Matura poszła mi średnio, by nie rzec kiepsko, zwłaszcza w takich przedmiotach jak maszyny czy energa. Maturę zdawałem „u leśników”, gdzie przez cztery lata przeszedłem prawie żołnierski rygor i dzięki czemu okrzepłem fizycznie, i uodporniłem się na wiele rzeczy. Można powiedzieć wydoroślałem nad stan i jeszcze przed osiągnięciem pełnoletniości - bo maturę zdałem mając siedemnaście lat z kawałkiem - uważałem się za człowieka już dojrzałego, gotowego wyruszyć na podbój świata. I to wyruszyć jak najszybciej, bo w Żywcu nie mogło spełnić się moje największe pragnienie - w Żywcu nie było ligowej drużyny, a ja marzyłem o grze wśród najlepszych, na wielkich stadionach, przed tysiącami widzów…
Bo też w tym mieście nie miałem szans, choć w piłę kopano tu od dawna, można powiedzieć od zarania dziejów tej gry, tylko powiedzmy otwarcie, że na średnim poziomie, co, jak zauważyliście zapewne od razu, nie odpowiadało moim ambicjom… Poza tym do Żywca nie miałem uprzedzeń czy niechęci… Przeciwnie… Było to miasto mojego dzieciństwa, w którym czułem się, jak w naszym przytulnym mieszkaniu na Grapie, w zwalistej i niezbyt kształtnej willi Skibińskich, czyli swojsko i swobodnie… Przywiązałem się w nim do kilku miejsc i często je odwiedzałem. Był wśród nich urokliwy rynek, z figurą świętego Floriana i studnią pod jego stopami, do której woda spływała ze źródła pod Górą Burgałowską przylegającą do miasta od wschodu… Stąd, na wyciągnięcie ręki, miałem postawioną z kamienia dzwonnicę, jaką trudno ujrzeć gdziekolwiek indziej, a za nią kościół farny, z renesansową wieżą, dominującą strzeliście nad całą kotliną… Zawsze, gdy przechodziłem obok kościoła pod wezwaniem Świętego Krzyża na Rudzy, zatrzymywałem się, by dłużej przypatrzeć się i zamyślić nad Kalwarią z Chrystusem Ukrzyżowanym i z łotrami, znajdującą się na zewnątrz, przy absydzie. Te drewniane, polichromowane rzeźby barokowe, wstrząsały moją jaźnią, przywołując na pamięć wersety z Ewangelii, o dobrym i złym łotrze. Próbowałem wówczas, wnikając w te umęczone postaci, sytuować siebie, obok konającego Pana… Przyciągał mnie też hipnotycznie swoją ażurową konstrukcją kolejowy most żelazny, przerzucony tuż nad miejscem, gdzie narowista Koszarawa wpadała do pokojowo nastawionej już tutaj Soły i splecione z sobą, płynęły pod nim jednym korytem, w kierunku zapory w Porąbce… Zawsze stojąc na tym moście drżałem z podniecenia, czy aby nie nadjedzie w tym momencie pociąg, czy to od strony Sporysza czy dworca w Zabłociu, i będę musiał przylgnąć ciasno do jego lodowatego przęsła, by mi lokomotywa nie postrzępiła spodni… I nie uwierzycie, nigdy mi się to nie przydarzyło…
Ale mój sentyment do Żywca brał się także i stąd, że mogłem uczyć się „u leśników”, oznaczało to bowiem codzienne przebywanie w murach klasycystycznego pałacu Habsburgów, czyli obcowanie na każdym kroku z architekturą i sztuką najwyższej próby, a przy tym korzystanie z wygód, jakie taki pałac, przez swoją rozległość i wiele udogodnień, zapewnia… Pokażcie mi średnią szkołę w tym kraju, która mogła egzystować w takich dekoracjach. W takich przestrzeniach, holach, korytarzach, salach, czy tajemniczych, podniecających zakamarkach…
O Żywcu i niesamowitej szkole "u leśników" tak fascynująco pisze Artur Gabor w książce Dojrzewanie u Habsburgów. To powieść o elementach biograficznych, osadzona w realiach Żywca lat 50-tych ubiegłego wieku. Pojawia się w niej wątek związany z wydarzeniami 1956 roku, które miały znaczący wpływ życie uczniów szkoły "u leśników", znajdującej się w malowniczym pałacu Habsburgów. Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa Żywia. Dziś zapraszamy do lektury obszernych fragmentów powieści.
(...) Na razie jednak jeszcze jesteśmy w polu, we wtorek 21. października, tuż przed południem. Słońce operuje prawie jak latem, choć przesuwa się już po o wiele węższej trajektorii nieboskłonu. Co rusz tylko zrywa się lekki wiaterek i pociąga, na znacznej wysokości, w bezkresną dal nitki babiego lata. Dwa zaprzęgi kopaczek pracują na pełnych obrotach, a my zbieracze, wprawieni już kilkudniową praktyką, stanowimy dla nich sforę wyżłów, ciągle szarpiącą ich za pięty. Tego dnia zbliżamy się do dość szerokiej, równo ubitej, gruntowej drogi, biegnącej prostopadle z Sypniewa do Brzeźnicy-Kolonii. W sporym oddaleniu po prawej stronie, niczym wysepka osiadła wśród fal częściowo już zaoranych i zasianych oziminą pól, rozciąga się dość szeroko liściasty zagajnik, w którym przeważają olchy, topole i graby. Nie brak smukłych brzóz, choć te są w zdecydowanej mniejszości. Zagajnik tkwi w bezruchu, pławiąć się w promieniach słonecznych i co jakiś czas poddając się lubieżnie zalotom, delikatnie go muskającego wiatru.
W pewnej chwili do drogi zbliża się Bolo Noj i dostrzega, w gęsto zarośniętym suchą już i pożołkłą szczeciniastą trawą rowie, dwa równolegle biegnące druty, kropka w kropkę podobne do drutów rozciągniętych na słupach elektrycznych i kręci głową zastanawiająco. Druty biegną hen z oddali, od Brzeźnicy-Kolonii i najwyraźniej do Sypniewa, a kto wie, może i dalej. Bolo przywołuje do siebie najbliżej niego stojącego Stefanka Trawczyka i pokazuje mu swoje odkrycie… Nie stoi jednak zbyt długo, wpatrzony bezradnie w te biegnące w siną dal przewody, tylko szuka w polu dwóch sporych kamieni dających się ująć w dłoń i gdy je znajduje, jeden podkłada pod druty, a drugim wali w nie ile wlezie i w kilka minut druty zostają rozcięte, a tym samym łączność przerwana…
Zadowolony z dokonanego sabotażu Bolo Noj otrząsa dłonie z nagromadzonego na nich kurzu, potem wyciera je o spodnie, nie orientując się zupełnie, komu uczynił na złość i skomplikował sytuację… Stefanek Trawczyk, świadek szybkiej operacji dywersyjnej Bola, stoi nad rowem i zastanawia się, czy nastąpią jakieś reperkusje, po tym co się stało, też głowiąc się nad tym, kto mógł te druty telefoniczne poprowadzić i w jakim celu...? Obydwaj jednak dają sobie z tym spokój i powracają do swoich koszyków i zbierania ziemniaków, bo jedna z kopaczek w szybkim tempie zbliża się powrotnie, a tu jeszcze nie zebrane grule po poprzedniej rozsypce redliny…
Mija zaledwie kilkanaście minut, gdy nagle z odległego zagajnika wytacza się czołg cały w maskujących go zielonych gałęziach, za nim następny i wreszcie trzeci i gęsiego tratują one już zorane i posiane polem, dojeżdżają do drogi i skręcają w naszą stronę… Wszyscy stajemy w bezruchu nad koszykami, oszołomieni, nie mogąc uwierzyć w to co ujrzeliśmy. W każdej otwartej wieżyczce, tego ziejącego ponurą grozą opancerzonego pojazdu, wychyla głowy po dwóch czołgistów, z niezapiętymi pod brodą hełmofonami na głowach. Prawie wszyscy są skośnoocy, drobni, o azjatyckiej, kałmuckiej karnacji i patrzą groźnie w naszą stronę. Zdaje nam się, że już od dłuższego czasu są w drodze, zarośnięci i nieumyci… Jeden z załogi drugiego czołgu, gdy ten zrównuje się prawie z nami, wiedzie obrotową lufę karabinu maszynowego po naszej grupie i zamieramy z przerażenia pewni, że zaraz odda serię w naszym kierunku. Ale to jest taka jego igraszka z nami, takie postraszenie, po którym mamy narobić w spodnie z przerażenia…
Po chwili kieruje lufę cekaemu przed siebie, na drogę, po której te czołgi zjawy posuwają się w stronę Sypniewa. Kiedy już nam znikają z pola widzenia pierwszy odzywa się Filip Krupiński.
– Jeszcze używają sprzętu z ostatniej wojny. Widzieliście na każdym, biały wielgachny napis ? T-34. To już stare gruchoty, ale widać na nas im takie jeszcze wystarczają. Oni już produkują nowe typy w wersjach T-54 i T-55 i to są podobno lux maszyny. Zresztą oni w takiej produkcji, która ma służyć do zniewalania i tłamszenia ludzi, są niedościgli…
– Chłopcy ! - Bolo Noj jakby teraz dopiero zaskakuje - oni ruszyli z tego legowiska, bo ja im przerwałem łączność telefoniczną. Stefanek świadkiem…
– Cooo! - Zenek Tykała podbiega do Bola- cooo! Pokaż gdzie to zrobiłeś ?
Biegniemy za nimi prawie wszyscy.
– No to teraz rozumiem - Teo Wirek analizuje sytuację. Otoczyli Sypniewo dokumentnie. Coś tutaj znowu będzie się działo… Chłopaki dawajmy stąd dyla, bo nie ujdziemy z głowami. Gdy spacyfikują wieś, to i nam się oberwie, zwłaszcza jak zmiarkują, że myśmy im zerwali łączność…