Joanna potrafi zaskakiwać zarówno siebie, jak i najbliższych. Jest narzeczoną Artura, iskrzy między nią a Jaromirem, w dodatku pojawia się kolejny zagadkowy mężczyzna. Pomimo wątpliwości, bohaterka zaczyna urzeczywistniać swoje marzenia. Przeprowadza się na Kociewie i podejmuje decyzję o uruchomieniu kawiarni w lokalu, z którym wiążą się pewne tajemnice. Nadal pracuje jako wolontariuszka w hospicjum dla dzieci. Pisze dla nich bajki. Wkrótce zgłasza się poważny wydawca, który chce je opublikować, ale stawia warunki…
Nowa powieść Anny Sakowicz jest historią o dojrzałej, potarganej przez życie kobiecie, która pragnie stworzyć prawdziwy dom z właściwym partnerem.
Już nie uciekam to książka, która zamyka trylogię kociewską (Złodziejka marzeń, To się da!). Czytelnicy cenią jej pełne dobrej energii powieści, w których w lekkiej, zaprawionej dowcipem formie, poruszane są trudne i ważne tematy. Przeczytajcie fragmenty najnowszej spośród nich:
Od progu uderzył nas dziwny słodkawo-kwaśny zapach i głosy staruszek. Pani Jadzia jeszcze u nas jest? Zdziwiłam się, bo zazwyczaj starsze panie aż tak dużo czasu ze sobą nie spędzały. Przeszłam w głąb domu, skąd dochodziły głosy.
– Tela, tela – powtarzała jedna z nich.
Zamarłam na chwilę, bo drzwi łazienki otwarte były na oścież. Zajrzałam do środka. Moim oczom ukazała się pani Jadzia klęcząca przy muszli klozetowej z ręką po łokieć zanurzoną w jej wnętrzu. Obok znajdowała się ciocia, skulona dokładnie w takiej samej pozycji. Kurza twarz! Jakieś szaleństwo. Pani Jadzia wyglądała, jakby przed chwilą myła głowę. Mokre różowe kosmyki opadały na jej twarz. Ciocia prezentowała się zdecydowanie lepiej, ale nie miałam pojęcia, co one wyprawiają z rękoma unurzanymi w klozecie.
– O, rany! Co się stało? – zawołała Lusia, stając za mną.
Staruszki spojrzały. W twarzy pani Jadzi coś się zmieniło. Być może to zniszczona fryzura powodowała takie wrażenie.
– Scenka – powiedziała.
– Jaka scenka? Jakąś próbę przed występami robicie? – spytałam. – Zrekrutowano was do kabaretu? Bo widzę, że nastrój macie rozrywkowy. – Zaśmiałam się, bo staruszki cały czas chichotały i taplały rękoma w muszli klozetowej niczym dzieciaki w kałuży.
– Scen-ka – powtórzyła pani Jadzia. – Scenke zam zygneła.
– Co?
Ciocia pokładała się ze śmiechu, nie mogąc mi wytłumaczyć, o co chodzi. Skojarzyłam dopiero wtedy, gdy pani Jadzia uśmiechnęła się do mnie pełną gębą. Już wiedziałam, co dziwnego jest w jej twarzy. Nie miała zębów!
– Szczękę? – spytałam uradowana swoim odkryciem.
– Jo. Zam wyzygała scenkę. Sukamy.
– Łowimy raczej – wtrąciła cioteczka i znów parsknęła śmiechem.
– O! Cekaj, cekaj, mam tera – zawołała pani Jadzia i z tryumfem wyciągnęła dłoń, w której trzymała własną sztuczną szczękę.
– A fuj! – krzyknęła Lusia. – To okropne.
– A tam fuj. Nie bądź taka fraslifa dziefuska. Fypazy się, jo? A nofa to majątek.
– Jo – potwierdziła ciocia. – Ale nie będziemy wyparzać, bo potem będziesz mogła z niej ozdobę na półeczkę zrobić. Najlepiej ją oczyścić za pomocą tabletek musujących.
− Mus to mus – podsumowała jej różowa koleżanka i parsknęła śmiechem, zadowolona ze swojego skojarzenia.
Staruszki wstały z wielkim trudem. Pomogłam pani Jadzi złapać równowagę. Kiedy zionęła mi w twarz wypitą naleweczką, to sama miałam wrażenie, że zdrowo łyknęłam. Kobiety podeszły do umywalki i dokładnie myły ręce.
– Jak to się stało, ciociu? – spytała Lusia.
– Normalnie. Piłyśmy nalewkę i jadłyśmy ciasto. No, może Jadźka więcej piła, a ja więcej jadłam, ale bilans wychodzi po sprawiedliwości – zachichotała. – Potem ją zemdliło i wymiotowała. Zwymiotowała szczękę, to ją próbowałyśmy wyłowić.
– I utało się – zawołała staruszka, prezentując nam swoje zęby. Na szczęście jeszcze w dłoni.
* * *
Usiadłam koło Lusi na krzesełku w korytarzu. Naprzeciwko nas stała jakaś dziewczynka ubrana w czerwoną kurtkę. Wyglądała na przestraszoną. Już ją tutaj widywałam, ale nie potrafiłam sobie przypomnieć z kim.
– I co teraz? – spytała Lusia.
Bezradnie wzruszyłam ramionami. Dopiero po kilku minutach rodzice Mrówki wyszli z sali. Mężczyzna podtrzymywał szczupłą żonę, która ledwo trzymała się na nogach. Od razu podbiegła do nich dziewczynka z naprzeciwka. Więc to jest młodsza siostra Mrówki. Dopiero teraz skojarzyłam ich podobieństwo. Rozejrzałam się, czy w korytarzu nie ma starszego brata dziewczynek.
– Mogę? – zagadnęłam, wskazując głową na drzwi do pokoju.
Odpowiedział mi szloch. Minęłam rodziców umierającej dziewczynki i weszłam do środka. W powietrzu unosił się dziwny zapach, inny niż zwykle. Budził strach. Dławił oddech. Przysiadłam na krzesełku. Teraz ja pewnie sprawiałam wrażenie motyla, który przycupnął jedynie na chwilę, a zaraz z lękiem poderwie się i ucieknie do innego życia, rozbijając na kawałki taflę lustra oddzielającego dwa różne światy. Dotknęłam chłodnej dłoni Mrówki. Miała zamknięte oczy. Kołdra na jej drobniutkiej piersi prawie wcale się nie unosiła. Jej oddech był niedostrzegalny.
– Jesteś? – szepnęłam, a łzy poleciały ciurkiem. – To ja, Asia. Mrówko, kochanie. Moje czarne słoneczko o złamanych promieniach – powiedziałam, używając metafory Herberta, który od razu spotęgował płacz. Starałam się całą siłą woli stłumić łzy. Chciałam się pożegnać z dziewczynką, ale nie wiedziałam jak. Co powiedzieć komuś, kto wyrusza w podróż po kres? Podniosłam jej kościstą dłoń do ust. Pocałowałam chłodne paluszki. Miałam wrażenie, że jakiś niewielki mięsień drgnął w jej twarzy. – Będzie mi ciebie bardzo brakowało. Na zawsze będziesz w moim sercu. Na zawsze. Słoneczko moje.
– Ma… – Usłyszałam tak cichy głos, że od razu spojrzałam na wargi dziewczynki, by upewnić się, czy to ona.
Poczułam na ramieniu lekką dłoń. Odwróciłam się. Stała za mną mama Mrówki.
– Jestem, córciu, jestem. – Pocałowała ją w główkę. Zaczęła poprawiać poduszkę, jakby to coś miało zmienić. – Nie odchodź, proszę cię. Skarbie, jestem, słyszysz? Mamusia jest przy tobie. Jest też tatuś i Anulka. Kochamy cię tak mocno. – Dotknęła jej twarzy. Nagle wydała z siebie potworny krzyk. – Jej jest zimno! Nie rusza się! Przykryjcie ją! Ma chłodne czoło, ma tak bardzo chłodne czoło! – zaczęła powtarzać i rozglądać się wokół. – Niech pani coś zrobi!
Złapała mnie za rękę. Całą siłą wbiła we mnie palce. Poczułam jak drżała. Jakby za chwilę miała rozsypać się w proch. Chwyciłam ją w ramiona. Przytuliłam. Wtedy jej słowa ugrzęzły w gardle i rozległ się jeszcze potworniejszy płacz. Zabiorę go ze sobą na drugą stronę lustra, do mojego świata pełnego banalnych pytań.
Po chwili mąż kobiety przejął ją w swoje ramiona. Matczyny szloch uzupełniło męskie łkanie.
Do sali wszedł lekarz w asyście pielęgniarki.
– Przykro mi – powiedział krótko i lakonicznie.
On pewnie już dawno nie miał złudzeń.