Kraków, lata dwudzieste XX wieku. W Szpitalu Uniwersyteckim grupa osób skupionych wokół lekarza Juliana Zagajewskiego prowadzi tajne badania naukowe, eksperymentując z pionierskimi przeszczepami organów. Nieszczęśliwy wypadek kobiety bliskiej sercu jednego z medyków powoduje, że ambitni badacze posuwają się o krok za daleko...
Krakowska policja kryminalna zaczyna odnotowywać liczne przypadki okrutnego traktowania ludzi i zwierząt, a podejrzenia padają na środowisko medyczne.
Czy początkiem mrocznych zajść mogła być samobójcza śmierć pewnego sowieckiego zbiega i dokumenty, które razem z nim trafiły do Polski?
Consilio Danuty Marć to opowieść o tajemniczych zbrodniach, szalonych ambicjach ludzi nauki oraz o początkach transplantologii, która odkrywa swoje ponure oblicze. Do lektury zaprasza Wydawnictwo Lira. W ubiegłym tygodniu w naszym serwisie mogliście przeczytać premierowy fragment książki Consilio. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
3
Kolejne doby mijały, podobne jedna do drugiej jak dwie krople wody.
Za dnia mężczyzna przeczesywał okolicę w poszukiwaniu strawy. Skąpe źródełko, na które natknął się, wałęsając po ostępach leśnych, dostarczało zielonkawej od glonów wody. Nadawała się jednak do picia. Spijał ją więc z miniaturowych wodospadów utworzonych przez małe otoczaki, naturalnie spiętrzone poniżej cieku. Pochłaniał wszystko, co miało jakiekolwiek wartości odżywcze. Maliny, poziomki, liście i kwiaty żmijowca. Żuł korzenie dzikiej marchwi i pasternaku. Pomyślał nawet pożądliwie o ptasich jajach. Było jednak zdecydowanie za późno na takie smakołyki. Młode ptaki, nauczone ostrożności, zwinnie umykały przed nim w popłochu.
Często borykał się z rozstrojem żołądka, nieprzyzwyczajonego do skąpej, wegetariańskiej diety. Czosnek niedźwiedzi i krwawnik z rzadka pomagały w pozbyciu się tych dolegliwości. Nie był typem trapera — skutecznego w polowaniach bez broni. Cierpiał zatem coraz dotkliwiej na brak mięsa. Wracał do kryjówki, gdy wieczorna szarość stopniowo pochłaniała świat.
Nocami, nim zasnął, oswajał zmysły z naturą. I planował wypad do osady położonej kilka kilometrów dalej — na skraju lasu. Zamknąwszy oczy, wyobrażał sobie kurnik pełen gdaczącego mięsa i krągłych jaj. Może uda się coś złapać i czmychnąć, nim gospodarze połapią się, że we wsi grasuje rabuś?
Nigdy nie rozstawał się z zawartością kieszeni. Chronił zawiniątko jak największy skarb. Teraz jednak, przed wyjściem do ludzi, znalazł dla niego bezpieczne miejsce poza swoim odzieniem — w wysoko położonej, w sam raz głębokiej i osłoniętej przez konary dziupli. Na wszelki wypadek… Troszczył się, by — gdyby został schwytany — nie dostało się w niepożądane ręce.
Spenetrował dokładnie wzrokiem okolicę. Zapamiętał charakterystyczne szczegóły otoczenia, żeby bez trudu odnaleźć drzewo po powrocie. Miał nadzieję na powrót.
Wysupłał z wnętrza kieszeni zamotany w grube płótno tobołek. Stał odwrócony przodem do okazałego pnia. Drżącymi dłońmi odwijał zawartość z warstw szorstkiej, lnianej tkaniny. Zachowywał się, jakby ktoś stał za jego dość szerokimi plecami i usiłował dojrzeć, co on tak pieczołowicie ukrywa. Mozolnie wyjmował spomiędzy osłony coś, co miał zaraz schować. Wyiskał w końcu najmniejszy element ze środka, oderwał zębami kawałek lnu i pospiesznie owinął. Wrzucił drobiazg z powrotem za powłokę kieszeni. Większą paczkę skrzętnie umieścił na dnie dziupli i przysypał suchymi liśćmi. Zeskoczył z dębu i szurając podeszwą, dla niepoznaki rozgarnął równomiernie ściółkę pod drzewem.
Kilkakrotnie odwracał głowę, odchodząc. Jakby lękał się, czy stary sękaty dąb jeszcze stoi pomiędzy gęstymi kępami jarzębin, czy czeka cierpliwie na jego powrót.
4
Ostrożnie wyłonił się z zarośli. Oczy, przyzwyczajone do głębokiej czerni nocy wewnątrz lasu, pozwalały teraz sprawnie orientować się we wsi. Wydawało mu się, że jest nawet zbyt jasno. Niebezpiecznie jasno. Pomimo tego skradał się do upatrzonej wcześniej chałupy. Stała, przytulona do jabłoniowego sadu, nieco na uboczu osady. Liche drzwi, zawarte tylko na zewnętrzny skobel, dzieliły go od kurnika. Łatwa zdobycz. Nie będzie problemu. Zatrzymał się na moment przy drewnianych balach ściany. Nasłuchiwał, nim odważył się w końcu przekręcić kołek.
Wsunął wychudzone ciało przez szparę lekko uchylonych drzwi. Rozejrzał się jeszcze uważnie i zamknął świat za sobą.
Kury, ślepe o tej porze, gdaknęły bez energii. Mościły ciężkie kupry na grzędzie, gubiąc przy tym pióra.
Zanim zdecydował się na złapanie jednej z nich, pomacał rozcapierzonymi palcami za jajkami w koszach wyścielonych sianem. Kobiałki stały jedna przy drugiej pod niebielonym przepierzeniem, które oddzielało kurnik od komórki na zbędne sprzęty. Sięgało mu ono zaledwie pasa. Pomyślał, że może znajdzie tam starą kosę lub inne ostre narzędzie. Przydałoby się do skonstruowania ostrza do polowań w lesie. Podciągnął się więc, wspierając dłonie o górną krawędź płotka, i sprawnie przeskoczył na drugą stronę.
— Rany boskie! Co się dzieje? Kto tu? Ratunku! Napadli mnie! — usłyszał.
Nogami trafił prosto w miękkie, tłuste ciało śpiącego jeszcze przed chwilą, a teraz krzyczącego wniebogłosy parobka. Zsunął się szybko z tego nieoczekiwanego podnóżka i nachylił nad leżącym.
— Złodzieje! Mordercy! Oszczędź mnie, nie zabijaj! — Chłopak kontynuował swe jazgotliwe wrzaski.
— Cicho, przecież nie zrobię ci nic złego — prosił.
Uspokajające słowa intruza nie poskutkowały. Wzmożony ryk chłopca obudził domowników. Pędem wbiegli przez drzwi łączące kurnik z domostwem.
— Łapać złodzieja! Nie dajcie mu uciec! — Wszyscy rzucili się na mężczyznę.
— Bierz szybko powróz! Wisi na gwoździu w ścianie… — Obezwładnili go i związali konopnym sznurem.
— Ludzie, wysłuchajcie mnie. Nie jestem przestępcą. Błagam, nie wydajcie mnie policji. Wszystko wam wytłumaczę… Odejdę i więcej mnie nie zobaczycie. — Więzień próbował ratować się z opresji, całkiem zgrabnie używając polszczyzny. O jego pochodzeniu z radzieckiej strony świadczyły bardziej śpiewna niż tutejszych mowa i rosyjski akcent.
Nie chcieli słuchać próśb i tłumaczeń sąsiada zza pobliskiej granicy. Bali się. Swojego może by nawet puścili wolno, ale tego — nie. Posłali więc spiesznie parobka po policjantów z przygranicznego miasteczka. Przykazali mu, by powiedział, że zdybali na rabunku Rosjanina.
Młody mężczyzna miał nadzieję, że policjanci zrozumieją jego sytuację. Że będą bardziej łaskawsi niż ci, którzy przyłapali go na kradzieży. Wiarę w taki obrót sprawy stracił, widząc, że mundurowi zbliżają się w towarzystwie jego oprawców, swołoczy ścigającej go przed tygodniem. Jak na ironię, radzieccy strażnicy szwendali się wciąż po okolicy w poszukiwaniu uciekiniera. Nie dali za wygraną. Polscy funkcjonariusze z łatwością zawiadomili ich o podejrzanym rosyjskim złodzieju. Niech się zajmą swoim rodakiem. Ruscy nie zwlekali z przybyciem, by sprawdzić, czy to przypadkiem nie ich tak długo tropiony zbieg. I nie rozczarowali się, co dało się dostrzec na rozradowanych twarzach strażników. Rosjanie oficjalnie już poszukiwali młodego mężczyzny i zażądali wydania swego zbiegłego obywatela.
Oznaczało to dla niego tylko jedno. Powrót do kraju, gdzie skażą go na wieloletnie katorgi, gdzie prędzej czy później wyjawi tajemną skrytkę. Wiedział, że nie wytrzyma długotrwałych tortur i wyjawi sekret. Albo wcześniej skona, zabierając tajemnicę ze sobą.
— Mamy cię, psie. Gdzie skradziony przedmiot? — Strażnik szturchnął spętanego mężczyznę kolbą karabinu Mosin. Uderzenie było mocne i stanowiło tylko zapowiedź tego, co w przyszłości czekało więźnia.
— To jakaś pomyłka. Nic nie wiem o żadnych skradzionych przedmiotach. — Młody człowiek bronił się jeszcze.
— Pomyłka? No, skoro uważasz, że to pomyłka… — Oprawca już szykował się do kolejnego ciosu. Zadał go z wielką przyjemnością i przymierzał się do przeszukania ubrania mężczyzny. Powstrzymało go jednak pytanie z ust jeńca:
— Zapalicie?
Więzień zaryzykował i bez pozwolenia sięgnął skrępowanymi dłońmi do swej kieszeni. Z trudem wyciągnął zawiniątko i zaczął je niezdarnie rozwiązywać, zapewne w poszukiwaniu papierosów. Zdaniem strażnika nic nie stało na przeszkodzie, by odłożyć na chwilę rewizję zbiega i zaciągnąć się kilka razy.
Rosjanin patrzył szyderczo i czekał z ironicznym grymasem na twarzy. W końcu pojmany oswobodził zawartość ze strzępu pobrudzonej tkaniny i zanim strażnicy się zorientowali, podniósł ją do ust. Zmiażdżył ampułkę zdrowymi, młodymi zębami i przełknął śmiertelną dawkę cykuty. Doskoczyli do niego, złorzecząc, że tak łatwo wystrychnął ich na dudka. Nie zdążyli już zapobiec jego śmierci. Więzień wyszczerzył zęby w ostatnim, drwiącym uśmiechu. Zabrał tajemnicę ze sobą.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Consilio. Powieść Danuty Marć kupicie w popularnych księgarniach internetowych: