Magia prochowa uczyniła nas równymi bogom. „Gniew Imperium" Briana McClellana

Data: 2020-08-05 15:27:09 | Ten artykuł przeczytasz w 26 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Wydawnictwo Fabryka Słów poleca powieść Gniew Imperium. To drugi tom zupełnie nowego, stworzonego z rozmachem, epickiego cyklu fantasy Briana McClellana, zatytułowanego Bogowie krwi i prochu. Wkrótce ukaże się jego najnowsza odsłona – powieść Krew Imperium.

Obrazek w treści Magia prochowa uczyniła nas równymi bogom. „Gniew Imperium" Briana McClellana [jpg]

Trwa wojna, w której wszystkie strony walczą o najcenniejsze z trofeów-broń ostateczną.

W kraju wrze. Nieprzyjaciel okupuje stolicę. Pół miliona uciekinierów szuka bezpieczeństwa na pograniczu. Osłaniają ich najemnicy Lady Krzemień, ale przed wojną nie ma łatwej ucieczki i choćbyś nie wiem jak się starał, bitwa może dogonić cię w chwili, gdy jesteś do niej nieprzygotowany.

Ben Styke buduje swą prywatną armię. Wciela do wojska każdego zdolnego do walki. Ma jeden cel: znaleźć starożytny artefakt dzięki któremu, być może, odmienią się losy wojny.

Oto dalszy ciąg wybuchowego cyklu fantasy, którego pierwszy tom Brandon Sanderson nazwał: „po prostu zdumiewającym”. Gorąco polecamy Wam nową serię Briana McClellana. W ubiegłym tygodniu zaprezentowaliśmy wam fragment książki Grzechy Imperium Dziś w naszym serwisie możecie przeczytać premierowe fragmenty części drugiej, powieści Gniew Imperium

Prolog

Orz stał u stóp wąskiej schodni, wystawiając twarz na promienie słońca, wpadające przez otwarty luk. Słyszał stłumiony krzyk mew, czuł łagodne kołysanie statku, zacumowanego przy wybrzeżu. Od kilku miesięcy krzyk i kołysanie stały mu się aż za dobrze znane.

– Idź!

Obejrzał na stojącego tuż obok żołnierza w hełmie bez przyłbicy, trzymającego w dłoni krótką pikę, ceremonialną broń gwardzistów Kościanych Oczu. Ciekawe, gdzie też jesteśmy, pomyślał przelotnie. W jakim porcie zawitało tym razem jego pływające więzienie? Była też kwestia ważniejsza: który Kościane Oko będzie się na niego gapił?

Kościane Oczy przypominali Uprzywilejowanych, ich ogromna potęga też zamykała się w kruchym ludzkim ciele, które można było zniszczyć tak łatwo, jak łatwo jest stłuc porcelanową wazę. Kościane Oczy byli śmiertelni. Ten gwardzista był śmiertelny. Orz wyobraził sobie, że idzie przez statek, morduje każdego, kogo spotka na drodze, a potem skacze za burtę, dopływa do brzegu i znika.

– Nie mamy całego dnia. – Żołnierz szturchnął go piką w krzyże. – Ruszaj się.

Orz chrząknął. Szedł schodnią powoli, stopień po stopniu, pilnując, by ciężar łańcuchów nie pozbawił go równowagi, bo gdyby spadł, to na nastawione ostrze.

Żelazne kajdany podzwaniały za każdym krokiem, ocierały nagą skórę. Trwało to kilka chwil, ale w końcu Orz wydostał się na światło dzienne.

Po raz pierwszy od wielu miesięcy.

Stał, mrugając niezbyt przytomnie. Żołnierz popchnął go, popędził, otoczyło ich jeszcze kilku gwardzistów i tak przeprowadzony został, na pół ślepy, pokładem i kolejną schodnią, wprost na forkasztel. Ktoś położył mu dłoń na ramieniu. Orz strącił ją ruchem barku, odwrócił się, wbił wzrok w nieznany mu brzeg, choć bardzo bolały go oczy. Zobaczył miasto, zajmujące cały wielki płaskowyż, i budynki niezwykłych kształtów. Omal nie zadławił się własnym oddechem. Podczas długiej, samotnej podróży był pewny, że przenoszą go do innego dynizyjskiego więzienia... ale nie. Czytał książki i wiedział, że na całym świecie jest tylko jedno takie miasto, zbudowane na nadmorskim płaskowyżu.

Landfall.

Zabrakło mu czasu na zastanawianie się. Ktoś chwycił łańcuchy, szarpnął za nie, pociągnął Orza na drugi koniec forkasztelu i rzucił na kolana. Tak jak go tego nauczono, Orz zignorował ból. Podniósł wzrok na Kościane Oko. Podejrzewał, że to będzie właśnie on.

Jeszcze nigdy nie znalazł się tak blisko starego człowieka, siedzącego sztywno na stołku, popijającego z porcelanowej czarki, ale znał go z opisu i z reputacji. Ka-Sedial był kuzynem cesarza w drugiej linii, jego głównym doradcą i, co nie stanowiło tajemnicy dla nikogo, szarą eminencją. Jako Kościane Oko doszedł do władzy po bardzo wielu trupach, a jego dziełem było między innymi zakończenie wojny domowej w Dynizie.

Na Orzu nie robiło to wrażenia. Był człowiekiem-smokiem, a to znaczy, że niewiele było rzeczy robiących na nim wrażenie.

Ka-Sedial dopił herbatę. Oddał filiżankę słudze, złożył dłonie na kolanach i zapatrzył się w morze. Orz zdążył nabrać przekonania, że jest celowo ignorowany, kiedy za jego plecami rozległ się znajomy dźwięk, brzęczenie kajdan. Na kolana rzucono drugiego więźnia, potem trzeciego i następnego, aż przed Ka-Sedialem klęczało sześcioro mężczyzn i kobiet. Orz znał tylko dwoje z nich, ale wszyscy nosili czarne tatuaże i wszyscy mieli ciała twarde jak kamień.

Wszyscy byli jak on.

– Cóż za obiecujące spotkanie – powiedział spokojnie.

Ka-Sedial powoli odwrócił głowę, przeniósł wzrok z morza na twarze więźniów. Przemówił cichym głosem, Orz musiał wytężyć słuch, by złowić jego słowa przez skrzyp i trzaski, towarzyszące kołysaniu statku, i krzyk mew.

– Czy wiecie, co was łączy?

Wszyscy byli ludźmi-smokami, ale nie taką odpowiedź chciał usłyszeć mag. Orz spojrzał w jedną, potem w drugą stronę, na pięcioro towarzyszy niedoli. Kobiecie po lewej długie, brudne rude włosy zakrywały prawie całą twarz, ale wiedział, że ma bliznę powyżej i poniżej lewego oka. Ji-Karnari. Przed siedmioma laty z nieznanych mu powodów zbezcześciła świątynię Kościanych Oczu. Mężczyzna po prawej, smukły, niewysoki Ji-Matle, dostał zadanie strzeżenia jednej z kuzynek cesarza. Przespał się z nią.

Nikt się nie odzywał. Orz odchrząknął.

– My wszyscy zhańbiliśmy się w oczach naszego władcy.

– Doskonale. – Ka-Sedial wstał. Orz nie zdołał powstrzymać uśmiechu, bo w tej chwili mag wyglądał bardzo staro i krucho. Mógłby go złamać jak suchą gałązkę, gdyby nie kajdany. Kościane Oko dostrzegł ten uśmiech, zrobił krok w jego stronę.

– Powiedz mi, Ji-Orzu, jaką to ty popełniłeś zbrodnię?

Orz zamknął oczy. Myślał o latach spędzonych w lochu, o braku swobody ruchów, o wiecznej obserwacji, jakby był wściekłym psem, którego właściciel nie chce się pozbyć.

– Nie pochyliłem głowy przed moim panem.

– A dlaczego jej nie pochyliłeś?

– Bo nie jest moim panem.

Na te słowa Ka-Sedial westchnął ciężko, niczym troskliwy dziadek. Wskazał gestem odległy brzeg i miasto na płaskowyżu.

– Skończyła się wojna domowa. Twój fałszywy cesarz nie żyje. Rządy obu stron zawarły porozumienie. Nasze wojny prowadzimy teraz jak należy, za granicami.

Przybyliśmy do Fatrasty, by odzyskać ziemie niegdyś należące do nas. Przybyliśmy tu, by znaleźć boga. Dokonaliśmy tego wspólnie. Zjednoczeni. – Kościane Oko westchnął jeszcze raz. Pokręcił głową niczym zawiedziony nauczyciel. Orz poczuł gniew. Mimo wszystkiego, co przeszedł i co przeszli jego towarzysze, Ka-Sedial nadal traktował ich jak dzieci.

– Po co nas tu przywiedziono? – spytał.

Mag spojrzał na niego z widoczną niechęcią. Wskazał gestem zakutych w kajdany ludzi-smoków.

– Wy wszyscy zhańbiliście się w oczach cesarza, ale pozycja, którą zajmujecie, nie pozwala nam przelać waszej krwi. Przeżyjecie więc długie lata samotni, w ciemności i w tej ciemności zgnijecie.

– Albo...? – Orz poczuł charakterystyczną woń nadziei. Szansy. Alternatywy. Możliwości jakiejś zmiany sytuacji. Usiłował przypomnieć sobie wszystko, co wiedział o Ka-Sedialu. Mag był człowiekiem z wizją, zimnym, kalkulującym, ale od czasu do czasu wpadającym też we wściekłość. Zbudował swoją potęgę, mordując lub podporządkowując sobie każdego, kto stanął mu na drodze. Należał do ludzi, którzy nie przyjmują do wiadomości odpowiedzi „nie” i nie pozostawiają wroga przy życiu. W tej chwili krzywił się, bo ktoś ośmielił się mu przerwać. Niemniej odpowiedział:

– Albo możecie odkupić swe przewiny. Moja armia zdobyła Landfall. We właściwym czasie podbijemy Fatrastę. Ale na razie trzeba wykonać pewne zadanie, a ja nie mogę sobie pozwolić na przydzielenie go komuś z moich ludzi-smoków, Uprzywilejowanych lub Kościanych Oczu.

Inwazję na Fatrastę planowano od niemal dziesięciu lat, lecz mimo to Orza zaskoczyła informacja, że jednak do niej doszło i że układ między stronami wojny domowej utrzymał moc wystarczająco długo. Potrzebował więcej informacji, znajomości planów inwazji, chciał poznać ludzi zamieszkujących Fatrastę, dowiedzieć się, jakiej używają broni... i miał się tego dowiedzieć, bez wątpienia. Ji-Karnari, klęcząca obok niego dziewczyna z blizną, teraz uniosła głowę. Widział, jak rozbłysły jej oczy. Nie świadczyło to o niej najlepiej, ludzie-smoki powinni lepiej ukrywać uczucia.

– Jakie to zadanie, wielki Ka? – spytała dziewczyna. – Jak możemy osiągnąć odkupienie?

Ka-Sedial wyciągnął rękę, delikatnie przesunął palcami po jej czole. Wstrząsnęła się od jego dotyku.

– Zdarzyły się... upokorzenia. Upokorzono nas podczas zdobywania Landfall. Upokorzono armię i upokorzono ludzi-smoki. Na mój rozkaz armia już zajmuje się swoimi sprawami. Ludzie-smoki... – przerwał, uśmiechnął się zimno. – Jeden z was, jeden z najlepszych, Ji-Kushel, zginął z ręki zwykłego żołnierza.

– Więc...? – Orz poczuł się pewniej. Mógł wydostać się z lochów, Ka-Sedial chciał dać mu tę możliwość. Ale Orz nie zamierzał mu zaufać. Będzie zadawał pytania.

– Żołnierze zabijający ludzi-smoków... W tym nie ma nic niezwykłego. Mogą mieć przewagę liczebną. Mogą celnie strzelić albo mieć szczęście...

– Zabił go w walce jeden na jednego – przerwał mu mag.

Orz zamknął usta tak gwałtownie, że zęby stuknęły o siebie. Zjeżyły mu się włoski na karku. Słyszał o magach prochowych, czarownikach, którym ich moc dawała szybkość i siłę. Z użyciem tej mocy owszem, mogli zabić człowieka-smoka, ale Ka-Sedial nie robiłby z tego tajemnicy. Więc zwykły żołnierz, jeden na jednego... Tak, to rzeczywiście hańba.

Mag tymczasem przeniósł spojrzenie na ląd. Poruszył dłonią jakby z irytacji.

– Nie zniosę upokorzenia. To był stary, doświadczony wiarus. Jeśli dać mu czas, może pociągnąć za sobą innych. Już jest groźny, ale może stać się wielokrotnie groźniejszy. Uwalniam was. Wszystkich sześcioro. Chcę, żebyście działali wspólnie, pod dowództwem Ji-Karnari.

Dziewczyna uśmiechnęła się, zaś Orz omal nie przewrócił oczami. Przez chwilę miał ochotę splunąć pod nogi maga, odrzucić ofertę, ale nie, mimo wszystko nie chciał przecież spędzić reszty życia w okowach. Wykonają zleconą im misję, a kiedy skończą, będzie radował się wolnością.

– Kim jest ten żołnierz? – spytał.

– To lansjer Styke. Ben Styke – powiedział Ka-Sedial. – Odnajdźcie go i przynieście mi jego głowę.

ROZDZIAŁ 1

W dzieciństwie generał Vlora Krzemień słyszała opowieści o obozach dla uchodźców, powstałych w czasie wojen gurlańskich. Pustoszały wówczas miasta, ich mieszkańcy przenosili się z miejsca na miejsce, miliony ludzi uciekały przed wojną, a bywało, że z domów wyrzucali ich żołnierze własnej armii. Obozy te – tłumaczono jej – to przybytki nędzy i cierpienia, wszechobecnych epidemii i głodu, niepogrzebanych trupów i ludzi żyjących w ciągłym strachu przed nadejściem kolejnej armii.

W najgorszych koszmarach nie śniła, że pewnego dnia zostanie dowódcą takiego obozu... pod każdym praktycznym względem.

W tej chwili Vlora stała na łagodnym wzgórzu z widokiem na dolinę rzeki Hadshaw. Patrzyła na ginący w oddali, wijący się wąż wozów, namiotów i ognisk, na których gotowano posiłki. Wczesnym rankiem powietrze już było gorące, wilgotne, a ona mogła myśleć wyłącznie o liczbach, które kwatermistrz przekazał jej zaledwie przed godziną. Po przeliczeniu okazało się, że z Landfall udało się uciec trzystu tysiącom ludzi, jednej trzeciej populacji miasta. Z tych trzystu tysięcy dwieście dwadzieścia tysięcy maszerowało w tej chwili doliną w stronę Redstone.

A jej ludzie? Jej ludzie, w tym Szaleni Lansjerzy i miejski garnizon, dostali podczas obrony miasta niezłe lanie. Obecnie miała pod komendą dziesięć tysięcy żołnierzy, jeden na dwudziestu dwóch uchodźców. Jak, na Adoma, miała w tej masie wprowadzić porządek? A skoro o tym mowa, jak miała jej bronić?
Koniec z wątpliwościami! Vlora jeszcze raz dokładnie przyjrzała się obozowi. Obserwowała żołnierzy chodzących wzdłuż brzegu rzeki, budzących ludzi, powtarzających, że pora ruszać w drogę. Od czasu bitwy o Landfall minęły trzy tygodnie, choroby zaczęły się już szerzyć, wielu jej najemników cierpiało na dyzenterię. Brakowało żywności i lekarstw. Większość mieszkańców uciekała w panice, zabierając ze sobą to, co miało wartość materialną, a nie to, co przydatne w długiej drodze.

Spojrzała na stojącego obok niej bez ruchu, milczącego, cierpliwego mężczyznę. Olem nie był wysoki, zaledwie kilka cali wyższy od niej. Miał jasne włosy i siwiejącą brodę. Utykał, a prawą rękę nadal nosił na temblaku, bo podczas walki o miasto został postrzelony. Dysponował Zdolnością, magiczną umiejętnością, dzięki której nie musiał spać, lecz mimo to był wyraźnie zmęczony, w kącikach oczu miał głębokie zmarszczki, a jego ściągnięta twarz była widomym dowodem, że się boi. Chętnie rozkazałaby mu, żeby odpoczął, ale wiedziała, że Olem tego rozkazu nie wykona.

Vlora nie miała pojęcia, jak poradziłaby sobie bez niego.

– Co z Dynizyjczykami? – spytała, patrząc nie na obóz, lecz na przebytą drogę. Landfall leżało około sześćdziesięciu mil na południowy wschód. Maruderzy nadal się na niej tłoczyli. Jej armia rozlokowała się blisko. Szła w tylnej straży, strzegła uchodźców przed bezpośrednim zagrożeniem.

Olem zaciągnął się papierosem, wypuścił dym przez nos, a potem odpowiedział, jak zwykle krótko, rzeczowo.

– Mamy informacje wyłącznie o małych oddziałach zwiadowczych. Obserwują nas, to oczywiste. Mam wrażenie, że są w tej chwili zajęci przejmowaniem pełnej władzy nad miastem i my ich niezbyt interesujemy. Na razie.

Vlora spojrzała na niego z kwaśną miną.

– Mogłeś darować sobie to „na razie”. Brzmi groźnie.

Olem zachował niewzruszoną powagę.

– Zawsze przekazywałem ci fakty i tylko fakty. Jest faktem, że Dynizyjczycy zostawili nas w spokoju. Nie wyobrażam sobie, żeby to nie miało się zmienić. Na mój rozkaz w patrolach jeżdżą dragoni, mają rozbić choć jeden z tych oddziałów zwiadowczych, ale na razie nie ujęli języka.

Vlora zaklęła w myśli. Musiała przecież wiedzieć, co się dzieje w mieście. Pod jej dowództwem bitwa o Landfall zakończyła się zwycięstwem... Ale właśnie wtedy pojawiła się druga, większa dynizyjska armia. Wiedziała o niej tyle, że rozpoczęła operację lądowania w pobliżu miasta, i nic więcej. Brak informacji wywiadowczych. Jak wielka jest ta armia? Czy prowadzi działania ofensywne? Zdobywa teren? Czy może priorytetem jest ufortyfikowanie Landfall? Czy dysponuje większą liczbą magów, Uprzywilejowanych i Kościanych Oczu?

Obok zapewnienia uciekinierom jedzenia i środków medycznych najważniejszą rzeczą była właśnie informacja. Vlora musiała wiedzieć, czy Dynizyjczycy prowadzą operacje pościgowe. Musiała także wiedzieć, czy w ich kierunku nie przesuwa się armia Fatrasty, bo to spowodowałoby nowe komplikacje.

– Mamy jakieś wiadomości od Lindet?

Olem zacisnął wargi.

– Żadnych oficjalnych. Przyjęliśmy niemal dwa tysiące Czarnych Kapeluszy. Jak się wydaje, żaden z nich nie dostał rozkazów, nikt też nie wie o twoim konflikcie z ich lady kanclerz. Na mój rozkaz sformowali policję obozową.

Olem potrafił zapewnić zajęcie – i dopilnować organizacji – nawet największej armii. Vlorę niezmiennie zdumiewał ten jego talent.

– Masz cierpliwość świętego, ale proszę, nie spuszczaj z nich oka. Każdy, dosłownie każdy, może być szpiegiem Lindet. Opuszczając Landfall, wyprzedziła nas o dwa kroki, ale prędzej zjem swój kapelusz, niż uwierzę, że nie pozostawiła w mieście oczu i uszu.

– Możesz zjeść i mój – zgodził się Olem. – Mam wśród nich swoich ludzi. Jeśli da się utrzymać porządek, ja go utrzymam. Wiesz, że Styke otwarcie rekrutuje wśród nich? Uzupełnia szeregi Szalonych Lansjerów.

Vlora prychnęła z rozbawieniem.

– I pewnie odnosi sukcesy?

– Większe, niż się spodziewałem. Nim podpiszą kontrakt, każe im wypowiedzieć przysięgę posłuszeństwa lady kanclerz. Prawie wszystkie Czarne Kapelusze są na nią wściekłe, bo zostawiła ich samych sobie, bez rozkazów. Przyciągnął już prawie stu.

– I niech Adom okaże litość szpiegom, jeśli jacyś mu się trafią.

Vlora zawahała się. Śledziła wzrokiem konnych, jadących jeden za drugim wzdłuż przeciwległego brzegu rzeki. To byli jej ludzie, dragoni, z wysokimi hełmami swojej formacji na głowach i w karmazynowych mundurach z niebieskimi wyłogami, uzbrojeni w proste miecze oraz karabiny w olstrach.

– Czyżbym popełniła błąd, powierzając Styke’owi dowodzenie całą moją jazdą? – spytała.

– Nie... nie sądzę – odparł Olem.

– A jednak się zawahałeś.

– Doprawdy?

Vlora założyła ręce na plecy, żeby nie skubać nerwowo klap munduru.

– Lindet ostrzegła mnie, że jest potworem i nie da się kontrolować.

– Mam nieodparte wrażenie – Olem rzucił papierosa na ziemię, przydeptał go butem – że Lindet uważa za prawdę to, co jej akurat odpowiada. Ale jeśli nawet Styke jest potworem, to jest teraz naszym potworem.

– I znowu, marna to pociecha.

Vlora spróbowała opanować gonitwę myśli. Mnóstwo ich miała, biegły we wszystkich możliwych kierunkach, a na pewno wiedziała tak mało, że doprowadzało ją to do szaleństwa. Wystarczająco wiele kłopotów miała z własną armią – z zostawionymi samym sobie Czarnymi Kapeluszami, garnizonem miejskim, Szalonymi Lansjerami oraz najważniejszą jej częścią: najemnikami, z którymi przybyła tu z Adro.

– Nic ci nie jest? – spytał Olem cicho.

– Nic mi nie jest – uspokoiła go. – Tylko że... no... dużo się dzieje.

– Przecież wiesz, że nie ty jesteś odpowiedzialna za uchodźców – przypomniał jej pułkownik, nie po raz pierwszy.

– Jestem za nich odpowiedzialna.

– A to dlaczego?

Vlora poszukała w głowie właściwej odpowiedzi na to pytanie. Zastanawiała się, co na jej miejscu zrobiłby marszałek polny Tamas, i uświadomiła sobie, że przemaszerowałby z oddziałem do najbliższego niezajętego jeszcze portu i wykupił miejsce dla wszystkich na pierwszym odpływającym statku. Kontrakt już jej przecież nie obowiązywał. No, ale ona nie była Tamasem. Poza tym były lepsze powody, by pozostać w tym kraju, niż ćwierć miliona uchodźców.

– Bo nikt inny nie przyjmie za nich odpowiedzialności – powiedziała głośno.

– Ludzie zaczynają pytać, kto im teraz zapłaci ich garść krana.

Kolejny problem z tysiąca. Rozgoryczona miała ochotę powiedzieć żołnierzom, żeby raczej martwili się o to, czy opuszczą Fatrastę żywi, nie o wypłatę, no ale nie powinna być dla nich za ostra. Najemnicy to najemnicy.

– Wypisz im listy kredytowe zabezpieczone na moich aktywach.

– Już to zrobiłem.

– Nie pytając mnie o zdanie?

Olem uśmiechnął się skąpo. Sięgnął do kieszeni po tytoń i bibułki.

– Założyłem, że dostanę taki rozkaz, prędzej czy później. Ale nawet ty nie możesz płacić im w nieskończoność.

– Coś wymyślę.

Vlora machnęła ręką lekceważąco, jakby w ogóle się tym nie przejęła, mimo że zamartwiała się tak, że nie spała po nocach. Nagle coś przyszło jej do głowy. Spojrzała na obóz.

– Wiesz, od dawna nie widzę ani Taniela, ani Ka-poel. Gdzie oni się podziali?

– My wyszliśmy z miasta, oni w nim zostali.

Vlora zmarszczyła brwi.

– O tym też nic mi nie powiedziałeś.

– Wręcz przeciwnie, powiedziałem. Nawet dwa razy. I dwa razy upewniałaś mnie, że słyszałaś każde moje słowo.

– Kłamałam. – Vlora poczuła się jeszcze gorzej. Jej związek z Tanielem należał do burzliwych, ale w trudnych chwilach dobrze było mieć go pod ręką i nie tylko dlatego, że w walce wart był tyle, co cała armia. – Dlaczego zostali? Zbierają informacje?

Olem wzruszył ramionami. Wahał się chwilę, jednak w końcu powiedział:

– Jasne, że znasz Taniela od bardzo dawna, lecz nie zapominaj, że oni oboje mają swoje sprawy do załatwienia.

To nie było słowa, których Vlora potrzebowała w tej chwili i które chciałaby usłyszeć. Taniel był kimś więcej niż kochankiem z dawnych lat – także przyrodnim bratem i przyjacielem z dzieciństwa. Instynkt kazał Vlorze mu ufać, ale długa kariera wojskowa i znajomość polityki przypominały, że minęło trochę czasu i że wiele się zmieniło.

Choć przy tym wszystkim, co się wokół działo, nieoczekiwane zniknięcie Taniela było najmniejszym z jej problemów. Vlora przeczesała palcami zmierzwione włosy. Kiedy wzięła ostatnią normalną kąpiel? Osobiste wygody muszą zaczekać, to nie była właściwa pora na marzenia.

– Potrzebuję informacji.

– Być może coś mamy. – Olem wskazał palcem gońca, wspinającego się pospiesznie na pagórek.

– Z pewnością nic istotnego. – Vlora nie kryła irytacji. – Pewnie jakiś kretyn, komisarz miasta, domaga się przydziału środków, które podobno ukrywamy przed uchodźcami. Jeszcze jeden.

– Założę się, że to ważne.

– A ja założę się, że nie.

– Założysz się? O ten zapasowy woreczek tytoniu, który trzymasz pod mankietem lewego rękawa kurtki?

– Oczywiście. – Vlora nie spuszczała wzroku ze zbliżającego się kuriera. Młoda kobieta w stopniu szeregowca podeszła do nich, wyprężyła się i zasalutowała.

– Pani generał – zameldowała – przynoszę wiadomość od kapitana Davda.

Vlora zerknęła na Olema.

– To ważne? – spytała.

– Tak jest! Kapitan informuje, że zaobserwował oddziały pościgowe Dynizyjczyków.

Vlora gwałtownie wciągnęła powietrze. Ogarnął ją znajomy niepokój, bowiem ta wiadomość oznaczała, że nadchodzi bitwa, że będą ginąć żołnierze i poważnie zagrożone zostanie życie uchodźców. Ale przynajmniej widziała już wroga.

Wyjęła kapciuch zza mankietu. Wręczyła Olemowi, nie zaszczycając go spojrzeniem. Cwaniaczek.

– Zaprowadź mnie do kapitana Davda – rozkazała.

Dolinę Hadshaw zdążono ucywilizować. Puszczę, porastającą tę część Fatrasty, zrąbano przed wiekami, pozostała po niej ziemia twarda i skalista, bardzo różniąca się od rozciągających się bliżej miasta mokradeł i żyznych plantacji na zachodzie. Tu i tam widać było skupiska wielkich farm, otoczonych murkami wzniesionymi przez farmerów z zebranych z pól kamieni. Gdzieniegdzie wyrastały skaliste pagórki porośnięte przez rzadkie kępy igliczni. Z takiego właśnie poręcznego punktu obserwacyjnego korzystało w tej chwili dwoje oficerów. Przyklękli za wielkimi głazami, dającymi im dobrą osłonę.

Kapitan Davd miał dwadzieścia kilka lat, ciemne włosy i dziecinną twarz bez cienia zarostu. Poplamionymi prochem palcami stukał w łoże starego garłacza. Vlorę przywitał skinieniem głowy. Obok niego leżała starsza kobieta o siwiejących ciemnoblond włosach, Norrine. Oparła karabin o gałąź i patrzyła wzdłuż lufy. Szukała wzrokiem celu, który tylko ona była w stanie dostrzec.

Zawodowy żołnierz zdziwiłby się pewnie, widząc dwoje kapitanów przeprowadzających zwiad, lecz w rzeczywistości nie było w tym nic niezwykłego. Jak sama Vlora – i Davd, i Norrine byli magami prochowymi. Przyjęcie odrobiny czarnego prochu dawało im większą siłę i szybkość, poprawiało wzrok i słuch. Byli idealnymi zwiadowcami. Vlora wykorzystała doświadczenia swego mentora, nadała pozostającym pod jej dowództwem magom prochowym stopnie oficerskie wraz z dodatkowym przywilejem: odpowiadali tylko przed nią.

Oprócz doskonałej przydatności do funkcji zwiadowczych magowie prochowi mieli jeszcze jedną zaletę: potrafili strzelać z broni palnej na fantastyczne odległości z celnością właściwą tylko im.

– Norrine ma na celowniku oficera. – Davd szeptał, lecz i tak nie był w stanie ukryć podniecenia. – Jedno słowo, a Dynizyjczycy będą mieli jednego zakutego łba mniej do wydawania rozkazów.

Vlora prychnęła. Wśród jej ludzi przyjęło się nazywać agresorów „zakutymi łbami” ze względu na używane w ich armii hełmy przedziwnego kształtu. Powstrzymała Norrine, delikatnie kładąc dłoń na jej ramieniu.

– Może najpierw powiecie mi, co się dzieje, a potem zaczniecie zabijać?

Davd miał bardzo zawiedzioną minę. Norrine pokazała Vlorze wyprostowany kciuk, ale cały czas trzymała cel na muszce.

– No więc...?

Młody kapitan zrobił Vlorze miejsce obok siebie. Położyła się na twardej ziemi między zwiadowcami. Wyjrzała nad kryjącym ich głazem. Z kieszeni na piersi wyjęła ładunek prochu, rozcięła papier paznokciem, przyłożyła go do dziurki od nosa i niuchnęła.

Jej zmysły rozjaśniły się nagle, dźwięki, kolory i zapachy nabrały niezwykłej ostrości, a obrazy zbliżyły i wyostrzyły. Vlora powiodła wzrokiem wzdłuż Szlaku Hadshaw, aż w jej polu widzenia znalazł się oddział żołnierzy. Trans prochowy pozwolił generał widzieć szczegóły niczym z odległości pięćdziesięciu jardów. Przede wszystkim oceniła siły przeciwnika. Duża praktyka pozwoliła oszacować liczebność oddziału na blisko pięciuset żołnierzy, znajdujących się w tej chwili dwie mile od nich. Wszyscy mieli na sobie srebrne napierśniki i jaskrawoniebieskie mundury dynizyjskich formacji. Blisko połowę stanowili konni. To była nowość, podczas ataku na Landfall Dynizyjczycy nie mieli konnicy.

Oddział przemieszczał się szybko, wierzchowce kłusowały, żołnierze biegli truchtem. Od czasu do czasu do oddziału dołączali inni jeźdźcy. Wyłaniali się zza wzgórz na wschodzie lub przebywali rzekę brodem od zachodu. Gońcy doręczali rozkazy, a następnie przekazywali wieści na południe.

– Straż przednia – powiedziała Vlora głośno.

– Regularnie dostarczająca meldunki – przytaknął Davd. – Założę się, że wyprzedzają siły główne o zaledwie kilka mil. Badają teren i pewnie chcieliby zaangażować nasze odwody.

– Jak na straż przednią, poruszają się bardzo szybko – zauważyła Vlora.

– Trudno zaprzeczyć.

Vlora odetchnęła głęboko, urywanie. Jej armię – i uchodźców, których strzegła – od oddziałów pościgowych Dynizyjczyków dzieliło tylko pięć mil. Jeśli ich siły główne poruszają się w tempie awangardy, do bitwy może dojść jeszcze dziś, przed zapadnięciem nocy. Jeśli nie będą się spieszyć, ma dwa dni na przygotowania. Vlora nie mogła się zdecydować, czy ma poganiać uchodźców, nadrobić jeszcze kilka mil przed zachodem słońca, idąc w tylnej straży, czy też lepiej będzie od razu zająć stanowisko obronne.

– Wy dwoje, potrzebuję informacji. Armia przeciwnika ma być obserwowana przez cały czas, muszę znać jej liczebność i wiedzieć, jak szybko maszeruje. Nie życzę sobie żadnej strzelaniny. Nie dajcie się zauważyć.

Z tymi słowy Vlora odczołgała się przez krzaki i wróciła do gońca, z którym tu przyszła.

– Nawiązaliśmy kontakt z nieprzyjacielem – oznajmiła. – Dopilnuj, by ktoś przygotował mi karabiny, a potem poinformuj majora Gustara i pułkownika Styke’a, że mają zmiażdżyć straż przednią.

Książkę Grzechy Imperium możecie kupić w księgarni swiatksiazki.pl Powieść dostępna jest także w innych popularnych księgarniach internetowych:

 

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Gniew Imperium
Brian McClellan0
Okładka książki - Gniew Imperium

Trwa wojna, w której wszystkie strony walczą o najcenniejsze z trofeów-broń ostateczną. W kraju wrze. Nieprzyjaciel okupuje stolicę. Pół miliona uciekinierów...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo