Grudniowy prezent to wciągająca, utrzymana w zimowym klimacie, powieść dla nastolatków.
W połowie listopada Ariel dołącza do klasy Lary i od razu budzi zainteresowanie innych uczniów. W spranej koszulce i wytartych jeansach odrobinę odstaje od grupy. Przedstawia się pobieżnie, po czym zasiada z tyłu, nie utrzymując z nikim nawet kontaktu wzrokowego. Przed pierwszym grudnia ze strony samorządu pada propozycja, aby zorganizować wymianę prezentów świątecznych w czasie wigilii klasowej. W tym celu każdy musi wylosować karteczkę z imieniem swojej pary. Lara trafia na Ariela Szulca... Dziewczyna jest zdenerwowana tym, że musi kupić prezent osobie, której w ogóle nie zna. Usilnie poszukuje kogoś, kto zachciałby się z nią wymienić parą. Jednak los sprawia, że młodzi będą mieli okazję dobrze się poznać. Jakie tajemnice skrywa chłopak? Czy początkowa niechęć Lary może zmienić się w coś innego?
Do lektury książki Grudniowy prezent, której autorką jest Justyna Leśniewicz, zaprasza Books4YA.
„Grudniowy prezent" Justyny Leśniewicz to młodzieżowa powieść w bożonarodzeniowym klimacie.
- recenzja książki „Grudniowy prezent"
W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki Grudniowy prezent. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
Ariel
Pierwszy dzień w nowej szkole upłynął nad wyraz spokojnie. Wychowawczyni okazała się przyjemną osobą, reszta nauczycieli również mnie jakoś specjalnie nie drażniła. Tylko ta blondyna, siedząca pod ścianą z rudą, działała mi jakoś na nerwy. Wpatrywała się we mnie oceniają co, jakbym był nie do końca godny tego miejsca. Dobrze, nie byłem bogaty, jak zapewne połowa osób z klasy, ale mogłem się pochwalić wybitnymi wynikami w nauce, dlatego udało mi się dostać do tego renomowanego liceum. Nie po winienem czuć się gorszy od niej tylko dlatego, że ona wyglądała na bogaczkę, a ja na biedaka. Nie było we mnie nic, czego powinienem się wstydzić, a mimo to było mi źle z tym, że ktoś może mnie oceniać. A jestem więcej niż pewien, że oceniała mnie razem ze swoją przyjaciółką nawet wtedy, kiedy na polaku zostały upomniane. W podstawówce trzymałem się na uboczu, bo dzieciaki bywały okropne, a fakt, że moja matka zmieniała facetów jak rękawiczki, nie pomagał w odnalezieniu się w grupie. Inni rodzice rozmawiali, obgadując moją rodzinę, a dzieciaki przynosiły to do szkoły, robiąc sobie ze mnie zabawkę. Nigdy się im nie dałem, z czasem sobie odpuścili, ale nie zawarłem w poprzedniej szkole większych przyjaźni.
W tej budzie też niespecjalnie zwracali na mnie uwagę, nie licząc blondyny, która – jak się dowiedziałem – nazywała się Lara. No i ten Maurycy, pozytywnie zakręcony, co jakiś czas zagadujący do mnie. Nie miałem zamiaru zawierać tu żadnych znajomości, nie wiadomo, dokąd poniesie nas za miesiąc, co nowego wymyśli moja matka i jak bardzo skomplikuje nam życie swoimi planami na przyszłość. Jej życie zmieniało się jak w kalejdoskopie, a co za tym idzie: moje i Izy mojej młodszej siostry – również.
Nie miałem ochoty wracać do domu, nie po trafiłem nazwać tego mieszkania swoją przestrzenią i nie rozumiałem, dlaczego, do cholery, matka wybrała właśnie to miejsce na rozpoczęcie nowego życia. Mogłem tylko podejrzewać, że chodzi znowu o jakiegoś faceta, ale póki sama nam go nie przedstawi, nie chcę analizować i się tym zamartwiać.
Wsiadłem do tramwaju, po kilku przystankach przesiadłem się do autobusu. Krążyłem po mieście, mając nadzieję, że potem będę potrafił wrócić do domu dzięki nawigacji w telefonie. Jakiś czas temu szukałem ciekawych miejsc w Szczecinie, przeglądając incognito forum młodzieżowe miasta. Wielu ludzi pisało o ruinach zakładów Wiskord. Obejrzałem to miejsce w przeglądarce i stwierdziłem, że chcę je zobaczyć na żywo. Lubiłem takie miejsca, miały w sobie jakiegoś ducha przeszłości. Fabryki nadgryzione zębem czasu, zniszczone budynki i opustoszałe biura.
W końcu udało mi się dostać na miejsce, wysiadłem na przystanku i rozejrzałem się wkoło. Za niewielkimi drzewami, które teraz nie zieleniły się tak pięknie jak na zdjęciach Google, do strzegłem kominy i wiedziałem już, w którą stronę powinienem się udać. Włączyłem Nirvanę i włożyłem słuchawki w uszy, chcąc się na chwilę zresetować i zapomnieć o szkole, nowych znajomych i całym tym gównie, które zagwarantowała mi matka. Kroczyłem w rytm muzyki, rozglądając się i chłonąc nieznajome widoki. Kiedy doszedłem do opuszczonego budynku, przysiadłem przy wybitym oknie na parapecie i zanurzyłem się w myślach. Chciałem stabilizacji i spokoju, zasługiwałem na nie. Miałem dość tego, że muszę być bardziej odpowiedzialny niż reszta moich rówieśników. Po śmierci ojca matka praktycznie zrzuciła na mnie jego rolę… Dobrze, że miałem obowiązek nauki, bo może jeszcze musiałbym iść do pracy, żeby na nią zarobić. Mama była kochaną kobietą, choć czasami miałem dość jej zachowania i tęskniłem za nią… za taką, jaką była przed wypadkiem. Uśmiechniętą, radosną, pełną blasku. Przytulającą mnie częściej, wspierającą… Zerknąłem na wyświetlacz i zobaczyłem ponad pięćdziesiąt powiadomień z grupy klasowej, do której zostałem dodany. Nie odczytując niczego, wyciszyłem grupę i zaznaczyłem ignorowanie wiadomości. Nie chciałem się usuwać całkowicie, bo być może kiedyś mi się przyda, jeżeli będę musiał kogoś prosić o notatki. Korzystając z okazji, napisałem wiadomość do matki, że będę na ko lacji. Słońce już zachodziło, zaczynała się robić szarówka, deszcz lekko kropił, przypominając wszystkim, że jest głęboka jesień. Listopadowa pogoda była jedną z najgorszych w roku, pełną szarości i pogłębiającą smutek.
ROZDZIAŁ 2
Jingle bells, jingle bells Jingle all the way Oh! What fun it is to ride In a one horse open sleigh
Jingle Bells, autor tekstu: James L. Pierpont, wykonanie oryginalne:
Chór Kościelny Savannah, rok wydania: 1857, cover: Frank Sinatra (1948)
Lara
Szarość listopadowego poranka była dziś wyjątkowo rozjaśniona białym puchem, który w nocy przyozdobił Szczecin. Pogoda lubiła psocić figle, przynosić piękną zimę zbyt wcześnie i w święta Bożego Narodzenia dawać nam jesienną słotę. Lubiłam zimę, tęskniłam za śniegiem, bo u nas był naprawdę rzadkością. Szczególnie w centrum, gdzie od razu ginął wśród ludzi i samochodów, tworząc nieatrakcyjne kupki, przybrudzone od samochodowych spalin. Włożyłam grubą, błękitną kurtkę i wyszłam na przystanek autobusowy, na którym umówiłam się z Julią. Dreptałam z nogi na nogę, marznąc, widziałam już zbliżający się autobus, a przyjaciółki nigdzie nie było. Wyciągnęłam telefon i wybrałam numer, żeby się z nią skontaktować.
– Nooo – usłyszałam zaspany głos.
– Nie idziesz do szkoły?
– O kurczę, stara, zaspałam… – krzyknęła. Usłyszałam jakieś szamotanie się i huk, jakby spadła z łóżka.
Autobus podjechał i zatrzymał się przede mną.
– Dobra, dojedziesz później, ja wsiadam już do busa. Już myślałam, że specjalnie olałaś test z angielskiego.
– Cholera, jeszcze ten test! No trudno, ogarniam się – rzuciła.
– Do zobaczenia!
– Do zoba – odparła, rozłączając się po chwili.
Usiadłam pod oknem, obserwując, jak piękna zima zostaje za mną. Miałam wrażenie, że tu u nas, na przedmieściach, było odrobinę piękniej, wyjątkowo. Mieszkałam w Mierzynie, niewielkiej wiosce pod Szczecinem. Było tu spokojniej niż w samym centrum miasta, bardziej wiejsko i klimatycznie. Rodzice wybudowali tu dom od razu po ślubie, bo choć oboje pracowali w centrum, marzyli o małym domku na obrzeżach z wielkim ogrodem, dziećmi i psem. Rzeczywistość zweryfikowała ich plany, bo nie mają gromadki dzieci, tylko mnie. Za to mamy psy, dwa owczarki kaukaskie, które wyglądają jak urocze puchate misie.
Włączyłam audiobook i oparłam głowę o szybę, starając się nie zasnąć i nie przegapić przystanku. Kiedy w końcu dotarłam na lekcje, przysiadłam pod salą tuż obok Maurycego, który rozmawiał o czymś z Różą. Przywitałam się skinieniem głowy.
– Co myślisz o tym nowym? – Kolega nachylił się przez Różę i wbił we mnie spojrzenie.
Wzruszyłam ramionami, nie bardzo wiedząc, co powinnam powiedzieć.
– Co mam sądzić, nie znamy go jeszcze.
– No niby tak, ale jakiś taki dziwny jest, wycofany. Siedzi sam, nie udziela się na konfie na mess… Z nikim nie gada.
– A ty jak byś się czuła, gdybyś nagle została przeniesiona od znajomych do zupełnie innych ludzi? W dodatku takich, którzy cię obgadują, zamiast podejść i pogadać.
Nowy chodził z nami do klasy już od tygodnia, nadal z nikim nie nawiązał większego kontaktu. Nie udzielał się na lekcji, jakby był obecny tylko ciałem, nie duchem. Intrygował mnie, zerkałam na niego wiele razy z ukrycia, zastanawiając się, co siedzi mu w głowie.
– Jak jesteś taka mądra, to sama spróbuj do niego zagadać… Ja próbowałem już w cholerę razy odpowiedział półsłówkami.
Wstałam z miejsca, otrzepując spodnie i przyjmując wyzwanie od Maurycego. Przecież Ariel nie mógł być aż tak cichy i nieśmiały. A może to my byliśmy dla niego niewystarczający. Zbyt dziecinni. Chłopak ze swoim luźnym stylem, w spranych koszulkach i włosach w wiecznym nieładzie wyglądał na sporo starszego od nas. Podeszłam do niego, kiedy znowu stał pod ścianą, przeglądając coś w telefonie. Wyglądało, jakby słuchał muzyki…
– Czego słuchasz? – zagadałam, obserwując, jak podnosi na mnie wzrok.
Zdjął słuchawki z uszu i zmierzył mnie spojrzeniem. Jego ciemne oczy śledziły każde zagięcie na moich ubraniach. W końcu zatrzymał wzrok na mojej twarzy i uniósł jedną brew, trwało to wszystko kilka sekund, a ja miałam wrażenie, jakbyśmy tkwili tu kilka minut.
– Muzyki – odparł zdawkowo, nie przestając się we mnie wpatrywać.
Mimowolnie zerknęłam w orzechowe oczy chłopaka, szukając tam jakiejś odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. Dlaczego jesteś taki zamknięty?
– Jakiej? – zapytałam, zamiast wypowiedzieć swoje myśli na głos.
– Fajnej…
– Aha, wyjątkowo ciekawie prowadzi się z tobą rozmowę – wymamrotałam, zanim ugryzłam się w język.
– Nikt nie kazał ci prowadzić ze mną rozmowy, kociaku.
Wzdrygnęłam się, bo powiedział słodkie słówko w taki sposób, jakby wypowiadał bluzgi.
– Jesteś wyjątkowym gburem, prostakiem, który nie potrafi dostosować się do grupy.
– Tylko głupki się dopasowują, wyjątkowość polega na byciu innym.
Miał rację, czym wkurzył mnie jeszcze bardziej niż arogancją, jaką wykazał się wcześniej.
– Pieprz się – odparłam cicho, żeby nie usłyszał mnie nikt inny poza nami.
Odprawił mnie śmiechem, a ja ze spuszczo ną głową poszłam do Róży i Maurycego, którzy z uśmiechami na twarzach obserwowali moją próbę kontaktu z Nowym.
– I jak poszło? – rzucił kolega, kiedy przysiadłam obok niego.
– Mieliście rację…
– Och, panienka Zielińska przyznała mi rację, moje ego lubi to…
Maurycy na siedząco odtańczył jakiś tylko sobie znany taniec radości, ale przerwał mu dzwonek oznajmiający pierwszą lekcję. Rozejrzałam się po korytarzu, nadal nigdzie nie było Julki. Wstałam, kiedy pojawiła się nauczycielka angielskiego, choć i tak wchodziłam do sali jako przedostatnia. Za mną kroczył Ariel.
– Fajnie się czerwienisz, jak ktoś cię wkurzy wyszeptał mi za plecami, owiewając moją szyję swoim oddechem.
Zadrżałam, bo nie spodziewałam się, że jeszcze się do mnie odezwie. Postanowiłam jednak zignorować jego słowa, jakbym chciała udawać, że nigdy ich nie wypowiedział. Usiadłam przy ścianie, na swoim stałym miejscu, i wyciągnęłam piórnik. Profesorka rozdawała już kserówki testów, kiedy nagle do klasy wpadła rozczochrana i zziajana Julia. Przeprosiła za spóźnienie i usiadła obok mnie.
– Poprosiłam matkę, żeby mnie przywiozła. Przez całą drogę do szkoły truła mi, że najwyższy czas, żebym się ogarnęła. A mnie wczoraj tak wciągnął Lucyfer, że poszłam spać chyba koło trzeciej nad ranem. Nie wiem, czy coś umiem na sprawdzian… – trajkotała.
– Górska. – Nauczycielka spojrzała na nią tak, jakby chciała ją zmrozić wzrokiem. – Spóźniasz się i jeszcze przeszkadzasz, chcesz zarobić punkty ujemne?
– Nie, przepraszam. – Zamilkła, wbijając w końcu wzrok w test.
Przejrzałam zadania i odkryłam, że były wyjątkowo proste. Wzięłam się za ich rozwiązywanie, choć moje myśli wciąż kręciły się wokół nowego chłopaka. Zerknęłam na niego. W skupieniu wypełniał test, ale jakby wyczuł na sobie mój wzrok, bo odwrócił go w moją stronę. Przez ułamek sekundy wydawało mi się, że się do mnie uśmiechał, po chwili jednak pokręcił głową i ściągnął usta w wąską kreskę, wracając do sprawdzianu.
Skup się, Lara – powtarzałam sobie w myślach, ze wszystkich sił starając się nie zwracać już uwagi na otoczenie, a jedynie na ćwiczenia.
Ariel
Zdziwiłem się, kiedy przed pierwszą lekcją po deszła do mnie ta mała blondyneczka. Jakby na siłę każdy w klasie chciał zawrzeć ze mną znajomość. Może powinno mi to imponować, zamiast irytować mnie do granic możliwości. Być może dziś potraktowałem Larę naprawdę jak gbur, ale nie mogłem się przekonać do tej bandy bogatych dzieciaków. Sprawiały wrażenie zadufanych w sobie i zbyt pewnych siebie. No i jeszcze Lara… Kto, do cholery, daje tak na imię dziecku? Dobra, moje też nie było najlepsze, całą podstawówkę byłem nazywany syrenką właśnie przez bogate dzieciaki, które myślą, że zasobność portfela rodziców będzie ich definiować w życiu.
Wychodziłem właśnie ze szkoły, odrzucając kolejne połączenie od matki. Wiedziałem, czego ode mnie oczekuje, umówiła się dziś z nowym facetem, ale ja nie zamierzałem jej niczego ułatwiać. Wyciszyłem telefon i wsunąłem aparat do kieszeni.
– Przepraszam – usłyszałem gdzieś za plecami, odwróciłem się od razu i zauważyłem wpatrzone we mnie kocie oczy.
– Za co mnie przepraszasz? – odparłem i nie czekając na odpowiedź, ruszyłem w stronę przystanku.
– Też nie byłam do końca miła rano, kiedy rozmawialiśmy.
Roześmiałem się, wpatrując się w drobną blondynkę, która przepraszała mnie za to, że zachowałem się jak dureń, a ona odpłaciła mi pięknym za nadobne. Pokręciłem głową i zatrzymałem się, żeby nie musiała dłużej za mną iść.
– Nie możesz przepraszać ludzi, za to, że po traktowałaś ich tak, jak sobie na to zasłużyli.
– Mimo wszystko trochę mi głupio.
– Nie powinno.
Nie oglądając się już za siebie, odszedłem. Choć walczyłem z pokusą odwrócenia się, żeby sprawdzić, czy Lara tam nadal stoi, zdrowy rozsądek wziął górę.
Zamiast ruszyć do domu, poszedłem do Kaskady – centrum handlowego. Na początku miałem w planie pojechać na ruiny Wiskordu, ale pogoda mi je pokrzyżowała. Było dziś chłodniej niż ostatnio, a nie potrzebowałem przeziębienia. Spacerowałem po galerii, oglądając sklepowe witryny, w których już na dobre zagościły święta. Komórka paliła mnie w kieszeni, bo mama z pewnością ciągle usiłowała się do mnie dobić. Nie wiedziałem, czy byłem po prostu zazdrosny, że chciała ułożyć sobie życie z nowym facetem, czy zwyczajnie nie wierzyłem, że tym razem im się w końcu uda. Włączyłem muzykę i po godzinie szwendania się po galerii w końcu wróciłem do domu. Szedłem ulicą Łokietka, obserwując jednakowe kamienice, różniące się tylko wystrojem okien. Pchnąłem ciężkie, drewniane drzwi i znalazłem się na klatce. Nie czułem się tu jak w domu. Choć miałem przy sobie rodzinę, nie mogłem się przyzwyczaić do tego miasta. Wyjąłem klucze z kieszeni i już miałem otworzyć sobie drzwi, kiedy stanęła w nich mama. Brązowe włosy miała z jednej strony zawinięte w romantyczne fale, z drugiej jeszcze w nieładzie. Patrzyła, ciskając gromy w moją stronę.
– Dziwnie wyglądasz, nowa moda? – zapytałem, przechodząc obok niej.
Byłem jej wierną kopią, mieliśmy takie same włosy, takie same oczy i nawet rysy twarzy, choć moje robiły się już bardziej męskie. A przynajmniej chciałem w to wierzyć.
– Dlaczego, do cholery, nie odbierasz telefonu?!
– Nie słyszałem, że dzwoniłaś. Miałem wyciszony na lekcji – skłamałem bez mrugnięcia okiem.
– Ja wychodzę za godzinę. Ariel, proszę, porozmawiaj ze mną.
Poszła za mną do pokoju, rzuciłem plecak w kąt, ale nawet tego nie skomentowała. Wyciągnąłem nieśmiertelnik na wierzch i obserwowałem, jak mama się krzywi.
– O czym chcesz pogadać?
– Nie chcę nic robić bez ciebie, synu. Ale zasługuję na miłość, nie sądzisz?
– Przecież nic nie mówię, zasługujesz.
Położyłem się na łóżku, wbijając wzrok w sufit. Matka zasługiwała na miłość, wiedziałem o tym. Jednak gdyby lepiej dobierała swoich partnerów, ja podchodziłbym do tego inaczej. A ona zacho wywała się tak, jakby na siłę chciała stworzyć związek z kimkolwiek, byle nie być sama.
– Znalazłam ci tu, na miejscu, nauczyciela gry na gitarze, pół godziny drogi komunikacją miejską od nas – powiedziała.