzruszyła ramionami. – Jack zabrał dzienniki i od razu zaczął zachowywać się tak, jakby one należały do niego, były jakimś jego znakiem. Powiedziałam mu, że chcę je trzymać u siebie, a on powiedział, że moja siostra byłaby zniesmaczona, widząc, jaką jestem egoistką.
– A gdzie tak w ogóle jest twoja siostra? – przerwałem. – Nie mogłaby…
Mara spojrzała na mnie, mała, niepewna, prawie uśmiechnięta.
– O… aha.
– Tak. – Znów poruszyła się na siedzeniu. – Dwa lata temu. Prowadziła po pijanemu.
Kiwałem głową, bojąc się podnieść wzrok.
– Przykro mi.
Wzruszyła ramionami, bawiąc się rogami pocztówki.
– W porządku. Już nawet zapomniałam. No i właśnie – kontynuowała po chwili. – Myślałam, że dzienniki twojego dziadka przypomną Jackowi, po co to wszystko robimy, ale efekt był odwrotny. Leila chciała inspirować ludzi, żeby umieli zabrać głos, budowali coś dla wszystkich, wiesz? Jack chce zrobić raban. Wystawia życie swoich przyjaciół na niebezpieczeństwo bez większego powodu. Twierdzi, że nie ma z tego żadnych osobistych korzyści, że odpowiada na przeznaczenie czy coś w tym stylu. A ja myślę, że po prostu chce być sławny. myślami znajdując się daleko od miejsca, w którym byliśmy.
– A ty czego chcesz?
Nie odpowiedziała od razu.
– Chcę zrobić coś ważnego – powiedziała, wbijając wzrok w okno. Znów skinąłem głową. To wszystko nabierało sensu, ta jej najlepsza i ta najgorsza strona miały sens i nie byłem już w stanie znaleźć w sobie urazy.
– Twoja kolej – powiedziała, obracając się do mnie przodem.
– Kaitlin Lewis.
– Mara…
– Nie wiem, czy zauważyłeś, ale wydostałam cię z biblioteki.
Westchnąłem.
– Zdradziła mnie. Z najlepszym przyjacielem, którego znam praktycznie od przedszkola. Pracowaliśmy razem, opowiadałem mu o niej wszystko aż pewnego dnia: bum. Powiedziała mi, że spała z kimś innym, a ja nawet nie musiałem pytać z kim. Okazało się, że tych facetów było więcej. Kiedy mi powiedziała, straciłem panowanie nad sobą. Uderzyłem ręką w ścianę w jej pokoju, a ona powiedziała, że próbowałem uderzyć ją. Kto wie, może i tak było, nie miałem wtedy nad sobą żadnej kontroli. Skoro nie mogłem powstrzymać jej przed bzyknięciem się z Masonem, to znaczy, że nie miałem kontroli nad niczym, nie? Mara uśmiechnęła się, dziwnie usatysfakcjonowana.
– Prawda – przyznała. – Ale przynajmniej pewnego dnia wszyscy się spalimy i umrzemy. Starałem się zepchnąć to wszystko – dzienniki, cel, pistolet na stole – w jak najdalszy kąt mózgu, licząc mijające nas latarnie, a w tunelach przepływające za oknem graffiti. Zawsze zastanawiałem się, jak to jest z ludźmi, którzy je malują; czy ekscytowała ich myśl, że robią coś nielegalnego? Czy była to desperacka próba stworzenia czegoś trwałego, żeby ich zapamiętano chociaż pobieżnie?
– Skąd te błędy w pisowni? – W wąskim świetle lampki zagłówka Mara przyglądała się pierwszej wskazówce. – Widzisz? Czasem pisze „a” tam, gdzie go nie powinno być – tłumaczyła, jakby zauważyła to po raz pierwszy. – „Biarko” i tutaj: „aniały”. Dlaczego?
– Możemy o tym nie gadać?
– Czemu?
Wzruszyłem ramionami. Wiedziałem bardzo dobrze, dlaczego nie chcę o nim rozmawiać. Rozmawianie o dziadku oznaczało myślenie o dziadku, a myślenie o dziadku oznaczało zastanawianie się, czy żyje, czy oszukał całą rodzinę, czy próbuje się w jakiś sposób ze mną komunikować. To oznaczało pozwolenie sobie na ten rodzaj nadziei, która kończy się rozczarowaniem, z jakiego nie da się już otrząsnąć.
– Możesz mi powiedzieć przynajmniej, dlaczego robi błędy ortograficzne? – Umościła się w fotelu, podciągając do góry kolana. – No, dawaj, dopiero co ci wyznałam, że zmarła mi siostra. To mi nie kupuje kilku pytań?
– Okej, dobra. – Potrząsnąłem głową. – To ma związek z alzheimerem.
– Litera „a”?
– Ortografia.
– Ortografia jest objawem alzheimera?
– Nie. Błędy ortograficzne. Ortografia i gramatyka nie są intuicyjne i ciężko je zachować, gdy mózg przestaje gromadzić informacje. Gdy chory zaczyna mieć trudności z pisaniem, to zaczyna pisać wyrazy tak, jak mu się wydaje, że brzmią. W przypadku mojego dziadka oznaczało to częste użycie „a”.
– Ha! – Mara obróciła się w moją stronę. – A te przypadkowe zdania: „ „poszarpany horyzont płonie pomarańczowy blask?”.
– To taki trick pamięciowy. – Spojrzałem na nią. – Nauczył go tego jego lekarz. Kiedy dziadek nie rozumiał, gdzie jest albo co się z nim dzieje, miał wypowiadać na głos to, co widzi albo czego nie rozumie. Jeśli wydaje ci się to dziwne na papierze, to wyobraź sobie, jak to brzmiało na żywo.
– Czekaj – powiedziała, wodząc palcem po kartce. – Czyli myślisz, że naprawdę widział te „greyhoundy” albo „fale”?
– Nie, nie. – Skrzywiłem się na samo wspomnienie, jak często moja rodzina popadała w nadmierną ekscytację albo skrajną konsternację przez ten kłopotliwy nawyk dziadka. – Czasami widział świat w metaforach. Trzeba na to uważać. Uśmiechnęła się do mnie z ukosa w naszym odbiciu w szybie, wprost paląc się, żeby spożytkować nowo zdobytą wiedzę.
– No dobrze – kontynuowała. – A jego imię? Dlaczego tak często powtarza „Arthur”?
– Samoświadomość. – Usłyszałem jego głos, wypowiadający moje imię, imię mojego ojca, własne imię, wywołując zamieszanie w całym domu. – Lekarz powiedział, że tak długo, jak dziadek jest w stanie przypomnieć sobie swoje imię, ma się czego trzymać. Robił tak też w domu i mówił… – Słowa na moment uwięzły mi w gardle. – …że tylko przypomina sobie, kto jest narratorem opowieści.
Mara zerknęła na mnie, słysząc, jak załamuje mi się głos, a ja ostrożnie odwróciłem głowę do okna.
– No a data? – zapytała. – Dlaczego „roku 2010.”? A nie po prostu „2010 r.”? Jakiś dziwny szyk?
– A, to akurat robił celowo.
– Dlaczego?
– Bo twierdził – powiedziałem do okna – że to pozwala mu pamiętać, co ta liczba, ten rok tak naprawdę oznacza. „Roku 2010. od narodzin Jezusa” albo w jego rozumieniu „roku 2010. od chwili, jak ludzie zrozumieli, co to znaczy być świadomym”. Mówił, że zanim zaczął pisać, zawsze chciał pamiętać, że jest produktem dwóch tysięcy i dziesięciu lat świadomej ewolucji. Że jest częścią dwa tysiące dziesiątego podejścia. Dziewczyna milczała przez dłuższą chwilę.
– Myślę – zaczęła powoli – że ma dość ograniczone pojęcie ewolucji, jeśli uważa, że…
– Wiem. Ale tak uważał. Był… Lubił Boga. Bardzo. Odchyliłem głowę na siedzenie i pozwoliłem jej spocząć na zagłówku.
– Okej. Więc co twoim zdaniem…
– Mara – przerwałem jej, zamykając oczy. – Czy… Czy możemy już nie rozmawiać o moim dziadku?
– Ostatnie pytanie?
– Mara…
– Ty go znasz – powiedziała, zaciskając usta i przybliżając je do mnie, tak żebym myślał już tylko o nich. – Zapytałam cię, czy w ogóle znałeś swojego dziadka, a ty… znałeś go. Znasz go. Wydałem z siebie coś pomiędzy jękiem a westchnięciem.
– Ostatnie pytanie.
– Czy myślisz, że twój dziadek… Czy on wiedział, ile ma lat? Albo który jest rok?
– Nie – odpowiedziałem cicho, nie patrząc na nią. – Myślę, że miał swój własny świat. I w tym świecie był rok 1970, a on miał dwadzieścia lat i był bardzo szczęśliwy.
Dziewczyna westchnęła i odchyliła się na oparcie swojego fotela, kładąc głowę kilka centymetrów od mojej.
– To wydaje się absurdalne. Pamiętać coś tak długo, nawet gdy zapomniało się wszystko inne. Czuć coś tak mocno, że to nigdy nie znika? Jak tamta kobieta, Sue, żegnająca męża, ciągle i ciągle od nowa. – Jej głos przebijał się przez miarowy szum pociągu. – Najwyraźniej miłość przechowujemy gdzieś dużo głębiej niż inne rzeczy, prawda? Nie odpowiedziałem, udając, że śpię, i zanim się obejrzałem, dopadł mnie prawdziwy sen.