Paweł Cwynar był gangsterem nietypowym. Nie urodził się w patologicznym domu, nie doświadczył przemocy domowej czy emocjonalnego odrzucenia. Był młodym, inteligentnym, oczytanym i wysportowanym chłopakiem z peerelowskiej Legnicy, który świadomie wybrał drogę przestępczą. Zaczynał od rozbojów i drobnych kradzieży nie dlatego, że w rodzinie brakowało pieniędzy czy ciepła. Po prostu podobało mu się to. Kiedy trafił do domu poprawczego, a potem do pierwszego więzienia, dodatkowo utwierdził się w wyborze tej „ścieżki zawodowej".
Tak jak jedni pną się po szczeblach kariery w korporacjach, on postanowił zrobić dokładnie to samo, ale w świecie przestępczym. Kiedy był młodym sportowcem, chciał być najlepszy. Potem - analogicznie - chciał zostać najpotężniejszym gangsterem. Kolejne, w oczywisty osób tragiczne, doświadczenia – odsiadki, zamachy na życie, alkoholizm, rozstania z partnerkami – traktował jako cenę, jaką musi zapłacić za to dążenie do bycia najlepszym. Dopiero nawrócenie, które stało się jego udziałem w więzieniu, pozwoliło mu krytycznie spojrzeć na całe swoje życie. Doszedł do wniosku, że wybrał złą drogę, i postanowił z niej zawrócić. Nauczył się pokory, której mu brakowało.
Zawsze był człowiekiem wiernym zasadom, które – choć kontrowersyjne (w więzieniu należał do grupy grypsujących) – trzymały go przy życiu. I trzymają do dzisiaj, kiedy odmienił swoje życie o 180 stopni.
Do lektury wywiadu-rzeki, jaki z Pawłem Cwynarem przeprowadził Marcin Klimkowski, zaprasza Wydawnictwo Bellona. Dziś w naszym serwisie możecie przeczytać premierowy fragment ksiażki Biskup. Nawrócony gangster:
Pamiętasz swój pierwszy rozbój?
Bardzo dobrze. Po wszystkim zwymiotowałem ze stresu. Przecież wcześniej nie popełniłem żadnego przestępstwa, a tutaj poszedłem pobić i okraść dorosłego człowieka. Gdy szedłem, niby nie czułem napięcia, ale potem okazało się, że było ono ogromne. Nic z tego nie rozumiałem, wiem to dopiero teraz.
Poszło sprawnie?
Wręcz przeciwnie, we dwóch rzuciliśmy się na faceta, który okazał się od nas silniejszy. Cios, który otrzymał, ledwo go połaskotał. Zrobiła się straszna zadyma, szarpanina, to trwało i trwało. Jak już było po wszystkim i uciekliśmy, zwymiotowałem z napięcia w jakiejś bramie.
Dumny z siebie?
Nawet nie dlatego, że coś zdobyłem. Jak mówię, ja nie robiłem tego dla kasy, chciałem się wkupić w to środowisko i przede wszystkim piąć w górę. Wykazać. Samo obcowanie z tą bandyterką dawało mi coś, co uważałem za szczęście. Z czasem doszły konfrontacje z milicją. „Co wy tu, gówniarze, robicie?!”. My się głupio uśmiechaliśmy, wyzywaliśmy ich i w długą. Te gonitwy, pościgi, to była niesamowita frajda. Ja wiem, że to brzmi strasznie, ale tak właśnie było.
Byliście bandą gnojków?
Mających się za kozaków, nieśmiertelnych i niezwyciężonych. Panów ulicy. Pościgów było coraz więcej, kiedyś nawet przesiedziałem całą noc w jeziorze, szukało mnie mnóstwo osób, z reflektorami i szperaczami. Ucieczka z takiego pościgu to był kolejny etap pięcia się w hierarchii. Ludzie, koledzy w moim wieku i ci starsi bandyci, opowiadali sobie potem o tych wyczynach. A ja zdobywałem coraz większe uznanie i szacunek. Bywało, że prowokowałem milicjantów, żeby mnie gonili, tylko po to, żeby ich ośmieszyć. Znałem okolicę jak własną kieszeń, uciekałem do stref rosyjskich, byle tylko coś się działo.
A mama myślała, że jej Pawełek pilnie się uczy, tak?
Tak. Nie wiedziała o moim drugim życiu, które właściwie stawało się pierwszym. Chodziliśmy na te „dziesiony”, potem spotykaliśmy się, dzieliliśmy fanty. Gotówka szła do kieszeni, reszta do pasera. Ja to właściwie swoją część oddawałem. Nie potrzebowałem tego. Jakieś drobne wydawałem w salonie gier, ale to były grosze. W ogóle mnie to nie interesowało. Jeszcze wtedy mało piłem, nie paliłem. Do domu nic nie mogłem kupić, bo rodzice by zobaczyli. To było w sumie takie podwójne życie. Rodzice nic nie podejrzewali. Pieniądze w pewnym sensie mogły stanowić nawet problem. Nie mogłem nic kupić, nie miałbym też jak ich wydać. Czasami kupowałem papierosy lub jakiś alkohol, ale to grosze.
Rodzice twoich nowych kompanów też nic nie wiedzieli?
W większości nikt się nimi nie interesował. Czasami przynieśli do domu jakiś fant lub alkohol i było okej. Byłem zmęczony udawaniem przed swoimi rodzicami, dobierałem więc takich kumpli, którzy mieli luz. Przeważnie z patologicznych rodzin, i tak się to ich życie toczyło. A ja na co dzień musiałem się kryć i udawać, że wszystko jest w porządku. Moi rodzice nie mieli o niczym pojęcia.
Bywałeś na melinach?
Z czasem coraz częściej. To była dla mnie taka enklawa wolności. Siadałem sobie w fotelu, ludzie leżeli pijani, a my mogliśmy robić wszystko, co chcemy. Dokładna odwrotność atmosfery w moim domu, nie wolno mi było pić, przeklinać i w żaden sposób źle się zachowywać.
Człowiek o dwóch twarzach.
Co więcej, obie role grałem doskonale. Na ulicy byłem coraz odważniejszym bandziorem, a w domu siadałem przy biurku, czytałem książki, udawałem, że się uczę, rozmawiałem i spędzałem czas z dziadkami. Wyglądało to tak, że wszystko jest ze mną okej. Chociaż od czasów zawodówki do szkoły chodziłem już coraz rzadziej.
Nie czułeś, że czas dokonać wyboru?
Czułem. Był taki przełomowy czas, kiedy zacząłem mówić do starszych kolegów: „Chcę być taki jak wy”. Wtedy jeszcze się uczyłem, zdałem do drugiej klasy, co nie udawało się wszystkim, połowa odpadła, bo szkoła, chociaż zawodowa, miała wysoki poziom. Część z tych starszych, którzy wiedzieli, czym to wszystko pachnie, brała mnie na bok i mówiła: „Paweł, co ty gadasz, masz dom, rodzinę, niczego ci nie brakuje, na co ci to wszystko”. Ale ja tych głosów już nie słuchałem, bo byłem owładnięty myślą, że w tym środowisku mogę coś osiągnąć. Po prostu chciałem tego.
Popełniane przestępstwa były coraz bardziej brutalne?
Może nie brutalniejsze, ale było ich coraz więcej. Z tymi łebkami byliśmy jak szakale, które szukają ofiar. Wiedzieliśmy, jakie są dni wypłat – to był dziesiąty, piętnasty i trzydziesty dzień miesiąca. Wiedzieliśmy, jak rozpoznawać pijanych. Wiedzieliśmy, gdzie chowają gotówkę w drodze do domu. Słuchaliśmy recydywistów, którzy mówili, żebyśmy nie używali niebezpiecznych narzędzi, bo w razie wpadki dostaniemy za to surowszy paragraf. Starzy bandyci mówili nam też, żebyśmy nie oprawiali ofiar, nie bili na oślep i nie dotkliwie. Chodziło o to, żeby podczas przestępstwa było jak najmniej strat, bo to mogło mieć znaczenie później w sądzie. Lepiej było zrobić włamanie niż napad, lepiej napad niż napad z użyciem niebezpiecznego narzędzia. Jeśli trzeba było bić, to tak, żeby nie uszkodzić, czyli nie w głowę. Chodziło o to, żeby robić jak najmniej krzywdy.
Przechodziłem taki uniwersytet przestępczego życia, tylko w przyspieszonym tempie. Pobicie w tamtych czasach często się zdarzało. Ludzie po prostu załatwiali swoje problemy w ten sposób, a nie latali do sądu tak jak dzisiaj. Za pobicie mogłeś dostać wyrok w zawieszeniu. Ale jeśli na przykład tego pobitego kopnąłeś glanem i zabrałeś choćby zapalniczkę, to glany mogły być zakwalifikowane jako niebezpieczne narzędzie, a zapalniczka jako rabunek. Czyli napad z niebezpiecznym narzędziem, start od pięciu lat wzwyż. Szczegóły były bardzo ważne. Do tego, jeśli to nie był twój pierwszy raz, czyli była recydywa, to plus dwa lub trzy lata.
Ale to „jak najmniej krzywdy” to chyba nie z dobroci serca?
No jasne, że nie. Te ofiary były bez znaczenia. Chodziło o zminimalizowanie strat w razie wpadki. Z drugiej strony recydywa uczyła mnie, że jeśli zamierzam brać pod uwagę wyrok, czyli co mi za konkretną rzecz grozi, to lepiej, żebym od razu dał sobie spokój z bandyterką. Dla recydywistów to było jasne, że nie wybiera drogi przestępczej ktoś, kto się boi odsiadki. Był jeszcze jeden ważny powód. Recydywiści w latach osiemdziesiątych poznawali w więzieniach wiele osób, które siedziały przez przypadek, za przekręty, złodziejstwo w zakładach pracy, sporo siedziało opozycjonistów. To nie byli prawdziwi przestępcy. No i recydywa doszła do wniosku, że tych ludzi nie powinno się tak po prostu oprawiać, bić, bo nie wiadomo, kim są, ludzie na to nie zasługują. No i uczyli nas tego, żeby nie lać za darmo i dla rozrywki, a my to przyjmowaliśmy.
Nic ponad to, co konieczne?
Nie chcę, żeby to zabrzmiało, jakby istniała jakaś przestępcza szlachetność, ale na pewno niepochwalane było maltretowanie ludzi dla maltretowania. Takie rzeczy robiły świry, które były odrzucane przez środowisko, do którego ja aspirowałem. Zrozumiałem to dopiero po dwudziestu latach i wielu odsiadkach. Jako małolat myślałem, że kiler, zabójca, to jest najwyższy stopień w przestępczej hierarchii. A potem się okazało, że kiler nie miał dużego szacunku. Elita recydywistów to byli złodzieje, włamywacze, rozbójnicy, ale nie zabójcy. Im zależało na zarobku, na niczym innym. W związku z czym to oni ustalali zasady, żeby do celu dochodzić przy jak najmniejszych stratach.
Czyli brutalność nie była w cenie?
Nie w tamtych czasach. Bezmyślna brutalność była uważana za odwrotność fachowości. Przestępca fachowiec „robił” mieszkanie albo jubilera bez ofiar. Z ofiarami robił to partacz, któremu nie należał się szacunek. To się potem rozwodniło i bardzo zmieniło, już w latach dziewięćdziesiątych, kiedy wybuchła nowa przestępczość, ale w czasach starej recydywy, o korzeniach peerelowskich, zasady były inne. Ktoś, kto zadźgał nożem człowieka za sto złotych, nie był żadnym kozakiem, tylko psychopatą i debilem. Wszyscy się trzymali od takich z daleka. Przekonałem się o tym po latach, w zakładach karnych o zaostrzonym rygorze. Ci „słynni” zabójcy, o których pisało się w gazetach, nie mieli nic do gadania, byli nisko w hierarchii. Bo uważano ich za psychopatów, skoro mordowali staruszki dla jakiegoś złotego łańcuszka albo pustego portfela. To, że ktoś jest zabójcą, nie oznacza automatycznie szacunku w świecie przestępczym. Takie nauki dostawaliśmy więc na ulicy, żeby nie krzywdzić bez sensu. Oczywiście były wyjątki, tak zwane wypadki przy pracy. Gdzie ktoś kogoś odpalił na robocie, bo został nakryty, lub strzelał do „psiarni” podczas pościgu. Na takie zdarzenia była brana poprawka.
Szybko stałeś się częścią tego środowiska?
Bardzo szybko i bezpowrotnie, także bezrefleksyjnie. To byli moi przyjaciele, moi kompani, ludzie, z którymi spędzałem czas. Innych nie chciałem. Uważali – wielu z nich – że jestem dziwny, bo rezygnuję z rzeczy dla nich na wagę złota – z domu, ciepła, rodziców, dziadków. Odradzali nawet, ale ja tego nie rozumiałem. Podobało mi się to, jak oni żyli. Tymczasem oni by się dali pokroić, żeby być na moim miejscu. Czasami chowałem ich u siebie w domu potajemnie, karmiłem, spali w moim pokoju. Zazdrościli mi tego, co mam, a ja w ogóle o tym nie myślałem, żadnej refleksji.
Postanowiłeś wystartować w „złych zawodach”?
Tak to nazywam do dzisiaj. Moim marzeniem było pięcie się w hierarchii. A ponieważ byłem od nich bardziej kreatywny, inteligentniejszy, wymyślałem pewne rzeczy, robiłem brawurowe akcje, ale rozsądne i zaplanowane, z czasem zaczynałem budzić podziw. A to jeszcze bardziej napędzało mnie do działania. Byłem jedyną osobą w towarzystwie, która zdecydowała się na bandyterkę z własnej woli, a nie została bandytą z przymusu. Na początku oni uczyli mnie, potem ja przejawiałem więcej kreatywności. Większość kolegów ryzykowała za kość do zupy. W moim wypadku to była pasja.
Postanowiłeś zaryzykować?
Miałem o wiele więcej do stracenia niż wszyscy inni, bo ryzykowałem poprawczakiem, uziemieniem do dwudziestego pierwszego roku życia. To była skrajna głupota, szczyt debilizmu. Dziś wiem, że zachowywałem się tak dlatego, że nie umiałem sobie inaczej poradzić z nadmiarem testosteronu i adrenaliny. Wtedy nie miałem o tym pojęcia. Wciąż mogłem iść do rodziców, powiedzieć im o wszystkim, ale sprawy zabrnęły już za daleko i – niestety – nie zdobyłem się na to.
Dziś stałoby się inaczej?
Myślę, że tak. Każdy psycholog sportowy poznałby, że coś jest ze mną nie tak. Wtedy nie było o tym mowy, inne czasy.
Książkę Biskup. Nawrócony gangster kupicie w popularnych księgarniach internetowych: