Współczesna Polska. Czterdziestoparoletnia Ewa Łączna, nauczycielka i matka, odkrywa nieznane dotąd pragnienia. Gdy na jej drodze staje Biedna Mała C., charyzmatyczna właścicielka uczelni o skomplikowanej przeszłości, między kobietami rodzi się namiętne uczucie. Jednak społeczna presja, rodzina i duch katolickiej Polski sprawiają, że miłość staje się równie trudna, co niebezpieczna.
Biedna Mała C. Elżbiety Juszczak to powieść, w której polityczna groteska i farsa obnażają paradoksy codzienności. To także historia o tęsknocie przemieniającej się w namiętność oraz o poszukiwaniu swojego miejsca w świecie pełnym sprzeczności.
Biedna Mała C. Elżbiety Juszczak to spojrzenie na relacje międzyludzkie bez filtra. Szczerze, bez owijania w bawełnę. Za to z dużą dozą poetyckości – pisze Danuta Awolusi w naszej redakcyjnej recenzji tej książki.
– Być może w ogóle nie mamy wolnej woli, tylko zapis w mózgu, złożony z przeszłości i środowiska, w którym tkwimy. Pisząc powieść Biedna Mała C., na początku chciałam być głosem w toczącej się wojnie kulturowej w naszym kraju. Po prostu stanąć po stronie osób niezrozumiałych przez sporą część społeczeństw i dyskryminowanych politycznie. Potem powieść zawłaszczyły inne wątki. Chodziło o to, by pokazać, co się tutaj dzieje, te wszystkie obrzydliwości – mówi w naszym wywiadzie Elżbieta Juszczak, autorka książki.
Do lektury zaprasza Wydawnictwo Novae Res. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki Biedna mała C. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
Spowolniony rytm wieczoru. Ciemność oplatająca budynek, ciężka i nieprzenikniona. Punkt światła, pulsująca lampa, okno. Tkwiłam na schodach tego socjalistycznego budynku w pomieszaniu tak ciężkim, jak ciężki może być sen o nieziszczalnym, lepszym życiu. Jak wygasła, zimna pochodnia. Pokonywałam stopień po stopniu, jakbym wchodziła do piekła.
Czy piekłem był jej wzrok, który odprowadzał mnie na górę, zatrzymywał się na mojej wąskiej sukni, rajstopach i butach? Patrzyła na mnie ciężko, bezwiednie, aż pokryła mnie szczelnie ciemność. Być może byłam jej ofiarą. Ofiarą zagnaną w kąt budynku, w głąb brudnego korytarza.
Ona była jasna i racjonalna. Stały za nią rzędy przepisów, stosy papierów, a przede wszystkim – jej własna pewność. Wiedziała, do czego zmierza. Ja tkwiłam szczelnie okryta jej wzrokiem, ciemnym i aksamitnym, który był czystą palącą nicością.
Przecież mnie uwodziła, czułam to. Swoimi leniwymi zmysłami, na chwilę tylko ożywionymi, radością czoła, głupio skaczącą grzywką i Bóg wie, czym jeszcze. Kim była? Tłukłam się w piekle jej wzroku. Była zapewne matką dwóch dorosłych córek. Kobietą, o której nie powinnam myśleć. Ale myślałam. Była piękna i spragniona. Spragniona uwagi wszystkich i wszystkiego.
Znowu korytarz. Jej irracjonalny, wybujały erotyzm. Bałam się jej, bałam się jej piersi, jej bioder, jej pędu i zachłanności. Zachłanności na świat, na ludzi, na powietrze, na smak, na dotyk, na politykę, na informację, na wiatr, trawę i piasek. Na wszystko. Wpadłam w jej orbitę niezauważenie, przypadkowo. Jak ćma, która może się przykleić, rozbić o krawędź lampy. Byłam bezwolna, jakbym dała się jej prowadzić za rękę. Ćwierkała, ćwierkała nade mną, jaka sukienka, jaki dekolt, ale w gruncie rzeczy chodziło o mój umysł. Mogłaby go rozgryźć, wyssać i wypluć jak pestkę. Byłam u kresu wytrzymałości, a ona śmiała się, śmiała…
Przechodziła obok, a raczej przesuwała się – płynnie i zwodniczo. Czułam, jak pulsują jej drobne piersi. Nie rozumiałam, co mówiła, coś zupełnie nieważnego. Coś niewybaczalnego. Jakże znałam tę słodką mowę wszystkich kochanków. Miękki, spokojny ton, głęboką, aksamitną czeluść, promienną radość w oczach, słodkie oczekiwanie na sygnał. Jeden mały znak. Przyzwolenie, że tak, że się zgadzam, że oto wchodzę w tajemne porozumienie. I tak, cały świat i my z naszym tajemnym porozumieniem, niewidoczną więzią.
I jedno słowo, ostry ton. Nie, nie mam czasu. Odejdź.
Jakże znałam to natychmiastowe osunięcie się twarzy, ową nicość odmowy. I oto teraz jej rysy rozpadły się, zniweczyły tajemne porozumienie, niezwykłą więź. Odeszłam i zostawiłam ją samą, porażoną moim chłodem, moją odmową. Gdy po dwóch godzinach zeszłam na dół, oddając dokumenty, chciała mi je cisnąć pod nogi, podeptać je, a mnie wyrzucić.
Czyżby chodziło o nasze krótkie spotkanie na piętrze? Może w istocie nic nie zaszło. Nie było odmowy, nie było energii, nie było słodyczy. Któż wie?
Już zaraz pochłonie mnie ciemność. Dotknie głos kogoś miłego, kto zejdzie ze mną do samochodu. Zostawię ją na pastwę rozszalałej emocji, na pastwę jej zrujnowanej twarzy.
Jakież to demony buszowały w tej małej osóbce o anielskim czole? Jakież przeloty zasnuły to istnienie, zdolne zatopić każdego w swojej pogardzie? Już wkrótce pochłonie mnie ciemność i spokój mojego domu. Gruby mur ciszy odgradzał mnie od niej.
***
8.
Pozostawały minuty, godziny bez niej. Pomyślałam, że muszę coś zrobić, znaleźć jakiś pretekst, jakieś ocalenie, żeby tu przyszła. Żeby gdzieś przyszła. Żeby cokolwiek. Żeby razem. Pomyślałam, że dość tego harlekina bez happy endu. Tej nienormalności, tego nieszczęścia. Widywałam ją dwa razy w miesiącu i każde z tych spotkań poprzedzone było bezsenną nocą. Pomyślałam, że trzeba gdzieś wyjechać, skończyć z tą pracą, cokolwiek. Pomyślałam, że skoro jest słodka, to jest i gorzka. Bardziej gorzka niż słodka. Pomyślałam, że jest nudna. I jedyne, co ją interesuje, to trochę pieniędzy, luksusowy facet i ciuchy. Piękno. Ten wspaniały żagiel, pod którym dryfowała i który był jej bliski.
Nie wiedziałam, jaka jest, co lubi, czego nie cierpi. Wiedziałam, że jesteśmy różne. Wiedziałam, że łączy nas podskórna namiętność, która mnie zabije.
Katolicyzm. Słowo zbyt żywe, zbyt żarliwe, zbyt jasne, zbyt pojemne. Tu, w tym kraju, szczególnie. Słowo otwierające tak wielkie przestrzenie. Wyjść na nie, rozgościć się, uznać za swoje. Lub przeciwnie. Uciec, salwować się ucieczką. Jak je pojąć, jak odrzucić? Kiedy w Polsce wszystko dyszy katolicyzmem, jest z jego ducha. Kiedy kamień z kamienia, krew z krwi, anioł z anioła, barok z baroku, ksiądz z księdza. I jakikolwiek by był barok, kościół, jakikolwiek by był ksiądz, to katolicyzm i tak zostanie jako przedmurze, jako niedzielny rosół, niedzielne dzwony i wykrochmalona serweta. I jak piosenka gejowska:
Szedł gej przez wieś,
dobrze mu się działo,
tu piesek, tam pień,
pod siekierę ciało.
Kochałam katolicyzm, kochałam opokę, bo kochałam dzieciństwo. Kościół dawał rozgrzeszenie, więc dawał świętość. Świętość dawała dobro. A cóż innego było ważne? Wielka księga życia, zachwyt nad kształtem chmury i liścia. A Pan Bóg tłumaczył wszystko miłością, a księga życia była piękna. Mój ogród dzieciństwa był jasny i pełen ciepła.
No to teraz Biedna Mała C. w kościele. W którąś niedzielę. Idzie z dzieckiem do kościoła. Jest śnieg. Jest pątniczką zmierzającą do Boga. A obok główka dziecka. Czyż to nie rozkoszne, czyż może być rzecz bardziej niewinna? Zanurzyć dziecko w tradycję jak w wodę święconą. W polski mistycyzm. Czyż ona nie stara się o odrobinę schludności duchowej, o odrobinę skupienia? Urząd skarbowy pozostał za nią, a teraz jest Bóg w rozległej wielkiej skali małego miasteczka.
Myślałam o niej tej niedzieli, zanurzona w lodowatym Bałtyku, bez dotyku, w chłodzie powietrza. Myślałam o tym, jak bardzo czuje się bezpieczna i akceptowana. Kiedy wzrok sąsiadów ślizga się po jej ekskluzywnym futerku, główkach dzieci i kiedy razem, w aureoli gwiazd niebieskich, tłumu aniołków, spleceni jedną niedzielną emocją, jednym spazmem, szybują w apoteozie polskiego istnienia. Jakże czują się silni niedzielnym obiadem, niedzielną mszą i błogosławieństwem z ołtarza. I doprawdy daleka byłam od niechęci. Nienawiść do tego rodzaju życia i obłudy pozostawiłam w okresie dojrzewania. Teraz było mi wszystko jedno. Życie Papuasów w dżungli, Afgańczyków na targu czy nas w cieniu kościoła było tylko jedną z form czegoś kompletnie niezrozumiałego, niepojętego i przypadkowego. Czasem zdobywałam się na litość wobec tego gatunku, który był moim gatunkiem i który wyrządza tyle zła, a przecież zdolny jest do poświęcenia.
Najbardziej zazdrościłam mechanikom samochodowym. Oto narobić się jak wół, usmolić się w kanale albo napracować się w czystej technologii, a potem świętować w swoim otoczeniu, jeść kiełbasę, pić wódkę, ucztować za planetę, mając świeżo wzniesiony dom i tyłek swojej kobiety. Z drugiej strony wstrząsał mną dreszcz obrzydzenia. I tak, pomiędzy zazdrością a obrzydzeniem, uwielbieniem i potępieniem, próbowałam wytrwać. Otóż wytrwać – oto czego chciałam. A trzeba było lecieć, pędzić, zmieniać, odkrywać. Einstein i honor, katolicyzm i patriotyzm. Dlaczego świat legł w gruzach, a świadomość była kawałkiem poszarpanego płótna. Dlaczego tacy jak ja mogli jedynie detonować, a nie tworzyć, dlaczego nie stawiać, a tylko rujnować? Dlaczego nie Bóg, a lodowiec? Świat był na wyciągnięcie ręki. Wystarczyło się zanurzyć. Ale zanurzyć się znaczyło rozbić powłokę. Tę, która od niego oddzielała.
Biedna Mała C. spoglądała na ołtarz. Gdyby powiedzieć, że pogrążyła się w rozmyślaniach, byłaby to prawda, ale nie do końca. Jej wyobraźnia podążająca ku Bogu musiała na czymś się skupić. Bóg musiał mieć jakąś postać. Ale twarz Chrystusa rozmywała się, była płynna. Raz była to ascetyczna Jego twarz, a raz była to moja twarz. Tak, to byłam ja.
Książkę Biedna mała C. kupicie w popularnych księgarniach internetowych: