Najsłynniejszy polski rycerz, którego imię żyje do dziś: Zawisza Czarny. Człowiek, którego słowo znaczyło więcej niż prawo. Ten, który za najwierniejszego giermka wziął syna pokonanego wroga. Stawał do walki tam, gdzie nikt już nie miał odwagi walczyć. A ludzie szli za nim, w ogień, pod deszcz strzał i bezlitosne ostrza. Po śmierć, albo po zwycięstwo, ale zawsze za nim.
Dla sługi, któremu dał słowo, sam zdobył oblężony zamek. Dla brata, wziętego do krzyżackiej niewoli, spalił świat.
Zawisza. Czarne krzyże to historia wyjątkowego człowieka, spisana ze swadą właściwą prozie Jacka Komudy, dbałość o szczegóły i realia historyczne, która zapewni rozrywkę na najwyższym poziomie i wielbicielom średniowiecznej historii i czytelnikom ceniącym przede wszystkim żywą, trafiającą w serce opowieść. Do lektury zaprasza Fabryka Słów. Ostatnio w naszym serwisie mogliście przeczytać pierwszy i drugi fragment książki, tymczasem już dziś zachęcamy do lektury ostatniej jego części:
Malborskie kraty, brony, organy i mosty kolejno otwierały się, przepuszczając kolebkę arcybiskupa gnieźnieńskiego, dwóch wysłanników i ich trębaczy oraz giermka wznoszącego dumnie czerwony proporzec Korony Polskiej.
Poprzez sień obok kaplicy Świętej Katarzyny poprowadzono ich do letniego refektarza, gdzie czekał wielki mistrz w płaszczu i białym rocke z żółtym krzyżem i czarnym orłem na piersi.
Oczekiwała na nich też przyboczna rada, komturowie, wójtowie. Przyjęcie i zapowiadanie poselstwa było nużące, długie, wprost arcynudne. Ulryk von Jungingen wiercił się jak na gwoździach do czasu rozpoczęcia oficjalnej rozmowy. Miał wiele pytań, od słów posłów zaś zależał los Zakonu Marii Panny.
– Jaką odpowiedź ma król Polski na nasze uniżone skargi?
Na to skłonił się wojewoda kaliski Maciej z Wąsoszy.
– Najjaśniejszy król Polski i wielki książę litewski uznaje potrzebę, żeby oddać nasz spór sądowi polubownemu. Jednak zarazem nakazuje ci, wielki mistrzu, natychmiast zabrać wojska, zaciężnych, gości i najemników ze Żmudzi. I do wyroku nie niepokoić tego kraju i ludzi, czego słuszność i wzajemny pokój wymaga.
Krzyżacy poruszyli się, zaszeptali. Odpowiedź była śmiała.
– A jeśli tego nie uczynię?
Wtedy odezwał się arcybiskup Kurowski:
– Przestań straszyć nas, mistrzu, wojną litewską, jeśli ty bowiem wybierzesz się na
Litwę, bądź pewien, że król nasz nawiedzi zbrojno Prusy. Nieprzyjaciół Litwy uważamy za swoich wrogów.
Jungingen potrząsnął głową, przez chwilę siedział milczący, jakby ważył słowa, które miał za chwilę wypowiedzieć.
– Dziękuję ci, ojcze najwielebniejszy – mruknął – że nie utaiłeś przede mną zamiarów twojego króla. Twoją mową objaśniony i upewniony, wymierzę cios raczej na głowę aniżeli na członki. Wolę nawiedzić wojną ziemię osiadłą, miasta i włości aniżeli pustki i lasy, wojnę zamierzoną przeciw Litwie obrócę przeciwko Polsce!
– W takim razie nasz pan Władysław, z Bożej łaski król Polski, najwyższy książę litewski, pan i dziedzic Rusi Czerwonej – rzekł milczący do tej pory kasztelan nakielski Wincenty z Granowa – ruszy na ciebie z całą potęgą.
– Amen – wyrzekł wielki komtur Kuno von Lich tenstein.
– Amen, amen, bracia – zaszeptali Krzyżacy i skłonili głowy.
*
Odpowiedź przyszła czternastego sierpnia do Korczy na. Wojna!
Krzyżackie podjazdy wpadły w granice Polski dwa dni później.
Panowie polscy na razie mocni byli tylko w gębie. Brodacze rzucili się niby wściekłe psy na Dobrzyń, z marszu uderzyła nań piechota i chorągwie wielkiego mistrza, bombardy skruszyły mury. Krzyżacy gasili gniew krwią: wycięli obrońców, przeszło dwustu rycerzy i ziemian, kobiety i dzieci. Starostę dobrzyńskiego Jana Ulryk kazał ściąć na własnych oczach. W międzyczasie padały po mniejsze twierdze, brane zdradą, przemocą i przewagą: Lipno i Rypin.
Po klęsce Dobrzynia białe płaszcze pomaszerowały na Bobrowniki, rozbijając mury z dział tak mocno, że miasto poddało się już czwartego dnia oblężenia. Warci sław z Gotartowic i Bartosz z Płomykowa-Płonkowa, nie doczekawszy się odsieczy od Ziemowita, księcia mazowieckiego, zdali gród, narażając się na niełaskę króla i miano zdrajców, co odkupili dopiero po roku na polu bitwy.
Krzyżacka armia szła dalej – jak klin wbijający się w ciało Korony Polskiej. Dwudziestego ósmego sierpnia podeszła pod Złotorię, gdzie załoga, pamiętając los Dobrzynia, ślubowała bronić się do ostatka i prawie cała wyginęła. Jungingen na ostatni szturm kazał sprowadzić z Torunia zakonne dobrodziejki, dziewice domu niemieckiego, u których bracia i komturowie bawili się niczym ptactwo przy kukułce. I na ich oczach przy dźwięku dud i gęśli urządził widowisko – ostatni szturm i rzeź ocalałych.
W tym samym czasie komturowie tucholski i człuchowski ruszyli z drugą wyprawą – po zachodniej stronie Wisły. Najpierw spustoszyli Krajnę, potem spalili Kamień Krajeński i Sępólno, złupili kraj aż po Noteć i po czterech dniach pijatyki i dzielenia łupów ruszyli prosto na Bydgoszcz.
Miasto od dawna już było cierniem w boku mnichów, bo starosta generalny i bydgoski Tomko z Węgleszyna miał ciężką rękę i głębokie lochy dla brodaczy. Zalał im sadła za skórę, zatrzymując towary, wyłapując szpiegów i wieszając popleczników.
Teraz komturowie wzięli na nim srogi rewanż. Pod jego nieobecność w mieście doszło do zdrady, ujawniło się sprzysiężenie zawziętych krzyżackich jurgieltników i partyzantów, jak Franciszek Burgemeister, Mikołaj Sansat i Filip Wójt. Hersztem i sprzedawczykiem okazał się burgrabia Bernard, który otworzył bramy.
Miasto ocalało, miało wszak wejść w granice nowe go państwa zakonnego. Dlatego komtur Tucholi Henryk von Schelborn nie palił i nie grabił grodu, ale osadził tam załogę zaciężnych pod wodzą Heinza Borsnitza, a całą władzę oddał w ręce komtura świeckiego Henryka von Plauena. Ten zaraz nakazał mieszczanom ustawić się w kolejce do składania hołdów, a kiedy nieśpieszno im było do całowania krzyżackiego zadka, począł napominać maluczkich groźbami i grzywnami.
W tym samym czasie ruszyła trzecia wyprawa – z Nowej Marchii. Wójt Arnold von Baden spalił i złupił okolice Drezdenka i Wałcza. Siedemnastego sierpnia wziął szturmem Mirosławiec, dzień później zdobył Tuczno. Czwarta rejza uderzyła na włości niechętnego zakonowi księcia Janusza Mazowieckiego, pana na Czersku, uprowadzając bydło i konie.
Jako pierwszy ocknął się właśnie Janusz – wysłał syna Bolesława, który wpadł do Prus i zrewanżował się mnichom spaleniem Działdowa i czternastu okolicznych wsi.
Za ciosem poszło rycerstwo wielkopolskie, które ze brane w okolicy Żnina, Nakła i Inowrocławia, wkroczyło do Nowej Marchii, spaliło kilka wiosek, a potem zostało pobite przez wójta grabińskiego Baldwina Stala pod Wieleniem.
Za to Żmudzini mieli szczęście – Talwosz i Kieżgajło wzięli szturmem Fredeburg, a następnie zmusili załogi krzyżackie, by wycofały się do Prus i nad wody zalewu.
A potem Jagiełło oddał wet za wet. Już szesnastego września wyszedł z pospolitym ruszeniem z Wolborza pod Łęczycę, zbierając wojska zaciężne i rycerstwo. Doczekawszy posiłków, popędził na Siedlec, Koczawę, Radziejów, Szarlej i Tuczno – do Bydgoszczy. Tu przez siedem dni raził oblężonych ogniem z dział, wreszcie ósmego wziął miasto szturmem, a zdrajcy i sprzedawczycy krzyżaccy srogo, oj, srogo płakali z bólu po ledwie trzech tygodniach zakonnej władzy. Kat im jasno i boleśnie poświecił.
I wreszcie ósmego października podpisano rozejm do dnia Świętego Jana następnego roku. Nastała spokojna złota jesień, potem zima. Ruch ustał, Krzyżacy siedzieli w dobrzyńskich zamkach. A daleko w Krakowie kuto już broń do kolejnego starcia.
*
Lodowaty wiatr wył między drewnianymi horodnia mi zamku w Brześciu, przeciskał się ze świstem pomiędzy ostrokołami i drewnianymi blankami, jakby chciał porwać ze sobą ciężkie, poczerniałe bale z litewskich lasów. Nawet tu, w komnacie na piętrze, w domu ukrytym w załomie murów, czuć było jego wielką furię. Płoną ce w kominie kłody trzeszczały, kiedy przeciąg porywał w górę tańczące wokół nich płomienie. Głodny i zły, zimny i mrożący członki, jakby nienawistny, że nikt nie za prosił go na naradę odbywającą się w izbie, urządzonej skromnie, wręcz prostacko, jakby było to pomieszczenie dla pachołków.
Otwarto drzwi z obu stron i prawie jednocześnie do komnaty weszło dwóch mężczyzn. Starszych, ale czerstwych. Jeden łysawy, z wysokim czołem, twardy i godny, w gipponie z kołnierzem sznurowanym pod szyją. W zielonym aksamitnym płaszczu z kołnierzem z popielic. Drugi niższy, krępy, z krótką rudawą brodą i dłuższy mi włosami pozwijanymi w niesforne kosmyki. W jace ze złotogłowiu, przepasanej szerokim rycerskim pasem. On jako pierwszy skłonił się, oddając dworny ukłon. W zamian został pozdrowiony samym skinieniem głowy.
– Witaj, bracie – odezwał się cicho i spokojnie ten w aksamitnym płaszczu. – Oto wszystko przygotowane, zasiądźmy. Mamy czas. Dużo czasu.
Siedli po obu stronach stołu. Paziowie odsunęli dla nich obite kurdybanem krzesła. Napełnili kubki winem. A potem znikli, zamykając starannie drzwi. Potem po drugiej stronie rozległ się chrzęst rygli i wrzeciądzów, którymi strażnicy zamykali komnatę, by nawet duch nie miał do niej przystępu. Mężczyźni zostali sami, we trzech – trzecim był milczący, pochylony nad pulpitem skryba. W czarnym habicie i okrągłej czapce, schylony nad kartami, z piórem w ręku. Wyglądał jak pospolity zakonnik, chociaż głowę trzymał zbyt wysoko, jak na zamkowego klechę.
– Nikt nie wie o naszym spotkaniu – kontynuował łysawy mężczyzna. – Chociaż pewnie będzie zapisane w annałach. Jednak dopiero po tym, kiedy już uczynimy te wszystkie rzeczy, nad którymi musimy się dziś naradzić.
– Przyjechałem jak zwykły kupiec – powiedział drugi. – Nie spodziewam się, żeby dostrzegł mnie wzrok krzyżackich służalców i szpiegów, a ich długie języki po niosły do Malborka wieść o tym, że wyjechałem z Wilna.
– To dobrze. Ja oficjalnie bawię w puszczy pod Knyszynem. Jak zwykle na łowach.
– Cóż, mój bracie i suwerenie. Zacznijmy zatem. Dzisiaj przy tobie siła i władza, więc będę słuchał. Na razie.
– Mamy wojnę, która kosztować będzie Polskę i Litwę daninę krwi, jeśli nie zostanie szybko i sprawnie poprowadzona. Nalegałem na spotkanie, bo zależało mi, żeby przedstawić wam wszystkie moje przemyślenia. A mam do powiedzenia wiele.
– Dziś jestem twoim uchem. Jutro nie wiem. Zdecyduję albo nie, jeśli nie ujmie mnie słuszność argumentów.
– Korona i księstwo – odezwał się łysawy – każda z dwóch dziedzin ma sporne i zagrożone prowincje, o które powaśniła się z zakonem. Litwa Żmudź, Dyneburg, dzieła apostolstwa krzyżackiego na wschodzie, coraz bardziej złowrogiego i pozbawionego podstaw po unii w Krewie. Królestwo ziemię dobrzyńską, Santok, Drezdenko, ziemię chełmińską, wreszcie Pomorze. Każde z tych miejsc to otwarta rana. Każde też rozdziera nasze wysiłki na kilka celów, uniemożliwiając wspólne zjednoczenie, żeby dokonać rzeczy jednej, największej i najtrudniejszej.
Zapadła cisza przerywana wyciem wiatru.
– Niezmiernie chętnie usłyszę, do czego zmierza mój brat – odezwał się brodaty. – Walczyć, ale nie o sporne tereny, to znaczy o co? Dla samej tylko walki?
– O jeden największy, najszczytniejszy cel, którego osiągnięcie samo w sobie oznaczać będzie spełnienie wszystkich pomniejszych żądań.
– Myślę, że wiem, do czego zmierzacie.
– Zamiast tracić czas na obleganie tuzina zamków, uganiać się na pograniczu za komturami i ich chorągwiami, powinniśmy uderzyć prosto w serce wroga. Raz a dobrze, żeby już nie wstał.
– A zatem gdzie? I kiedy?
– Myślę, że powinniśmy zaatakować samą głowę za konu. Malbork, jego stolicę.
– Powiedziałbym, że pomysł przedni, gdyby był do wykonania naszymi siłami. Jak chcecie zdobywać ową głowę? Jak ją uciąć? Czym właściwie? Do Malborka jest z Wilna dobrych dwieście stajań. Po drodze leży zamek w Lycku, Rinsie, Reszlu i biskupi w Ledzbargu, nie mó wiąc już o tuzinie pomniejszych. Mam je wszystkie zdobyć? Z armią litewskich i żmudzkich wojowników? To ja się pytam: jak? Jeśli nawet dotrzemy do Malborka, to wykrwawieni, wyniszczeni, bez koni, ludzi, których zostawimy po drodze. Nie mówiąc już, że brodacze wykorzystają okazję i przypuszczą rejzę tam, gdzie nas nie ma: pójdą na Kowno, Wilno, na Żmudź.
– Pozwólcie, niech wam wyłuszczę wszystko dokładnie.
– Siedzę i czekam. Do czasu, panie.
– Po pierwsze wcale nie musimy szturmować i oblegać Malborka ani pozostałych zamków. Siłą zakonu nie są mury, za którymi owszem, schowane są zbroje, zapasy i denary, ale otaczający twierdzę ludzie, wsie, młyny, kuźnie, wiatraki, porty. Idąc do Malborka, spalimy każdą wioskę, wyrżniemy każdy przysiółek, zrujnujemy folusze, kuźnie, zostawiając Ulrykowi gołą ziemię.
– I co wówczas? Strasznie chcę to wiedzieć: co wtedy?
– Wtedy będzie musiał stawić nam czoło w walnej bitwie, gdzie nie obroni go już żaden zamek ani gród. Co więcej, do walki tej staniemy zjednoczeni, ramię w ramię. Rycerstwo z Korony, witezie i bojarzy z księstwa. Połączymy obie armie. A także wojska naszych lenników i sług. Ziemowita z Mazowsza i chana Dżalal ad-Dina, który czeka tu, w Brześciu, na wasze rozkazy.
– Wezwałeś go... bracie? Bez mojej wiedzy? – prychnął rudawy.
– Czy mam wam przypomnieć, że jesteście także moim lennikiem? Chcecie niezgody, teraz, w chwili najwyższej próby?
– Pax między chrześcijany – odezwał się ksiądz. – Proszę uniżenie, żeby nie zbaczać z tematu dysputy, ja kim jest pokonanie Zakonu Marii Panny, którego sama Litwa zwyciężyć nie da rady. Mamy wrócić znowu do tego, co było przed ugodą w Ostrowie?
Rudawy mężczyzna przewrócił oczyma, na chwilę spojrzał w ziemię, a kiedy znowu zerknął na rozmówcę, jego wzrok był skryty.
– Chytry plan – mruknął – ale czy wykonalny? Taki atak wymaga przygotowań w tajemnicy, zaskoczenia. Ba! Do samego końca wielki mistrz nie może spodziewać się uderzenia na stolicę!
– Dlatego zbijemy go z pantałyku przez pozorowane działania. Nasz Janusz Brzozogłowy zadba, żeby płonęły wsie na pograniczu Kujaw. A wasi ludzie rozniecili już powstanie na Żmudzi. Zawisza Czarny... Słyszałem.
– Wrócił znów do Korony, wzgardziwszy moją służbą. Porzucił jak Luksemburczyka w zeszłym roku. Ale nie śmiejcie go karać. To jednak rycerz wielkiego serca i powagi.
– Jest przydatny, przyznaję. I jako taki będzie doceniony. Albo i nie.
– Mili panowie – odezwał się duchowny – jeden rycerz nie zatrzyma armii, nie wygra wojny. Ad vocem, proszę, błagam miłosiernie.
– Powstaje zatem pytanie: gdzie i jak połączyć armie, żeby nie spostrzegły tego krzyżackie oczy? Litewscy wojownicy nie przefruną na skrzydłach wiatru do królestwa, odwrotnie też, Polacy nie zamienią się w orły, żeby wylądować w Wilnie.
– Czas tego złączenia jest wszystkim znany. O za chodzie słońca na Świętego Jana kończy się zawieszenie broni, więc już w wigilię, dnia dwudziestego trzeciego miesiąca czerwca, wojska muszą być gotowe do walki w miejscu nieznanym brodaczom i ponadto niezbyt od ległym od granicy ich państwa.
– Zatem – tamten łyknął wina, uśmiechnął się – znacie takie miejsce? Niezbyt odległe od granicy Litwy?
Łysawy, wysoki mężczyzna pokiwał głową.
– Ojcze Mikołaju, pokażcie naszemu gościowi. Zakonnik wstał i podszedł do stołu,
rozłożył przed rozmówcami grubą pergaminową płachtę. Wykreślono na niej i starannie pokolorowano zarysy rzek i gór, litewskich i pruskich puszcz i lasów, jeziora i warowne zamki, szczerzące obronne blanki jak zęby. Człowiek w jace nie krył podziwu, jego oczy błyszczały, kiedy oglądał jeden z dziwów nauki i sztuki, kunszt skrybów i rytowników.
– Miejscem, w którym dojdzie do połączenia sił, jest Czerwińsk nad Wisłą, o tutaj – pokazał ojciec Mikołaj. – Na brzegu rzeki. Do granicy pruskiej jest stąd dwa, góra trzy dni marszu.
– Rycerstwo małopolskie i ruskie zgromadzi się w Wolborzu – mówił łysawy. – Stąd pójdzie na północ, na Rawę i przez puszczę prosto nad Wisłę. Wielkopolacy z posiłkami stawią się od razu w Czerwińsku, na kilka dni przed upłynięciem rozejmu, gdyż bronić ich będą zamki i puszcze nad Notecią, ponadto Nakło, Bydgoszcz, Inowrocław, Brześć.
– A nas? Jak zwykle pomoc i opieka boska?
– Wy pójdziecie spod Grodna puszczami, borami, mokradłami wzdłuż granicy. Niewidoczni dla ludzkich oczu, schowani przed Krzyżakami.
– Śmiały plan. Czy skuteczny, nie wiem. Poza tym wszystkim jest jeszcze jedna kwestia: jak przebędziemy Wisłę? W tym miejscu ma ponad milę szerokości, wylewa. Przeprawa dwóch, ba, trzech, prawie czterech armii potrwa długo.
– Przejedziemy po moście.
Słuchający tych słów roześmiał się głośno i szczerze. Chichotał dosłownie w kułak, jak ubawiony dobrym żartem w karczmie.
– Wybaczcie, panie. Po moście... A skąd to ów most w takim miejscu? Jakąż to czarodziejską sztuką miałby się tam pojawić?
– Most właśnie jest budowany. Będzie spławiony na kilka dni przed rozpoczęciem wojny i zakotwiczony pod Czerwińskiem.
– Nie może być?! Jak to? Skąd go weźmiecie?
– Buduje go dla nas starosta Dobrogost Czarny Nałęcz i jego mistrz Jarosław. W Puszczy Kozienickiej, pod Radomiem. Będzie gotowy, kiedy ruszą lody.
– Nie uwierzę, póki nie zobaczę.
– Zatem patrzcie. – Ojciec Mikołaj wyciągnął jakąś księgę. – I uczcie się. Jak nie wierzycie, to poczytajcie. Konrad Kyeser, „Bellifortis”, patrzcie, tu jest odpis. – Rozłożył przed niedowiarkiem stronicę, na której narysowany był unoszący się na wodzie most na beczkach, z dwoma rozkładanymi skrzydłami po obu stronach.
Mężczyzna wyglądał na wstrząśniętego. Dotykał, wodził palcami po kartach księgi, kręcił głową. Wreszcie uśmiechnął się.
– Zatem dwa, góra trzy dni przeprawy i ruszamy na północ – powiedział. – Jednak dróg do Malborka jest wiele. Trzeba obrać taką, na której czai się mniej niebezpieczeństw.
– Wy zdecydujecie – powiedział ojciec Mikołaj.
– Przekraczamy Wisłę i idziemy na Żochów i Jeżewo, ku pruskim lasom pogranicznym. Następnie na Marienwerder, Iławę, gdzieś między nimi, bo zamków nie będziemy zdobywać. Ale jest pewien szkopuł. Poważny – mówił ponuro człowiek z rudawą brodą.
– Mówcie śmiało – zachęcił go łysawy.
– Rzeka Drwęca, kręta, błotnista, trudna do przebycia dla armii z wozami. Prawdę mówiąc, gdybym był mistrzem brodaczy, tutaj właśnie rozłożyłbym się z armią i czekał na bitwę. Jak ją obejść?
– Można od wschodu, ale to długa droga. Przepraw jest cztery, to zwykłe brody. Jeden w Lubiczu pod Toruniem. Drugi pod Gołubiem, trzeci pod Brodnicą. Jednak najlepszy z nich wszystkich, bo płytki, jest pod Kurzętnikiem. Zamek nie jest duży, miasto słabo umocnione. W pobliżu żadnych twierdz. Radzyń i Brodnica daleko, Bratian nie ma zamku i komtura, Nowe Miasto obwarowano tylko palisadami.
– A dalej, po przejściu rzeki?
– Potem już prosto starym pruskim szlakiem na Łasin, Kwidzyn, Sztum. A ze Sztumu jest już tylko jeden mały pochód dzienny nawet dla wielkiego wojska. I Malbork. – Palec łysawego uderzył w największy, czworo boczny zamek brodaczy nad odnogą Wisły. – Malbork, serce wielkiego mistrza. Tutaj ugodzimy go najboleśniej. Coś innego myślicie?
– Nic na razie nie myślę. Opowiedzcie, proszę, raz jeszcze, jak to ma być. A ja... ciągle jeszcze nie wierzę w tę waszą przeprawę. Nie mogę uwierzyć. Ale to już chyba nie moja sprawa. Nie mój będzie grzech.
Na dworze wiatr przestał wyć. Padał wielki, gęsty śnieg, zacierając wszystkie ślady, zawalając trakty. Ale tego mężczyźni zgromadzeni w wielkiej sali zamku nie mogli zobaczyć spoza zamkniętych szczelnie okiennic.
Książkę Zawisza. Czarne krzyże kupicie w popularnych księgarniach internetowych: