Labirynt w Sierra Madre - fragmenty

Data: 2012-10-16 14:20:16 | Ten artykuł przeczytasz w 20 min. Autor: Sławomir Krempa
udostępnij Tweet
News - Labirynt w Sierra Madre - fragmenty

Wkrótce po odkryciu tajemniczych zwłok w górach Sierra Madre Del Sur znika Darek Waleski, najbliższy przyjaciel i współpracownik Jacka Witwickiego, dziennikarza. Ten odwiedza Agnieszkę, piękną żonę przyjaciela, aby z nią rozwikłać zagadkę. Oboje decydują się na wyjazd do Meksyku – na pomoc zaginionemu. Trop wiedzie ich do zapomnianego w górach Labiryntu Olmeków, gdzie od lat w przerażających i niewyjaśnionych okolicznościach giną tubylcy. Poznają legendę o Cuauhxicallim, demonie, który kradnie Indianom dusze. Ale działają tam też źli ludzie i policjant Frank Sittler, który chce dopaść groźnego przestępcę w białych rękawiczkach, winnego szeregu zbrodni…

 

Tak właśnie przedstawia się fabuła nowej powieści Jarosława Klonowskiego Labirynt w Sierra Madre, która ukaże się wkrótce nakładem wydawnictwa Żywia. Powieść otrzymała nominację internautów w konkursie i plebiscycie Najlepsza książka na jesień. Wciąż można na nią głosować na  a wśród wszystkich, którzy to uczynią, rozlosowane zostaną zestawy nagród książkowych. My zaś zapraszamy do lektury przedpremierowego fragmentu książki: 

 

– Jacek... – wymruczała przez zęby. Czarny makijaż rozpływał się po owalnej twarzy.

Mężczyzna ani drgnął, choć rozpoznał nieznajomą. Trudno byłoby pomylić tego efektownego rudzielca z kimkolwiek innym. Agnieszka. To była Agnieszka. Rude włosy małżonki jego najlepszego przyjaciela i jedynego współpracownika wydawały się w ciemności całkiem czarne.

Wreszcie zdobył się na ruch.

– Aga? Mój Boże, co ty tu robisz? Przecież wysłałaś mi esemesa! Po co tu w takim razie przyszłaś?! I co ci się stało? Wyglądasz, jak naćpana prostytutka.

– Wielkie dzięki – obrzuciła Jacka niechętnym spojrzeniem.

– Co ty tutaj robisz? 

– Darek zamknął się znowu w gabinecie. Był dziwny. Wczoraj wieczorem wrócił do domu bardzo wzburzony. Zamknął się w gabinecie. A potem… Potem wyszedł i zaczął opowiadać jakieś brednie. Brednie o waszej ostatniej podróży. 

Zęby kobiety podzwaniały, utrudniając mówienie.

– Jacek... Ja już nie wiem, co mam zrobić... – wyszeptała.

– Co ty mówisz?! Jak to, brednie?

Szarpnęła go za kołnierz koszuli.

– Głupoty – potrząsnęła głową. – Coś o trupach i przemytnikach. Rozumiesz?! On całkiem powariował! Słyszysz? Całkiem mu odbiło!

– Uspokój się – odparł z przymusem. – Bo sama nie zachowujesz się wcale lepiej.

Pokiwała z przejęciem głową.

– Masz rację, ja... Ja już nie daję z tym sobie rady. Po prostu nie daję.

Obrzucił kobietę czujnym spojrzeniem. Na szczęście czerwone plamy były jedynie zdobiącym sukienkę ornamentem. Wyobraźnia Jacka spłatała mu w ciemności figla. 

– Agnieszka, Darek w ten sposób pracuje – usiłował uspokoić dziewczynę. – Zawsze tak było. Zawsze się zamykał w sobie. A co do jego historii, to naprawdę nie wiem, jak mogę pomóc. To był zwykły reportaż. Ale Darek nie zachowywał się ostatnio normalnie. Myślę, że żył ostatnio w strasznym stresie. Pogadam z nim i...

Zaczęła się histerycznie śmiać.

– Aga! – zawołał Jacek.

– Ty mnie w ogóle nie słuchasz – pokręciła głową. – Nie rób ze mnie idiotki. Ja wiem, że on tak pracuje. Ale do tej pory nigdy się tak nie zachowywał, rozumiesz?! Nigdy.

– No więc, co się twoim zdaniem dzieje?

Wzruszyła ramionami.

– Nie wiem. Coś niedobrego w każdym razie. Przy kolacji Darek zaczął coś mówić o Sierra Madre. Coś na temat jakichś jaskiń. – pociągnęła nosem.

Jacek wiedział o co chodzi. Wyprawa do Sierra Madre Del Sur była wielkim niewypałem. Reportaż na temat życia społeczności indiańskich w Meksyku w ogóle się nie udał. Tak, jakby w Darku coś się nagle wypaliło. Pamiętał ten dzień, kiedy Darek wrócił podekscytowany do hotelu. Usłyszał od jakiegoś starego, stuletniego Zapoteka dziwną legendę. Czerwonoskóry był całkiem pijany, gdy wspominał Waleskiemu o Labiryncie.

Labirynt w Sierra. Nie był nigdy celem ich podróży ani częścią reportażu. Nie istniał w żadnym przewodniku, opracowaniu historycznym czy antropologicznym. A jednak starsi Indianie wspominali sobie o nim, szeptem i ze strachem w oczach. O Labiryncie krążyła masa makabrycznych historii. Nikt – kto miał odwagę się tam zapuścić – nie powracał. Miejsce było przeklęte i złe. Składano tam ofiary z ludzi. Istniało, zanim biały człowiek postawił nogę w Ameryce. Przed Aztekami i Montezumą.

– Słuchasz mnie?! – warknęła Agnieszka.

– Przepraszam, musiałem odpłynąć myślami – odparł Jacek. – Co mówiłaś?

– Że nieopatrznie przyznałam się do wysłania ci wiadomości – ściągnęła 

brwi dziewczyna. 

– I co Darek na to?

– Zaczął wrzeszczeć, że on się nie zgadza na takie zachowanie z mojej strony. Że co ja sobie wyobrażam i tak dalej. Że robię różne rzeczy za jego plecami. Zachowywał się bardzo dziwnie. I opryskliwie, jakbym mu Bóg wie co zrobiła. No to ja mu na to, że już jesteś w drodze do Szumiącej.

W jej oczach stanęły łzy.

– A tak w ogóle to mi zimno – mruknęła cicho. 

– Chodź – poprowadził trzęsącą się Agnieszkę wzdłuż wozu. Otworzył drzwi samochodu.

– Zaraz całkiem zamarznę – spojrzała ufnie w oczy mężczyzny.

– Teraz mi to mówisz? – spytał, pomagając jej wsiąść. Zaczęła się opierać.

– Poczekaj, muszę ci wszystko powiedzieć – przeszkodziła Jackowi. – To jeszcze nie koniec.

– W samochodzie – odparł miękko.

– Mną się nie przejmuj – odpowiedziała z twardą miną.

– A kto się tobą przejmie, co? Mogłabyś czasem pomóc sama sobie, zamiast niańczyć tego głupka, Darka. Wiesz?

– Byli u nas jacyś ludzie – wyszeptała przejętym głosem, chwytając Jacka za rękaw.

– Z Fundacji Bernhardta?

Spojrzała mu prosto w oczy. Intensywnie.

– Nie sądzę, żeby byli z fundacji. Nie oni. 

– Kiedy u was byli?

– Zaraz po waszym powrocie. I wrócili dziś rano. Rozmawiali z Darkiem.

– I nic mi nie powiedziałaś?! – wysyczał przez zęby Jacek. – Rany, Aga! Potrafisz wysłać do mnie wiadomość, prosząc, żebym tu przyjechał w środku nocy, a nie potrafisz nawet odezwać się, kiedy masz podejrzenia!

– Darek mi zabronił mówić – odwróciła oczy.

– Kim byli ci ludzie?

– Skąd mam wiedzieć?! – warknęła. – To wy byliście w tym cholernym Meksyku! Jesteście przyjaciółmi, czy nie? Czemu ze sobą nie rozmawiacie?! Czemu Darek mi zabronił ci mówić?! Znasz go z dziesięć razy dłużej niż ja!

– Jesteśmy ze sobą blisko. Ale Darek to trudny facet. Najtrudniejszy, jakiego znam.

– To nie tłumaczy tajemnic.

– Sam tego nie rozumiem – pokręcił głową Jacek. – Naszym reportażem interesowali się jacyś ludzie z telewizji. Tyle wiem. To Darek wszystko załatwiał. Wizy, dokumenty i tak dalej. Ja stałem z boku. Wziął mnie głównie ze względu na języki. Moje zdjęcia były mu coraz mniej potrzebne.

– Ale przecież odkąd pamiętam pracowaliście razem!

– I co z tego? – syknął. – Fotki mógł strzelać każdy. Ale nie każdy potrafi pisać jak Darek. Rozumiesz? Stać go na każdego fotografa. Nie musi mnie wszędzie ciągać. To miała być jego pierwsza książka beze mnie. Ja tam byłem zwykłym statystą. Nikim więcej.

– No, a te jaskinie?

Jacek zamilkł.

– Labirynt Olmeków w Sierra? Był tam sam – odparł z westchnieniem. – Dostałem tego dnia biegunki. Przez wodę w hotelu.

– Żarty sobie ze mnie stroisz.

– O co ci chodzi? – najeżył się Jacek. – Nie mam prawa się rozchorować, czy co?!

Agnieszka przyjrzała mu się z namysłem.

– Myślałam, że podróżnicy nie dopuszczają do takich sytuacji jak biegunka. Że szczepicie się i w ogóle.

– Innymi słowy mi nie wierzysz?

– Ty to powiedziałeś.

Poczuł mrowienie na karku. Musi z nią uważać, pomyślał. Jest bystra. Bystra jak jasna cholera.

– Nie musisz – oznajmił.

– To prawda. Nie muszę – przyznała. – Ale jeśli wydarzyło się tam coś więcej, niż mówisz, lepiej powiedz to od razu.

– Nie wiem, o co ci chodzi. 

– Czyżby? – parsknęła. – Nie obraź się, Jacek. Ale z takim nastawieniem mój mąż skończy w szpitalu przez ten pieprzony reportaż. A ja próbuję tego uniknąć.

– Nigdy nie lubiłaś tego, co robimy – odparł z oschłością, która zaskoczyła jego samego.

– Nie lubiłam waszych wyjazdów – spuściła głowę. – A to co innego.

– Cóż, to część naszej pracy. A myślisz, że dlaczego nigdy się nie ożeniłem? – odparł ponuro Jacek. – Zrozum to wreszcie. Tak wygląda nasze życie. Na walizkach. Jeździmy, ja pstrykam zdjęcia. A potem Darek pisze o tym artykuły do gazet i książki.

– Więc myślisz, że popełniliśmy z Darkiem błąd? Że nasz ślub był pomyłką?

– To przez niego tu jestem, prawda? A Darek nie zachowywał się tak przed waszym ślubem – w tym momencie bardzo pożałował swoich słów. – Dobra już, właź do samochodu.

– Ja go w ogóle nie poznaję, Jacek – spojrzała prosto w oczy mężczyźnie. On odwzajemnił jej wzrok. Miała piękne, skośne oczy, przypominające kształtem migdały. Agnieszka zawsze mu się podobała.

– Wybiegłaś na drogę, widząc światła? – zmienił nagle temat.

Pokiwała głową.

– Nie mogłaś czegoś cieplejszego na siebie ubrać? – przyjrzał się.

Spojrzała na Jacka poważnie.

– Bałam się, że przejedziesz. Wiedziałam, że nigdy nie możesz znaleźć do nas drogi.

Poczuł ukłucie podejrzenia. Czy mu się wydawało, czy też właśnie go okłamała?

– Jest coś jeszcze – mruknęła. „Aha”, pomyślał. Tego się spodziewał. Lecz Agnieszka odwróciła oczy. A potem ukryła twarz w dłoniach.

– Zamieniam się w słuch – zachęcił ją trochę za ostro.

– Nie chcesz wiedzieć – wysyczała.

Złapał ją za ramię.

– Ci faceci, którzy u was byli. To byli Polacy? – spytał. – Czy może Niemcy?

– Czemu Niemcy?

– W fundacji pracuje wielu Niemców. No więc? Odpowiedz mi. To pozwoli ustalić, czy to ludzie z fundacji.

Uśmiechnęła się zdawkowo.

– Rozumiem. Tak, myślę, że tak.

– Że co?

– Że to byli Niemcy.

 

 

* * *

 

 

To Sittler uparł się na pieszą wędrówkę. Miał dość wyczekiwania na zmianę pogody, która mogła nigdy nie nadejść. Padało nieprzerwanie całą noc. Dopiero około piątej nad ranem, deszcz nieznacznie zelżał. Lecz nad światem wciąż wisiały gęste, złowieszcze chmury. Wiał silny, przenikliwy wiatr.

Frank nikogo nie słuchał. Gdy tylko podjął decyzję, natychmiast ruszył w kierunku wozów Indian. Sophia szła zaraz przy boku Niemca. Sittler wolał mieć przy sobie tłumacza hiszpańskiego, w razie gdyby stara Indianka odmówiła rozmowy. 

W tym czasie panna Florez potwierdziła przypuszczenia Niemca. Pueblo mieściło się niedaleko, najwyżej kilometr od miejsca postoju. 

Po niecałym kwadransie, oboje wrócili w towarzystwie chudego, drobnego Indianina. Mężczyzna miał charakterystyczny, wysoki głos i ślady po ospie na nieprzyjemnej, kościstej twarzy. Pueblo byli zdania, że burze potrwają przynajmniej kilka następnych dni. W dodatku policjanci stracili łączność radiową z bazą, a samochody tkwiły w nieosłoniętej przed ulewą, błotnistej breji.

Na początku zamierzali użyć aut. Jeden z kierowców usiłował przestawić wóz. Po kilku próbach było już wiadome, że nic nie wskóra. Landrover, mimo masywnych opon, całkiem się zakopał. Stojących za autem gliniarzy, obrzuciły grudy grubego błota.

Sittler wpadł na swój lekkomyślny pomysł w niecałe pięć minut później.

***

Szli już dobre dwadzieścia minut wąską ścieżką, otoczoną przez krzewy wysokich paproci. Z ekwipunku umieszczonego w samochodach zabrali jedynie maczety i myśliwskie noże, lornetki, liny oraz dwa przymiary taśmowe. Trakt biegł na prawo od szosy, pnąc w górę, to znowu opadając nagłym uskokiem. Drogę tworzyły pokruszone kamienie, sprawiające wrażenie bardziej szlaku, niż naturalnej drogi. 

Poruszali się jeden za drugim, bacznie rozglądając na boki. Raz po raz dochodził ich dziwny szmer, to znowu bzyczenie ogromnych owadów, czy wrzask jakichś nieznanych zwierząt. Mimo mżącego deszczu, pot całkiem umył wszystkim twarze. Skóra mężczyzn świeciła w ciemności niezdrowym blaskiem.

Mimo to, humory wydawały się dopisywać Meksykanom. Policjanci raz po raz wskazywali sobie Agnieszkę. Widać, że dziewczyna wpadła mężczyznom w oko. Ich niewybredne żarty na temat spoconego podkoszulka Polki, były zrozumiałe nawet dla Darka, mimo bariery języka. Mężczyzna milczał, nie zwracając uwagi na wulgarne zachowanie ludzi.

Otaczały ich gęste zarośla, przez które prawie nie docierało światło dnia. Po jakimś czasie otoczyły grupę jeszcze większe ciemności. W ciągu kilku zaledwie sekund, widoczność pogorszyła się do tego stopnia, że nie widzieli nawzajem swoich twarzy. Odnosili wrażenie, jakby wkoło panowała nieprzenikniona noc bez księżyca i gwiazd.

W tym samym momencie z oddali dobiegł uszu policjantów warkot silnika i jakieś przekleństwa, wykrzykiwane po hiszpańsku.

Wszyscy zastygli. Warkot docierał od strony szosy.

– Kto to może być?! – wysyczał Jacek. Policjant stojący obok niego odbezpieczył swojego colta. Sittler pokręcił szybko głową i sięgnął po lornetkę.

– Contrabandistas. Matuteros. Przemytnicy – ocenił indiański przewodnik. – Źli ludzie.

Spostrzegli przed sobą pojedynczy snop bladego światła. Między drzewami, dobre pięćdziesiąt metrów od grupy policjantów, wyłoniła się, hałasując głośno stara, zdezelowana ciężarówka. Jechała powoli, mozolnie tocząc po nierównej drodze, usadowionej pół metra niżej niż leśna ścieżka. Snop pojedynczego reflektora przeszywał pnie drzew.

Frank zmrużył oczy, wpatrując się w okular w lornetce. Próbował rozróżnić kształty wyodrębnione przez światło samochodu. Blask rozpraszał ciemności wkoło ciężarówki. Po obu stronach odsłoniętej paki, siedzieli uzbrojeni po zęby mężczyźni. Samochód podskakiwał, żłobiąc z warkotem rzężącego silnika grube koleiny w rozjeżdżonej, błotnistej drodze.

W pewnym momencie ciężarówka wpadła z pluskiem w breję i stanęła w miejscu. Przez chwilę kierowca walczył z wypełnionym wodą rowem. Silnik wybuchał groźnym warkotem. Na nic. Mężczyzna za kierownicą zaklął i wyskoczył z auta. Obszedł samochód, wrzeszcząc do mężczyzn na pace.

Zrobiło się trochę jaśniej. Sittler postanowił wykorzystać sprzyjające warunki. Razem z trzema policjantami podkradł się do drogi, żeby lepiej widzieć. Zwiadowcy z trudem pokonywali zawilgłą, wypełnioną korzeniami przestrzeń, dzielącą drogę i leśny trakt. W międzyczasie byli świadkami, jak mężczyźni odkładają swoje karabiny i zeskakują z paki, żeby wypchnąć ciężarówkę z kałuży. Kierowca cały czas do nich pokrzykiwał, stojąc w świetle reflektora. Był to barczysty Meksykanin o najciemniejszej cerze, jaką Frank widział.

– To mogą być bandyci? – zwrócił się do Sophii po angielsku Darek. Dziewczyna wzruszyła ramionami.

– Nie są na pewno naszymi przyjaciółmi – dał krok w stronę Darka Jacek. – To wiemy na pewno. Inaczej po co by im były te winchestery?

W tym samym momencie jeden z policjantów towarzyszących Sittlerowi poślizgnął się. Wszyscy usłyszeli gwizd kuli, a po chwili donośny huk. Wystrzał zaalarmował przemytników. Jeszcze porządnie nie przebrzmiał, a już zaczęli strzelać w kierunku dżungli. Na oślep, tak że kule gwizdały dokoła, strącając kawałki liści i odbijając od pni, albo poszycia.

 

* * *

 

Darek się ocknął. Przez pierwsze chwile nie był pewny, gdzie się znajduje. Potem wszystko powróciło, niczym wspomnienie odległego koszmaru. Usiłował podnieść głowę. Podciągnął się na łokciach. Chyba niczego sobie nie połamał.

Natrafił na jakiś kształt. Obmacał go dokładnie. Musiała to być kończyna. Noga, albo ręka. Zrozumiał, że nie ma w niej czucia. Poczuł zimny dreszcz, przebiegający przez ciało. Dopiero po chwili doszło do niego, że to pewnie kończyna leżącego pod nim Niemca.

Wyglądało na to, że Sittler jeszcze żyje. W każdym razie wyczuł płytki oddech. Ale i krew. A w każdym razie coś bardzo lepkiego i roznoszącego wkoło charakterystyczny, metaliczny zapach. Broń – jest w kieszeni. Chwycił jeszcze coś w dłoń. Żagiew. Ta sama, którą odrzucił w poprzedniej wyprawie uciekający indiański przewodnik. „Dobre i to. Zawsze będzie się czym zamachnąć”, pomyślał. Podpełzł do schodów. Malowidła lśniły delikatną, fluorescencyjną poświatą. „To ułatwi poruszanie się w przestrzeni”, pomyślał. „Może nie będzie tak źle.” 

Nie wiedział, co właściwie odbiło Niemcowi. Ale pamiętał jeszcze swój pierwszy pobyt w Labiryncie. Ledwo mógł się opanować, choć nigdy nie cierpiał na klaustrofobię. Przypomniał też sobie koszmarną chwilę, gdy Indianin, wrzeszcząc jak opętany, zostawił go samego w mroku.

Czuł się dokładnie tak, jak za pierwszym razem.

Wreszcie wstał na równe nogi. Trzymając się ściany dotarł do szczytu schodów. Sali, do której prowadziły stopnie, wolałby nie pamiętać. To tam zostawił go przewodnik.

Pomieszczenie wypełniały petroglify oraz malowidła. Te ostatnie przedstawiały prymitywnych ludzi, oddających cześć potwornej maszkarze. Mężczyźni i kobiety klękali przed bestią, która pożerała ich następnie żywcem, podczas gdy wierni wrzeszczeli z bólu. Rysunki już za pierwszym razem wydały się Darkowi bardzo sugestywne. Lecz teraz, świecąc w ciemności, sprawiały wrażenie wręcz piorunujące.

„Muszę się skupić”, pomyślał. Na lewo od klatki schodowej był kolejny tunel, który kończyły schody oraz kolejne rozgałęzienie. „Tam muszę iść”.

Usłyszał kroki. Zbliżały się od strony przeciwnej, niż schody. Ogromne łapy, rozbrzmiewające odgłosem, przypominającym stąpanie słonia. „To złudzenie”, pomyślał, przymykając powieki. „Wymysł otępionego umysłu”. Otworzył oczy. Ściany ożyły dziesiątkami oczu. Poczuł zepsuty oddech czegoś starego. Czegoś plugawego. Westchnął.

Oparł się o ścianę. Dźwięki i ohydny fetor ustały. Spojrzał w górę na obrazki. Ujrzał namalowaną na ścianie śmierć wystrojonego piórami człowieka, chyba króla, z rąk okropnej maszkary. Po śmierci władcy Złote Miasto upadło, opustoszało. Królestwo ludzi pogrążyło się w ciemności.

„Skąd te myśli w mojej głowie”, zapytał sam siebie. Zaczął powtarzać w myślach swoje imię i nazwisko. „Darek Waleski, słynny podróżnik. Nieustraszony Polak na krańcu świata.”

Zaczął cicho łkać w ciemności.

***

Obudził się na posadzce. Przez chwilę po prostu leżał, wpatrując się w pomalowane sklepienie. Nie wiedział, jak długo tu leżał. Przeszukał rękoma ściany. Najwyraźniej Polak gdzieś zniknął. Pewnie zostawił go tutaj, żeby zdechł.

Ściany ogarnęło kołysanie. Stracił orientację, gdzie góra, a gdzie dół. Te przeklęte malowidła... Przeklęci Olmekowie nie ominęli nawet sklepienia.

„Musisz znaleźć drogę powrotną”, przekonywał siebie w myślach Sittler. Rozejrzał się. „Tylko jak?”, zapytał ciemności. Korytarze zmieniły swoje położenie. Schody, u których podstawy leżał, zniknęły. Już nie pamiętał, gdzie jest. Pamiętał natomiast upadek. Ból w strzaskanym łokciu i połamane żebra, skutecznie mu to zdarzenie przypomniały.

Przynajmniej od kilku minut nic nie słyszał.

Niemalże w tej samej chwili, gdy o tym pomyślał, wróciło dudnienie. Już po paru chwilach nie mógł go znieść. Choć zbliżało się z dużej odległości, rozbrzmiewało tak dziko, że nie miał wątpliwości. „Ten stwór wie, gdzie jestem. Wyczuł mnie...” 

Odkrył latarkę porzuconą przez Waleskiego. Złożył ją jakoś do kupy. Jakimś cudem zadziałała. Lecz co z tego? Słabe, migające światło nie rozproszyło mroku po drugiej stronie korytarza, w którym leżał. Po chwili szmelc znowu przestał działać. Dla Franka nie była to niespodzianka.

Usłyszał gwizd powietrza. Tak, jakby coś przebiegło szybko korytarzem.

Sittler stanął i zaczął nerwowo nasłuchiwać. Nic. Zaledwie odległe „dum, dum”.

I wtedy to zobaczył. Serce Niemca zaczęło wybijać opętańczy takt. Ściany korytarza wypełniły oczy. Setki, tysiące oczu, biegnących przez całą długość tunelu.

REKLAMA

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Reklamy
Recenzje miesiąca
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Katar duszy
Joanna Bartoń
Katar duszy
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
Klubowe dziewczyny 2
Ewa Hansen ;
Klubowe dziewczyny 2
Egzamin na ojca
Danka Braun ;
Egzamin na ojca
Cień bogów
John Gwynne
Cień bogów
Wstydu za grosz
Zuzanna Orlińska
Wstydu za grosz
Jak ograłem PRL. Na scenie
Witek Łukaszewski
Jak ograłem PRL. Na scenie
Pokaż wszystkie recenzje