Letni, senny spokój Giżycka zostaje zburzony przez zniknięcie młodej dziewczyny, a zaraz potem - niespodziewaną śmierć. Zaginiona Ewelina to tegoroczna maturzystka, wzorowa uczennica i córka doskonała. Denatem jest Nęcki, jej ojczym - z zawodu tirowiec, barwna postać uwikłana w działalność na granicy prawa. Sierżant Wiera Jezierska jest przekonana, że te dwie sprawy ściśle się ze sobą łączą. Policjantka zrobi wiele, by to udowodnić. Po swojej stronie ma nietypowych sprzymierzeńców i intuicję. Przeciw sobie - nie tylko tego, kto zabił, ale i całą miejscową obyczajowość. W Giżycku brudy pierze się we własnym domu, a o wstydliwych odstępstwach od normy należy milczeć. Przecież dobrze jest tak, jak jest. Nawet jeżeli sprawy kończą się brutalną śmiercią na żwirowisku.
Dwie tragedie w jednej rodzinie? Los musiałby być wyjątkowo złośliwy. Albo miarka wreszcie się przebrała. Mimo oporu świadków, urwanych tropów i osobistych problemów Wiera dowie się, jak było naprawdę. Choćby miała złamać zasady.
W końcu prawda wyjdzie na jaw. I nie będzie to piękny widok.
Nominowana do Nagrody Wielkiego Kalibru Agnieszka Jeż opowiada wciągającą, duszną i nieoczywistą historię zwykłych ludzi i niezwykłych zbrodni. Do lektury Kto jest bez grzechu zaprasza wydawnictwo Słowne Mroczne, tymczasem już teraz zachęcamy do przeczytania pierwszego rozdziału powieści:
Rozdział 1
– Zaginęła.
Sierżant Wiera Jezierska nie mogła tego zobaczyć, bo krzesło było dostawione zbyt blisko biurka, a kobieta przycupnęła na brzegu siedziska, ale usłyszała odgłos zaplatanych i rozplatanych palców. „Denerwuje się”, pomyślała.
„W sumie nic dziwnego, skoro przychodzi z taką sprawą”.
Nie tylko niekontrolowany ruch dłoni zwrócił jednak uwagę Wiery. W tej kobiecie była jakaś głębiej zakorzeniona niepewność. Szczupła, na oko czterdziestokilkuletnia. Nieumalowana, z ładną cerą, zapewne będącą genetycznym darem, a nie efektem drogich zabiegów czy kosmetyków.
Pod brązowym materiałem sukienki, zlewającym się kolorystycznie z półdługimi włosami, można było dostrzec zarys wystających obojczyków; jej ramiona lekko drżały, pewnie od tego ściskania palców. Usiadła w taki sposób, że była nachylona w stronę biurka; w tej postawie nie było jednak nic z chęci spoufalenia się. „Zachowuje się tak, jakby chciała mi tę sprawę wyszeptać do ucha. A potem zerwać się i zwiać. Albo zemdleć”.
– Zaginęła – powtórzyła po niej.
– Właśnie. Ja już mówiłam temu panu na dole…
– Dyżurnemu.
– Dyżurnemu. Że jej nie ma. Mojej córki, Eweliny, nie ma. – Kobieta zacisnęła wargi i przeniosła spojrzenie z Wiery na podłogę.
„Nawet to robi w dziwny sposób”, pomyślała Jezierska. „Grymas, jakby próbowała się nie rozpłakać albo czegoś nie powiedzieć”.
– No dobrze, to po kolei. Imię i nazwisko?
– Córki?
– Nie, pani.
– Joanna Krzysztofik.
– A córki?
– Ewelina Krzysztofik.
– Jest pełnoletnia? – To Wiera już wiedziała od dyżurnego. Niby wciąż dziecko, bo nastolatka mieszkająca z matką, ale osiemnaście lat skończyła. Powodu do alarmu właściwie nie było.
Teraz nie tylko palce kobiety nerwowo się poruszyły.
Zadrżała, jakby przeszył ją nagły dreszcz.
– Jest. W grudniu zeszłego roku skończyła osiemnaście lat.
Ja od razu sobie pomyślałam, że to może być przeszkoda, bo wedle prawa ona jest samodzielna, niezależna. No ale to jednak dziecko. To wciąż dziecko… – Palce znowu poszły w ruch.
Ze zdjęcia położonego na biurku patrzyła na Wierę naturalna blondynka o łagodnym spojrzeniu niezafałszowanym makijażem. Z wyglądu mało podobna do matki, ale z charakteru – zapewne tak. Zresztą, kto to wie?
– A kiedy sobie to pani pomyślała? To znaczy od kiedy córki nie ma?
– Dzisiaj jest czwartek, a ostatni raz widziałam Ewelinkę wczoraj, znaczy we środę. Dokładniej wczoraj rano, bo potem wyszłam do pracy, a ona jeszcze spała.
– Na pewno była w domu?
– Na pewno, zajrzałam do jej pokoju. Leżała w łóżku.
Nie chciałam jej budzić, bo dzień wcześniej bolała ją głowa, zresztą tak było od jakiegoś czasu. Wie pani, matury, więc najpierw dużo nauki, potem stres, a teraz odchorowywanie tego stresu. Ewelinka była porządną uczennicą, obowiązkową.
„Niedobrze”, pomyślała Wiera. „Kiedy ginie porządna, obowiązkowa uczennica, finał może być niefajny. To zwykle nie są buntownicze ucieczki, a wzorowe uczennice mało wiedzą o prawdziwym życiu. Rzeczywistość to nie ballady i romanse”.
– Zatem rano była, a kiedy zniknęła?
– Jak wróciłam z pracy, to jej już nie było. To znaczy po prostu nie było. Pomyślałam, że poszła na spacer, do sklepu, do koleżanki, może do biblioteki. Czas mijał, a ona nie wracała. Zadzwoniłam do niej, ale miała wyłączony telefon. Wyszłam z domu, tak, żeby pochodzić… Nie wiem sama, chyba miałam nadzieję, że ją spotkam, bo może będzie skądś wracała… Nie mogłam siedzieć i nic nie robić.
Bezczynność byłaby okropna, no bo jak to – nie działać, kiedy dziecka nie ma?… – Spojrzenie smutnych niebieskich oczu spoczęło na Wierze.
– I co w końcu pani zrobiła?
– Wczoraj? No zadzwoniłam do mamy jej koleżanki z klasy. Numer miałam, bo razem byłyśmy w trójce klasowej. Ona zapytała córkę, Olę, czy wie, gdzie Ewelina może być. Nie wiedziała, nie widziały się od matur. Powiedziała, że może się wywiedzieć od dwóch innych koleżanek, z którymi Ewelinka była blisko. Marta i Ewa, ja je znam, i z opowiadań, i były u nas kilka razy, ale nie mam do nich numerów telefonów. Do nikogo nie mam. – Joanna Krzysztofik znowu zaczęła się wpatrywać w podłogę.
– I one też nic nie wiedziały.
Brązowe włosy lekko zafalowały – kobieta przecząco pokręciła głową.
– A do kogo jeszcze nie ma pani numeru telefonu?
– Słucham? – Spojrzała na Wierę spłoszonym wzrokiem.
– Powiedziała pani, że nie ma do nich numeru telefonu. I do nikogo też pani nie ma. To kim jest ten nikt?…
Teraz spłoszenie ustąpiło zdumieniu.
„Bingo”. Sierżant Jezierska była dziś w dobrej formie. Wyspała się, bo zasnęła przed jedenastą. Nie oglądała żadnego durnego programu w telewizji, tylko wybrała książkę. Zapunktowała tym u siebie, bez względu na fakt, że to właśnie czytanie dość szybko pozbawiło ją przytomności.
„Przynajmniej próbowałam”, pomyślała rano, wyciągając spod stopy oprawiony w folię egzemplarz komedii kryminalnej. Bibliotekarka jej poleciła. „Rozerwie się pani, taka odskocznia od pracy”. Była sceptyczna, i słusznie, jak się okazało. Intuicja rzadko ją zawodziła. Teraz też działa sprawnie.
– Pomyślałam sobie jeszcze, że może poszła do Tomka.
– Chłopaka?
– Tak. Nie. To znaczy byłego chłopaka, bo oni się niedawno rozstali. No ale młodzi są, coś się mogło zmienić…
– I co, zmieniło się?
– Nie. Do niego również nie miałam numeru, ale on mieszka niedaleko nas, też na Kazimierza Wielkiego. Wieczorem było już późno, nie chciałam… Zresztą miałam nadzieję, że Ewelinka wróci, że może oni jednak są razem i po prostu… – Uciekła wzrokiem. – Młodzi są, młodość ma swoje prawa, krew nie woda, jak to się mówi, przecież to w sumie nic złego, to nie te czasy, żeby…
Znowu spojrzała na Wierę. Wyglądała, jakby czekała na poparcie tej tezy. Jezierska milczała, więc kobieta wróciła do przerwanego wątku:
– Nie wróciła, więc rano, przed pracą, zaszłam tam, zadzwoniłam domofonem, Tomek odebrał i powiedział, że też jej nie widział od matur. Potem jeszcze zadzwoniłam do swoich rodziców i do siostry, ale również nic. Siostra mnie uspokajała, że może Ewelinka gdzieś zabalowała, może oblewali, że już po egzaminach… Ale to niemożliwe, na pewno nie, bo jeśli nie z tymi, których znała najlepiej, to z kim? No i wyników przecież nie ma, jeszcze dużo czasu do ich podania. Więc nie wytrzymałam w pracy, zwolniłam się po trzech godzinach i przyszłam tutaj.
– A gdzie pani pracuje?
– W Urzędzie Miasta, w Referacie Komunikacji.
– Coś zniknęło z domu? Pieniądze, biżuteria, torba, ubrania córki – cokolwiek, co by mogło świadczyć o tym, że nie zaginęła, a po prostu wyjechała, nie informując pani o tym?
– Nie, nic. Zupełnie nic. Nie ma tylko jej torebki, takiej małej, co zawsze ją nosiła, a w niej portfel i chusteczki. – Ręce kobiety nagle wychynęły spod biurka. Zamachała nimi gwałtownie w geście zaprzeczenia. – Ona by nie mogła, tak po prostu… – Znowu oklapła.
– Nie było ostatnio żadnych kłótni, sporów, ostrej wymiany zdań między wami?
– Nie, nic. To naprawdę dobre dziecko… – Broda kobiety zaczęła się niebezpiecznie trząść.
Jezierska się spięła. Sama płakała bardzo rzadko i nie potrafiła obrać żadnej strategii wobec osób płaczących w jej obecności – pocieszyć, udać, że się tego nie dostrzega, poklepać wspierająco po ramieniu – nic jej nie podchodziło, tylko się usztywniała. Nie brakowało jej empatii, ale uzewnętrzniać jej nie potrafiła.
– A inni członkowie rodziny? Rodzeństwo, ojciec? – zapytała więc szybko.
Podziałało. Kobieta się otrząsnęła.
– Ewelinka jest jedynaczką. Ojciec, znaczy mój mąż, zmarł osiem lat temu.
– Mieszka pani tylko z córką?
– Nie, jest ktoś. Robert. Mój partner… – W jej tonie znowu pojawiły się te same nuty, co na początku.
– Partner. – Zapisała Wiera.
– W sensie, że nie mąż, tylko… no właśnie partner.
„Żałuje, że nie mąż”, przeleciało Wierze przez głowę. „Partner” brzmiało w jej ustach jak jakiś wyraz ze słownika nazw technicznych.
– On też nie wie nic o losach pani córki?
Szybkie, kilkukrotne pokręcenie głową.
– Jego nie ma. Wyjechał dzień wcześniej, znaczy we wtorek. Jest kierowcą TIR-a, pracuje w firmie spedycyjnej.
– Długo jesteście państwo razem?
– Cztery lata. A to ważne?
Szybkie zaprzeczenie, a teraz to pytanie. Wiera zapisała w notesie: „Partner Robert? Nerwowo”.
– Dobrze – zignorowała ostatnie pytanie. – Podstawowe informacje mam. Zaczniemy działać. Jeśli córka do jutra rana nie wróci do domu lub się nie znajdzie… gdzieś indziej…
– Szpital sprawdziłam, na izbie pracuje moja koleżanka z podstawówki. – Chyba po raz pierwszy od wejścia kobieta pozwoliła sobie na chwilę ulgi. – Gdyby jednak nie… – znowu się spięła – …to do kogo mam zadzwonić?
Ponieważ Wiera już wstała, kobieta też się podniosła z krzesła. Włożyła kremowy sweter, który wcześniej zawiesiła na oparciu. Spod długiej sukienki wystawały espadryle na koturnie. „Ładna jest”, Wiera patrzyła na jej szczupłą sylwetkę – delikatne przeguby rąk, smukłe kostki. „Delikatna i krucha. I chyba trochę nieszczera”.
– Do dyżurnego, przekaże mi.
Kiedy za Joanną Krzysztofik zamykały się drzwi, Jezierska usłyszała na korytarzu znajomy głos. Wyjrzała i prawie wpadła na Marię Przyzwan.
– Cześć. Co słychać? – zapytała prokuratorka.
– Ciszę słychać. – Wiera odwróciła się, wskazując brodą oddalającą się Joannę Krzysztofik. – Zaginięcie mamy. Chyba.
– Chyba? – Przyzwan spojrzała na nią z zainteresowaniem. – Chodź, pogadamy. – Wyminęła ją i weszła do pokoju. Na biurku komisarza Janusza Kosonia położyła torbę
i zamszową kurtkę. – Czyste. Już się spakował?
– Prawie. Jakieś resztki w szufladach jeszcze ma.
Pewnie głównie zapałki. – Jezierska się uśmiechnęła, ale coś ją zakłuło w środku. W tym pokoju też było słychać ciszę.
– Smutno ci? – Przyzwan nachyliła się i otworzyła jedną z szuflad. – Rzeczywiście. – Wyciągnęła papierowe pudełko z draskami po bokach. – Chcesz jedno?
Wiera kiwnęła głową.
Przyzwan wykonała lekki ruch dłonią i zapałki łagodnym łukiem przeleciały nad biurkiem.
– Dzięki. – Wiera złapała je i wsunęła do kieszeni dżinsów. – Smutno – przyznała po chwili.
– Szczęście robi dobrze ciału – Przyzwan wyjęła z szuflady kolejną paczkę i wrzuciła ją do swojej torby – a smutek robi dobrze myśleniu. Zresztą Janusz nie umarł, przenosi się na emeryturę, nie w zaświaty czy w co tam wierzy. Pamiąteczki po nim mamy, a zadzwonić zawsze można. No i nie mieszkamy w metropolii, tylko w Giżycku, będziemy się widywać. A co z tym zaginięciem?
– Ta kobieta, która wyszła z pokoju…
– Ta ładna, ale w stylu raczej defensywnym, w najsmutniejszym odcieniu brązu i kiecce do kostek? – Przyzwan usiadła na biurku Kosonia i założyła nogę na nogę. Prokuratorka miała na sobie swoją ulubioną czarną lnianą sukienkę i nowe zamszowe szpilki w kolorze intensywnej fuksji.
– Ta. Więc ona…
Rozległo się pukanie i do pokoju wszedł posterunkowy Remigiusz Staroń.
– Wiera, ja chciałem w sprawie tych mandatów… O, dzień dobry, pani prokurator!
– Cześć, Remek. Co słychać?
Staroń lekko wzruszył ramionami.
– Zwyczajna codzienność funkcjonariusza policji. Niższego szczebla. Najniższego.
– No, mandaty to słabo człowieka rozwijają, fakt. Zaginięcie lepsze.
– A kto zaginął? – Posterunkowy spojrzał z zainteresowaniem na prokuratorkę.
– Kto zaginął, pani sierżant? – Maria Przyzwan odbiła piłeczkę do Wiery.
– Ewelina Krzysztofik. – Wiera podniosła z biurka zdjęcie dziewczyny i podała je prokuratorce. – Ma skończone osiemnaście lat, czyli wpada do kategorii dorosłych. Tegoroczna maturzystka, niedługo po egzaminach rozpłynęła się w powietrzu. Matka wróciła wczoraj z pracy chwilę po szesnastej, córki nie było, a rano jeszcze spała spokojnie w swoim łóżku. Telefon nie odpowiada, żadnej wiadomości nie zostawiła. Niczego ze sobą nie zabrała, szczoteczki, torby, choćby niedużej, tylko małą torebkę z portfelem. Obdzwonione koleżanki, były chłopak, najbliższa rodzina. W szpitalu nie leży.
– I co o tym myślisz? – Przyzwan podała zdjęcie Staroniowi, ale wciąż patrzyła na Wierę.
– Nie wiem. – Jezierska westchnęła. – Jest w tym coś dziwnego. Kobieta wydaje się miła i uczciwa, typ człowieka, co nawet papierka na ulicę nie rzuci i zawsze płaci rachunki w terminie, dokarmia piwniczne koty i tak dalej, ale… Córka zniknęła wczoraj, a ona przychodzi dziś.
– Dorosła córka – przypomniała Przyzwan.
– No wiem. Ale dorosła dopiero od kilku miesięcy, poza tym to córka, a matka i córka… – zawahała się. Jeśli o to chodzi, dysponowała wyłącznie wiedzą teoretyczną. I złymi doświadczeniami osobistymi.
– To najsilniejsze połączenie w naturze – dokończyła za nią Przyzwan.
– Właśnie. Ta kobieta boi się o córkę, to widać, kocha ją, to czuć, ale jednocześnie nie szuka jej, jak by to powiedzieć… – Wiera się zawahała.
– Z paniczną determinacją? – podsunęła Przyzwan.
– Z paniczną determinacją – powtórzył po prokuratorce Staroń. – Świetne określenie.
„Świetne”, pomyślała Wiera z zazdrością. Też by chciała umieć rzucać takie świetne określenia.
– A może dziewczyna po prostu poszła w długą? Dała nogę? – zapytał, a właściwie zaproponował posterunkowy.
– Po minie sierżant Jezierskiej widzę, że obstawia większą złożoność świata. – Przyzwan znowu spojrzała na Wierę.
– Obstawiam. Pasuje ci „pójście w długą” do takiej dziewczyny? – Podeszła do Remka i puknęła palcem w zdjęcie. – Spokojna myszka, zapewne klon cichej i nieśmiałej matki.
– No może nie do takiej, ale to młoda dziewczyna, w tym wieku to faceci i miłość na pierwszym planie, a z tego mogą się urodzić jakieś głupie pomysły. – Posterunkowy spojrzał na nią znacząco.
– Faceta, znaczy chłopaka, ostatnio rzuciła, tak powiedziała matka – przypomniała Wiera.
– No to inny facet. Może dlatego rzuciła tamtego, że pojawił się nowy? – Staroń nie odpuszczał.
– A może egzaminy zawaliła? – zapytała Przyzwan – Skoro zniknęła tuż po maturach…
– Nie, to by było za szybko, wyniki są po kilku tygodniach. Zresztą, przypomnę, dobrze się uczyła. Uczy znaczy.
– A rodzice? Może jednak toksyczni. Czasem pozory mylą. „To taka spokojna rodzina”, a potem w salonie leży ojciec z siekierą wbitą w głowę – powiedziała Przyzwan.
– Tylko matka, bo ojciec nie żyje. A ona nie wygląda na toksyczną, raczej na… – Wiera znowu się zawahała. Teraz przyszło jej do głowy, że matka sama sprawiała wrażenie, jakby chciała dać nogę – z tego życia. „Jest w niej jakiś przegryw”, pomyślała. – Na zagubioną.
– Co roku kilka tysięcy dzieciaków ląduje na gigancie, bo nie mogą się dogadać z rodzicami. To najczęstsza przyczyna zaginięć – ciągnęła prokuratorka.
– Fakt – przytaknęła Wiera. Tę motywację znała nie tylko ze statystyk, lecz także z własnego życia.
– No tak. – Staroń też przyjął ją do wiadomości, widać jednak, że trudno mu się było w nią wczuć.
– Nie ma jej od doby. Jeśli dziewczyna jest taka, jak to opisujesz, to rzeczywiście, matka trochę zwlekała. – Przyzwan zeszła z biurka i zaczęła chodzić po pokoju.
– Czasem dzieciak wraca po dniu, maks dwóch, rodzice nie chcą robić rabanu – odezwał się Staroń.
– Bo się sąsiedzi dowiedzą i będzie głupio – dokończyła za niego Wiera. Przypomniała sobie swoją ucieczkę z domu – durną, bez szans. W sumie to chciała nie tyle zwiać – bo dokąd? za co? – ile żeby matka się przejęła. Przejęła się – gdy Wiera przed północą wróciła do domu, matki nie było. Szukała jej z latarką po okolicy. Sprawy jednak nigdzie nie zgłosiła. „A po co to obcych mieszać?” Tak, nigdy nie chciała mieszać obcych. Wiera
poczuła skurcz złości i żalu. Dawno już ich nie dopuszczała do siebie, a teraz ta sprawa. Do tego w najbliższą niedzielę przypadał termin odwiedzin u matki w hospicjum. Zielona Dolina… Wierę przeszył dreszcz – pod tą pogodną z założenia nazwą krył się koszmar powolnego i nieuchronnego umierania. Równia pochyła – to byłaby bardziej adekwatna nazwa. Dla matki dobrze, że już niespecjalnie zdawała sobie sprawę z tego, co się wokół niej dzieje. Zresztą wcześniej też sprawiała wrażenie, jakby mocno filtrowała rzeczywistość, przyjmując do wiadomości tylko jej wybrane fragmenty. Krzysztofik mimo wszystko wyglądała na bardziej świadomą matkę i na pewno bardziej troszczyła się o córkę – co zatem mogłoby ją powstrzymywać przed wizytą na komendzie?
– Z tej rozmowy nic innego nie wyniknęło. Oczywiście, zaczniemy działać intensywniej od jutra, na razie puścimy komunikat, zaraz przygotuję – powiedziała.
Przyzwan pokiwała głową. „Nie mam dzieci, ale obstawiam, że to nie wakacyjna ucieczka”, pomyślała Wiera. Prokuratorka chyba czytała w jej myślach.
– Nie mam dzieci i dlatego obstawiam, że to jednak może być coś poważniejszego.
Staroń się nie odezwał.
– Dobra, to niech się toczy, a teraz – Przyzwan spojrzała na zegarek – czas na imprezę.
– Nigdy nie jest się za młodym na emeryturę, jak mówi mądrość ludowa. – Komendant Zbigniew Król potoczył wzrokiem po zebranych w jego gabinecie. Uśmiechy na kilku twarzach wprawiły go w jeszcze lepszy humor. – Janusz jest w wieku akuratnym. Dobrze wykorzystał czas na służbę sprawiedliwości, a teraz pora, żeby dobrze wykorzystał czas dla siebie. I właśnie stąd pomysł na pożegnalny prezent. – Odwrócił się, zrobił kilka kroków i stanął przy szafie. Wyciągnął zza niej długi pakunek zawinięty w kolorowy papier i obwiązany czerwoną wstążką. – Dla ciebie, Janusz. – Podszedł do komisarza.
– To kule? – Kosoń się uśmiechnął.
– Zawsze byłeś żartowny. To kije. Do spacerów. Do tego, jak to, o, nordic walkingu. Żebyś dbał o formę.
– Dziękuję. Spodziewałem się dyplomu czy albumu
Przyroda Polski, a tu coś oryginalnego.
– Dyplom też będzie. I książka – przyznał komendant – ale to na koniec, w wersji oficjalnej, a na razie świętujemy półoficjalnie. No, to częstujcie się. – Król podszedł do stołu, na którym ustawiono ciastka, colę i butelkę koniaku. – Symbolicznie. – Komendant nalał pierwszy kieliszek i jednym haustem wypił jego zawartość.
Wiera spojrzała na stojącego obok Króla Kosonia. Z jednej strony było jej smutno, że odchodzi, bo lubiła go jako człowieka i ceniła – jako policjanta. Z drugiej jednak wiedziała przecież dobrze, że to już ten czas – Kosoń był coraz mniej zainteresowany robotą, a ona chciałaby pracować z kimś, kto byłby równie zaangażowany. Z kimś bardziej doświadczonym od niej, ale pasującym do niej charakterologicznie. Po komendzie krążyła plotka o podkomisarzu z Olsztyna, który miał się do nich przenieść. Podobno oschły, ale fachowiec. Ucieszyłoby ją to.
Podeszła do stołu. Była głodna, więc sięgnęła po pączka.
„Z supermarketu”, pomyślała po pierwszym kęsie i wzięła następny. Kalorie to kalorie, wszystko jedno, skąd pochodzą, byle brzuch się zapełnił.
– Chcesz? – Przyzwan wyciągnęła w jej kierunku rękę z napełnionym kieliszkiem.
Kiwnęła głową. Upiła trochę.
– Uuuu, nie podeszło? – zapytała Przyzwan, patrząc, jak Wiera się krzywi.
– To nie jest mój ulubiony gatunek. Szczerze mówiąc, wolałabym piwo.
– To w sobotę, u Ruberta. Dziś bierz, co dają. Idę po trochę cukru z tłuszczem. – Spojrzała znacząco na niedojedzoną resztkę pączka, którą Wiera trzymała w dłoni.
– Dolać? – Zygmunt Król krążył po pokoju z butelką koniaku.
– Nie, dziękuję. Jeszcze mam pracę.
– No, wszyscy mamy, to jasne. Przecież powiedziałem, że symbolicznie.
„On chyba nie pije symbolicznie”, pomyślała, patrząc na zaróżowione policzki komendanta.
– Dobry, swoje odleżał. – Król odstawił butelkę i wziął kieliszek – pełny. – A w ogóle, skoro już tu jesteśmy, to chciałem z tobą porozmawiać o przyszłości. Janusza nie będzie, no to potrzeba kogoś na zastępstwo.
Ożywiła się. Wreszcie jakiś konkret.
– Zatem chciałem ci powiedzieć, że będziesz pracować z Remkiem.
– Z Remkiem Staroniem? – Miała nadzieję, że źle usłyszała.
– Remigiusz to rzadkie imię. Zapamiętałbym, gdybyśmy mieli dwóch. A Remigiusza Staronia to na pewno mamy tylko jednego – próbował zażartować.
– Ale jak to? Z posterunkowym? – starała się ukryć rozczarowanie.
– No, zaraz to będzie starszy posterunkowy, w przyszłym roku sierżant. Więcej optymizmu.
– Mam optymizm, ale… słyszałam, to znaczy mówiło się, że ma do nas trafić podkomisarz z Olsztyna, więc pomyślałam…
– Prawdę się mówiło, bo miał. Ale wszędzie wakaty i problemy, i jednak nie do nas, a do Białegostoku, bo u nich jeszcze bardziej licho, więc rozumiesz. No. – Poklepał ją po ramieniu. – Wiem, że oczekiwałaś czegoś, znaczy kogoś innego, ale kto jak nie policjant rozumie, że życie to nie bajka? A, i jeszcze – Staroń na razie nie wie, jak dostanie starszego posterunkowego, to mu powiem. W poniedziałek znaczy.
Wiera włożyła do ust resztę pączka. Teraz jeszcze wyraźniej poczuła jego supermarketowość. Jaki z Remka będzie partner? Lubiła go, ale tak, jak się lubi niepodobnego do siebie młodszego brata – trochę opiekuńczo, trochę z przyzwoitości. Chemii, jakiegoś wyższego porozumienia, tego między nimi brakowało. Pomyślała o Ance, swojej młodszej siostrze. Z nią było gorzej niż z Remkiem, choć ostatnie miesiące przyniosły pewną poprawę ich stosunków.
Po sprawie z Jeziorowskich coś w Wierze pękło, doszło nawet do tego, że sama by do Anki zadzwoniła, bo siostra jakoś ostatnio zamilkła.
„Potem, zajmę się tym potem”, pomyślała i podeszła do stołu. Komendant dostawił kolejną butelkę koniaku. Już sięgnęła po colę, żeby rozcieńczyć nią alkohol, ale przypomniały się jej słowa starego, że życie to nie bajka. „Trzeba brać się z nim za bary”, nalała sobie do pełna bursztynowego płynu, „ale to od jutra”. Teraz był czas na miękką izolację od życia.
Nie potrafiła zapomnieć. Jego bezwzględny wzrok, jego chętne ręce na jej niechętnym ciele, jego oddech odbierający jej dech. To wciąż w niej tkwiło, wryło się w pamięć, było fizycznie bolesne i obecne, niczym nieusuwalne.
Czy ta ucieczka coś da? Czy będzie w ten sposób uciekała przez całe życie?
Książkę Kto jest bez grzechu kupić można w popularnych księgarniach: