Inne życie przede mną. Fragment książki „Tamten utracony świat"

Data: 2023-01-31 13:32:03 | Ten artykuł przeczytasz w 20 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Trzy bohaterki, ta sama historia.

Rozpoczynająca się przed drugą wojną światową poruszająca opowieść o kobietach, których splatające się losy w przeszłości naznaczył jeden mężczyzna. Historia tym bardziej niesamowita, że dwie z nich nigdy go nie poznały. Zośka, Inka i Mika - należą do różnych pokoleń i mają różne doświadczenia, ale we wszystkich trzech płynie kresowa krew. Zośka - ciotka i Inki i Miki, wywiera silny wpływ na obie dziewczyny. Inka i Mika, choć są spokrewnione, bardzo długo nie wiedzą o swoim istnieniu. Postać Zośki łączy losy młodych kobiet, wpływając na ich wybory.

Akcja toczy się w latach 1945-2014 głównie w Gliwicach, ale w książce pojawiają się także Gdańsk, Sopot, Wrocław, Paryż, Edynburg i Malaga, za to wspomnienia i retrospekcje bohaterów przenoszą czytelnika do przedwojennego Lwowa.

Obrazek w treści Inne życie przede mną. Fragment książki „Tamten utracony świat" [jpg]

Tamten utracony świat Aliny Staneczek to historia miłości do ludzi, ale także do miejsc, to opowieść o próbie zastąpienia ukochanego Lwowa innymi miastami.

– Nie ma nic piękniejszego niż poczucie wolności i zrozumienia widziane w oczach ukochanej osoby – mówiła w naszym wywiadzie Alina Staneczek.

„Tamten utracony świat" to poruszająca opowieść o silnych kobietach, o relacjach między nimi, o ich związkach, marzeniach, planach i ich losach. To historia o tym, że czasem nieświadomie powtarzamy zachowania ważnych dla nas osób i dokonujemy podobnych wyborów, co one. A także o tym, że czasem jedno spotkanie czy zauroczenie może naznaczyć losy bardzo wielu ludzi. 

- recenzja książki „Tamten utracony świat"

Do lektury zaprasza Wydawnictwo Replika. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki Tamten utracony świat. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:

Gliwice – listopad 1947

– Nie, nie jest pani w ciąży.

Lekarz podszedł do umywalki. Dokładnie umył ręce i wytarł w ręcznik wiszący na mosiężnym wieszaku.

Ulga. A może jednak żal i rozczarowanie? Stefan byłby taki szczęśliwy.

– Może się pani ubrać, to już koniec badania.

Zośka zmieszana zeszła z fotela i skupiła się na ubieraniu. Nie była gotowa, by teraz zostać matką. Miała tyle obowiązków, organizowała pracę szwalni, szukała dziewczyn do pracy. No i studia, choć ich kontynuacja wzbudzała wątpliwości. Wszystkie egzaminy zdała w terminie, semestr zaliczony, ale żadnej satysfakcji ani pożytku ze zdobywanej wiedzy nie czuła.

Nie czekając na zaproszenie, usiadła na krześle. Skromny gabinet, niewiele sprzętów. Na szerokim parapecie drewniana doniczka z monsterą zasłaniającą widok na ulicę. Przy ścianie biurko, po obu stronach solidne krzesła z wyprofilowanymi oparciami. Po prawej leżanka i fotel, przy nim wypłowiały parawan. No i szafa, ogromna, z przeszkloną zamykaną częścią, w zamku kluczyk. Na jego końcu kołysała się podkowa.

Dotknęła szyi, sprawdzając, czy jej złota podkowa wisi na miejscu. Nosiła ją od niedawna. Włożyła, gdy poczuła się na tyle bezpiecznie, że wyjęła ją z ukrycia.

Lekarz usiadł naprzeciwko, wyjął kartę i coś notował. Pisał i pisał, strasznie długo to trwało. Zastanawiała się, co powinna powiedzieć Stefanowi. Na pewno będzie zawiedziony, już dwa lata się starają. Nie przyznała mu się, że nie jest gotowa. Nie wiedziała, czy kiedykolwiek będzie i czy kiedykolwiek mu to powie.

– Niestety nie mam dobrych wieści. – Lekarz skończył notować i popatrzył na nią uważnie. – Czy była pani kiedyś w ciąży?

Wytrzymała spojrzenie brązowych oczu i skinęła głową.

– I co się stało? Zawahała się.

– Poroniłam, ponad trzy lata temu, dokładnie dwudziestego siódmego lipca.

Nikt o tym nie wiedział. Mamie nie powiedziała o ciąży, bo bała się reakcji. Jerzemu nie zdążyła. Tamtego popołudnia młody żołnierz, Jędrek, przyniósł wieść, że 14 Pułk Ułanów Jazłowieckich został ostrzelany przez sowieckie samoloty. Akcja Burza, ostatni zryw lwowskich żołnierzy, nie przyniosła spodziewanych rezultatów. Jerzy zginął gdzieś na skraju lasów, po których jeszcze tak niedawno galopowali razem, przepełnieni szczęściem i nadzieją.

Zobaczyła ukochane ciało rozdarte przez bomby, obok wierny koń Zeus, także leżący bez ruchu, i serce jej stanęło. Upadła. Ułan próbował ją ocucić, a gdy oprzytomniała, pomógł usiąść na fotelu. Nagle poczuła wilgoć wypływającą z własnego wnętrza. Resztką sił dotarła do łazienki.

Nie miała wątpliwości, co się stało. Rodziców nie było w domu, nie chciała zostawiać śladów, więc jak w transie posprzątała. Chłopak był przerażony, lecz na tyle niedoświadczony, że nie zdawał sobie sprawy z tego, czego był świadkiem. Nie pozwoliła wezwać lekarza, więc tylko posiedział do wieczora, podając wodę na zmianę z herbatą. Pamiętała do dziś przerażenie, które widziała w jego oczach.

Gdy rodzice stanęli w progu, na widok zapłakanej i załamanej córki oraz siedzącego w kącie żołnierza, zapytali tylko czy Jerzy…?

Przytaknęła. Mama mocno ją przytuliła i już nie pytała. Potem nikt chyba nie zauważył, że do żałobnej wstążki nosiła przypięty malutki czarny kwiat.

– Co powiedzieli w szpitalu?

Głos lekarza wyrwał ją ze wspomnień.

– Nie byłam u doktora. Jest pan jedyną osobą, której to powiedziałam.

Mężczyzna poprawił się na krześle i zamknął kartę.

Zośka przejechała palcem po bliźnie w kąciku ust. Czekała.

– Wygląda na to, że nie będzie pani mogła mieć dzieci. Mam nadzieję, że się mylę, ale wielkim błędem był brak natychmiastowej konsultacji lekarskiej. Być może…

Nie chciała słuchać dalej. Wstała, podziękowała i wybiegła z gabinetu.

Jerzy, dlaczego mi to zrobiłeś?

Zatrzymała się na ulicy, usiadła na omszałym pniaku leżącym samotnie wśród gruzów, i zapłakała. Deszcz, który osiadał na rzęsach, mieszał się ze łzami, jakby chciał ukryć przed światem jej rozpacz. Kłodnica szumiała, przepełniona wzbierającą wodą, szczęśliwa, że nie została zepchnięta do podziemi. Ta obca rzeka mogła radośnie płynąć, przyglądając się światu. Ale czy świat faktycznie dawał radość? Świadkiem ilu tragedii musiała być? Może jednak Pełtew miała więcej szczęścia, że nie mogła widzieć tego, co działo się we Lwowie?

Zośka zamknęła oczy. Mimo wszystko zamarzyła, by znowu być nad Pełtwią, spacerować po Wałach Hetmańskich. Ujrzała Azję galopującą za Zeusem, papę w galowym mundurze zapinającego mamie naszyjnik. Jadzię pucującą srebrny samowar, rozdartą lipę, pod którą Jerzy po raz pierwszy ją pocałował. I nagle przed oczami stanęła Luśka… przyjaciółka, rywalka… sama nie potrafiła zdecydować, jak powinna o niej myśleć, trzymająca w ramionach niemowlę, jedynego syna Jerzego, o którego istnieniu Zośka dowiedziała się przypadkiem od doktora Dobrzanieckiego. Pamiętała ból, zazdrość i bezsilność, które teraz wróciły z podwójną siłą.

Mocno przygryzła wargi i usłyszała w głowie głos profesora Banacha: „Zapomnij o tym. Do przodu, moja droga!”.

Słowa podziałały jak zimny strumień powietrza podczas cwału. Wstała, otarła twarz i strzepnęła kurz z płaszcza. Jerzy i Luśka zostali daleko.

Ma pan rację, profesorze. Inne życie przede mną.

Ruszyła w stronę domu, miała ochotę na gorącą herbatę. Jednak na rynku się zatrzymała. Dostrzegła kobietę lekko wspartą o ścianę, która w jednej ręce trzymała ołówek, w drugiej szkicownik i w pełnym skupieniu wstrzymywała czas. Zośka dostrzegła zarys przeciwległych kamienic wraz z wieżą kościoła.

Gdy przechodziła obok, ich spojrzenia na chwilę się spotkały. Kobieta skinęła głową i powróciła do przerwanej pracy.

Skoro muzy wróciły z wygnania, to świat wraca do normalności.

Spotkanie – lipiec 1954

– Zośka, jedź ze mną. To tylko kilka dni. Tak rzadko cię o coś proszę.

Rzadko? Nie pamiętała, czy od czasu oświadczyn Stefan prosił ją o cokolwiek. To przesądziło. Nieczęsto robili coś razem. Zajęci swoimi obowiązkami, które mocno ich pochłaniały, żyli w odrębnych światach. Jednak musiała przyznać, że Stefan zaangażował się w rozwój jej firmy. Rozwiązywał problemy, które czasem napotykała. Nie wnikała, jak mu się to udawało. On nie lubił tych pytań, a ona nie drążyła. Całą energię wkładała w prace nad projektami i organizację zakładu krawieckiego „Klementyna”. Po trzecim semestrze rzuciła studia, przekonana, że marnuje czas. Klementyna się rozrastała. Zlecenia spływały już nie tylko z Gliwic. Od czasu do czasu także i Stefan przyprowadzał nowe klientki. Pan Stanisław skupił się na zarządzaniu szwalnią, a ona na realizacji zleceń. Powoli zyskiwała popularność na całym Śląsku. Żony prominentów, które chciały wyróżniać się w środowisku, zamawiały u niej kreacje. Wpadały z zaskoczenia, bez zapowiedzi. Okazywało się, że wieści docierały do nich poprzez Stefana. Ale też pocztą pantoflową. Zośka nie dawała ogłoszeń do żadnych gazet, jak widać, nie było to potrzebne.

Klementyna miała swoje punkty w domach handlowych, które stopniowo otwierały się w większych miastach. Kiedy jednak Zośka dostała propozycję z Warszawy, zastanawiała się, czy sprosta wyzwaniu. Stefan nie miał wątpliwości. Jego pomocne podpowiedzi w kwestii dbania o wizerunek firmy wywoływały zdziwienie. Praca u Baczewskiego, w jednej z największych przedwojennych destylarni alkoholi, wiele go nauczyła. Tak, jak zdobione karafki o różnych kształtach i rozmiarach stały się wyróżnikiem trunków Baczewskiego, tak apaszki i szale dodawane do każdej kreacji Klementyny podnosiły jej rozpoznawalność. Wykonał nawet projekt znaku towarowego, który Zośce wydawał się zbędny. Cierpliwie i do skutku tłumaczył i wyjaśniał zalety jego posiadania. Nie pomylił się, wszystko zaczęło procentować. A i Zośka przywiązała się do tego symbolu.

Stefan wiedział, że nie to zaważyło na sukcesie. To Zośka była jego źródłem. Jej smak i intuicja sprawiały, że klientki z ufnością oddawały się w jej ręce.

Pamiętał dzień, gdy przywiózł kilka paczek do zakładu. Zazwyczaj zostawiał je na zapleczu i wychodził. Jednak wtedy zerwał się silny wiatr i po chwili ulicę zalewały strugi deszczu. Postanowił przeczekać. Zza odsuniętej kotary obserwował Zośkę w pracy. Stała oparta o parapet i wpatrywała się w klientkę w milczeniu. W lewej dłoni trzymała papierosa. Po chwili zaciągnęła się i podeszła bliżej.

– Pani Eleonoro, nie zostawię tej długości. Dokładnie tu muszę przyciąć. – Wskazała miejsce.

Papieros spoczął na wysokiej popielnicy, która zawsze czekała w pogotowiu. Klientka się zawahała. Obróciła się i stanęła bokiem do lustra.

– Pani Zofio, nigdy nie nosiłam takiego fasonu.

– Wiem, co robię.

Wskutek kilku szybkich ruchów, bez czekania na akceptację, sukienka zmieniła proporcje. Stefan miał wrażenie, że kobiecie przybyło kilka centymetrów wzrostu albo ubyło kilogramów. Jej sylwetka nabrała lekkości, nie tracąc zupełnie elegancji.

Zośka sięgnęła po papierosa i wróciła na miejsce przy parapecie. Nie poganiała klientki, wiedziała, że musi dać jej chwilę na oswojenie efektu.

– Pani Zofio, skąd pani wiedziała, że tak będzie dobrze?

– Po to tu jestem. Zapraszam za trzy dni po odbiór.

– Cudownie, pani Zofio. Na pewno przyjadę osobiście. – Uśmiech zadowolenia rozpromieniał twarz pani Eleonory.

Gdy klientka wyszła, Stefan nie mógł się oprzeć ciekawości i zapytał Zośkę wprost, w jaki sposób tak szybko i precyzyjnie dopasowała fason.

– Złoty podział, zasada boskich proporcji, tak zbudowane jest nasze ciało. Nawet liczba płatków w kwiatach jest równa liczbie Fibonacciego, złotą spiralę odnajdziesz w układzie ziaren kwiatu słonecznika. Nawet huragany formują się zgodnie ze złotą proporcją. Matematyka jest wszędzie i pomaga w każdej dziedzinie, nigdy o tym nie zapominaj, mój drogi.

Wpatrywał się w nią urzeczony. Gdy mówiła o matematyce, jej oczy nabierały blasku. Zanikała codzienna powściągliwość, a pojawiał się entuzjazm. Żadna inna rzecz nie wywoływała w Zośce takiej przemiany.

Od tej pory starał się częściej bywać w pracowni. Obserwowanie Zośki w pracy stało się jego nową fascynacją. Miała siłę przekonywania. Bez wahania potrafiła zamienić suknię w garnitur, długą suknię w krótką, gdy według niej lepiej pasowała na daną okazję. Do tego dokładała buty i dodatki. Nikt się nie sprzeciwiał. Salony wyposażyła w niezbędne elementy. Kobiety wychodziły odmienione i zawsze zachwycone, podobnie jak i mężowie, bo i oni lubili tutaj przychodzić. Zośka miała w sobie coś takiego, że gdy tylko zaczynała mówić, inni milkli. Gdy się poruszała, patrzyli w jej stronę. Czasem siadała w fotelu, bardzo wolno i zmysłowo paliła papierosa, a wszyscy zapominali, że poza nią istnieje ktoś jeszcze.

Stefan zdawał sobie z tego sprawę, jak niezwyczajna była ta kobieta, która dziewięć lat temu zgodziła się zostać jego żoną. Kochał ją niezmiennie i wiedział, że jedyną szansą, by wciąż mogli być razem, było danie jej wolności. Całkowitej. Dlatego zawsze dopasowywał się do jej potrzeb. Nie pytał, nie nalegał.

Ale tym razem bardzo mu zależało, by pojechała z nim. Gdy podczas ostatnich odwiedzin we Wrocławiu dowiedział się, że jego ojciec odnalazł siostrę i marzy, by razem do niej pojechali, Stefan nie zastanawiał się ani chwili. Marie, druga żona ojca, także była poruszona. Choć byli prawie rok po ślubie, nikogo poza nim nie znała.

Drogę z Wrocławia do Gliwic pokonał w okamgnieniu, nie zważając na męczące podskakiwanie na „trzęsawce”. I teraz tak bardzo chciałby, by Zośka poznała jego rodzinę.

***

Wstali o świcie. Wypili kawę i ruszyli. Ojciec Stefana i Marie czekali z walizką przed domem, by nie opóźniać wyjazdu. Stefan ucałował ich na powitanie i włożył walizkę do bagażnika.

Droga upływała w milczeniu. Wszyscy wydawali się przejęci mającym wkrótce nastąpić spotkaniem. Stefan przy zmianie biegów muskał dłoń Zośki.

Szarzało, gdy zajechali pod wskazany adres, wcześniej błądząc nieco po okolicy. Teść wysiadł pierwszy i podał dłoń Marie. Szepnął jej coś do ucha i wskazał kierunek. Stefan ruszył za nimi, a Zośka czekała, nieświadomie opóźniając moment spotkania. Sięgnęła po szal i narzuciła na ramiona.

W pierwszej chwili jej nie poznała. Ale po sekundzie była już pewna, mimo braku tego jasnego warkocza. Serce załomotało, bezwiednie dotknęła blizny.

Na progu domu stała Luśka i z uśmiechem zapraszała do środka.

Lwów – listopad 1938

– Przepiękna podkowa, pani Zosiu, na pewno przyniesie szczęście. Młoda pielęgniarka stanęła przy moim łóżku. Wyprostowałam się i dotknęłam złotej zawieszki. Dziś rano, mimo bólu, który przenikał całe ciało, udało mi się ją zapiąć. Nie lubiłam się z nią rozstawać. Podkowę dostałam od papy zaraz po tym, jak wygrałam zawody. Był taki szczęśliwy. Wszystkim wokół opowiadał, jak wspaniale pokonałam ostatnią przeszkodę. Po dekoracji z dumą zawiesił mi naszyjnik z podkową oplecioną literami S i F. Wypatrywałam Jerzego, mając nadzieję, że widział, jak świetnie mi poszło. Stał w cieniu rozłożystej lipy, razem z Leonem, uśmiechał się i bił brawo. Cudowna chwila, najpiękniejsza w moim życiu.

– Chyba już przyniosła. Operacja się udała, czy tak? – Patrzyłam pytająco na dziewczynę z grubym warkoczem.

Uśmiechnęła się i poprawiła poduszkę.

– Tak, udała się znakomicie. Zaraz przyjdzie doktor i obejrzy ranę. Potem zmienimy opatrunki. Pielęgniarka zaczęła delikatnie odwijać bandaże. Jej ruchy były precyzyjne, bił od niej spokój, który i mnie się udzielał.

Gdy z początkiem jesieni postanowiłam, że poddam się operacji zlikwidowania okropnej blizny, która zajmowała pół twarzy, byłam w głębi duszy przerażona. Nie wiedziałam, co mnie czeka. Ale przed oczami miałam obraz, na którym Jerzy pochyla się nade mną, dotyka gładkiego już policzka, po czym gorąco całuje w usta. Ta myśl dodawała mi odwagi podczas pobytu w szpitalu. Tylko dzięki niej się nie rozmyśliłam i nie uciekłam do domu. Doktor Dobrzaniecki dokładnie wyjaśnił i przestrzegł, że nie będzie to prosta operacja. Powiedział, że niewiele się takich robi, i to nie tylko tu, we Lwowie, ale i na całym świecie. Byłam tego świadoma, spędziłam wiele godzin na rozmowach z mamą. Obie wierzyłyśmy w jego dobrą rękę. Mama jednak nie była pewna, czy to słuszna decyzja, ale ja upierałam się przy swoim postanowieniu.

– Dzień dobry, Zosiu! Jak się spało?

Głos doktora Dobrzanieckiego wyrwał mnie z zamyślenia.

– Całkiem dobrze – odpowiedziałam, choć każde słowo sprawiało mi ból, szwy ciągnęły, szczególnie te blisko ust.

– No to bardzo się cieszę! Ale nic już nie mów, musisz się oszczędzać. Zaraz zobaczymy, jak się sprawy mają. – Doktor się pochylił.

– Myślę, że jest lepiej, niż się spodziewaliśmy. Ludwisiu, przytrzymaj lampę, proszę, bo ciemno tu okrutnie.

Sala szpitalna pogrążona była w półmroku. Słońce dawno wzeszło, lecz niewiele światła wpadało do środka mimo wielkich okien i jasno pomalowanych ścian. Listopadowe dni były krótkie i ciemne, szczególnie wtedy gdy deszczowe chmury wisiały nad miastem.

Wpatrywałam się w doktora, jakbym z jego spojrzenia chciała wyczytać stan swojej twarzy. Policzek rwał, a piekący ból promieniował i docierał aż do ramienia. Nie przyznałam się, że noc była ciężka i niewiele spałam, bo chciałam jak najszybciej opuścić szpital.

– Jestem z ciebie bardzo zadowolony. Rana goi się wyśmienicie, myślę, że niedługo wrócisz do domu. Ludwisiu, możesz założyć opatrunek, a ja przyjdę jeszcze raz po obiedzie.

Doktor uśmiechnął się i mrucząc pod nosem, oddalił się żwawym krokiem.

Pielęgniarka podjechała z wózkiem pełnym bandaży i zabrała się do przemywania rany. Dotyk jej dłoni, mimo że zahaczał o bolącą tkankę, przynosił dziwną ulgę, jakby wlewał w ranę leczniczy balsam.

– Siostro, jak siostra sądzi, czy operacja choć trochę pomogła? Pielęgniarka odłożyła bandaż.

– Nasz doktor potrafi zdziałać cuda. Według mnie wygląda pięknie.

– A… czy mogłaby mi siostra podać jakieś lusterko, chciałabym zobaczyć.

– Doktor mówił, że najwcześniej za dwa, trzy dni, jak już rana będzie lepiej wygojona.

– Wiem, wszystko wiem. Ale nie chcę tyle czekać. Czy siostra mnie rozumie? I proszę mi mówić po imieniu. Zośka jestem.

– Ludwika, dla wielu Luśka. Bardzo mi miło. Doskonale cię rozumiem. Przezornie wzięłam je ze sobą. – Luśka wyjęła z kieszeni fartucha lusterko i przysiadła na brzegu łóżka.

Zamknęłam oczy. Bałam się rozczarowania.

– Śmiało, nie bój się, będziesz zadowolona.

Ścisnęłam jej dłoń, otworzyłam oczy i zapatrzyłam się w odbicie.

– Jest chyba lepiej.

Moje rysy, mimo świeżej jeszcze rany, zmieniły się. Twarz nabrała symetrii, lewy policzek pozbawiony blizny niewiele różnił się od prawego. Próbowałam się uśmiechnąć, ale ból i szwy mi to uniemożliwiały.

– Niedługo będziesz się uśmiechać. A teraz proszę, wypij to. Poczułam w ustach nieznaną goryczkę. Nie rozpoznałam smaku.

– Co to było?

– Napar na ból i lepsze gojenie ran.

Ogarnęła mnie dziwna senność.

Hałas przerwał sen. Leżąc bez ruchu, wsłuchiwałam się w męskie głosy. Otworzyłam oczy. Niezgrabnie się podniosłam i oparłam na poduszce.

– Witaj, dzielna siostrzyczko! – Leon zerwał się z krzesła i podbiegł do łóżka. Ucałował mój czubek głowy.

Charakterystyczny dołeczek pojawiający się na jego policzku wynikał z szerokiego uśmiechu. Po chwili zauważyłam Jerzego, który stał w rogu z bukietem w dłoni.

– Nie chcieli nas tu wpuścić – wyszeptał Leon. – Ponoć musisz wypoczywać i wizyty są niewskazane. Ale Jureczek jak zwykle użył swojego czaru i nawet groźna pielęgniarka mu uległa.

Uśmiech zniknął mi z twarzy.

– Która jest taka groźna?

– Czy to ważne? Pewnie każda. – Leon mrugnął porozumiewawczo. W tym momencie podszedł Jerzy i wręczył mi kwiaty.

– Niezmiernie się cieszę, że już po wszystkim. Mam nadzieje, że niedługo wyruszymy na przejażdżkę. Zeus nie może się doczekać, stęsknił się za Azją.

Nawet mnie nie pocałował. Mocniej przycisnęłam bukiet. Nie składał się z czerwonych róż, niestety. Lekko rozczarowana wdychałam zapach kwiatów i zastanawiałam się, czy jest jakaś szansa, że Jerzy przestanie mnie traktować jak młodszą siostrę przyjaciela, a zacznie widzieć we mnie kobietę. Kobietę, w której w końcu się zakocha.

W drzwiach pojawiła się Ludwika. Poprawiła warkocz i szybkim krokiem przeszła przez pokój. Odkręciła kurek i napełniła słoik wodą. Wyglądała na osobę, której ta prosta czynność sprawiała dziwną radość.

– Ciągle nie mogę przywyknąć, że życie może być takie wygodne. W klasztorze, w Jazłowcu, chodzimy po wodę do studni – powiedziała, wkładając bukiet do słoika. – A panowie ułani powinni już iść, Zosia musi odpoczywać.

– Ależ oczywiście! – Leon z Jerzym zerwali się i zgodnie zasalutowali. Zauważyłam błysk w oku Jerzego. Wpatrywał się w dziewczynę z warkoczem, zupełnie o mnie zapominając. Mocniej okryłam się kocem.

– Zaraz będzie wieczorny obchód i dobrze by było, gdyby do tego czasu panowie zniknęli. – Pielęgniarka postawiła bukiet na stoliku.

– Zosiu, nie jest ci zimno? Mroźna noc się zapowiada, zaraz przyniosę drugi koc.

Ludwika wyszła, odprowadzana rozmarzonym spojrzeniem obu ułanów. A ja po raz pierwszy żałowałam, że zdecydowałam się na tę operację.

Książkę Tamten utracony świat kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Tamten utracony świat
Alina Staneczek3
Okładka książki - Tamten utracony świat

Trzy bohaterki, ta sama historia. Rozpoczynająca się przed drugą wojną światową poruszająca opowieść o kobietach, których splatające się losy w przeszłości...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo
Recenzje miesiąca
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
Aldona z Podlasia
Aldona Anna Skirgiełło
Aldona z Podlasia
Egzamin na ojca
Danka Braun ;
Egzamin na ojca
Rozbłyski ciemności
Andrzej Pupin ;
Rozbłyski ciemności
Cień bogów
John Gwynne
Cień bogów
Wstydu za grosz
Zuzanna Orlińska
Wstydu za grosz
Jak ograłem PRL. Na scenie
Witek Łukaszewski
Jak ograłem PRL. Na scenie
Pokaż wszystkie recenzje