Doświadczony przez los Bartosz Czarnoleski znów zaczyna wszystko od początku. Przeprowadza się do Pogodnej, licząc na to, że w spokoju odbuduje swoje życie. Tu pochłania go klub jazzowy Blue Note, w którym poznaje Cygana i zaczyna z nim grać. I kiedy wszystko zdaje się układać, Bartosz znajduje zasztyletowane zwłoki przyjaciela. Kto stoi za morderstwem?
Zabójcza improwizacja. Niebieska nuta to trzeci tom serii muzycznych kryminałów Jana Antoniego Homy. Do lektury powieści zaprasza Wydawnictwo Oficynka. Tymczasem już teraz prezentujemy premierowy fragment powieści:
Ile można stracić w ciągu roku? Dużo. Zwłaszcza jeśli posiadało się wiele. Mówią, że łatwiej przejść wielbłądowi przez ucho igielne, niż bogatemu dostać się do raju. Ale ten, który traci wszystko na ziemi, już na niej zaznaje piekła.
Strat było tyle, że właściwie nie wiem, od której zacząć. Może jednak od tej podwójnej. Gambit iście królewski. A właściwie policyjny. Istnieje niezawodny sposób na to, aby utracić ukochaną i przyjaciela za jednym posunięciem. Chyba nic bardziej nie boli. Ale zdarza się. Ludziom z krwi i kości. Nas też kiedyś dopada ponura statystyka wydarzeń niewyobrażalnych. Dlaczego Antosia wybrała policjanta, a nie altowiolistę? Sami ich zapytajcie. Mnie nie potrafili tego wytłumaczyć.
Po burzliwych wypadkach, w których oboje omal nie straciliśmy życia, zdawało się, że cała jego reszta jest czasem darowanym. Jednak na co komu logika w uczuciach? Spotykaliśmy się kilka razy we troje, czasami w większym gronie, potem dopiero dowiedziałem się, że panna Antonia Mars i nadkomisarz Robert Bielski spotykali się także w cztery oczy.
Wkrótce Antosia wyjechała ponownie do Włoch, przyjmując ostatecznie propozycję asystentury na padewskim uniwersytecie. Policjant również często odwiedzał Półwysep Apeniński. Oficjalnie w sprawie handlu żywym towarem, w który zamieszany był między innymi mój wróg numer jeden oraz jeden z naszych europosłów. Jednak oficer Bielski, jak na bystrzaka z wydziału zabójstw przystało, miał podzielną uwagę.
W trakcie którejś rozmowy przez skype zauważyłem na licu mojej ukochanej podejrzany rumieniec. Przycisnąłem ją nieco i od słowa do słowa wyjaśniło się, co, a właściwie kto jest tego przyczyną.
Zamknąłem sprawę szybko cytatem z klasyka: nie chce mi się z tobą gadać. Ale odchorowałem zdradę i to ciężko. Ktoś chyba czuwał nade mną, nie pozwalając mi paść ofiarą wszystkich popełnionych wówczas głupstw, takich jak próba rozdzielenia walczących na maczety kiboli wzajemnie nienawidzących się klubów. Ale złego licho nie bierze. Lub też: nieszczęśliwego stal się nie ima.
W tym samym mniej więcej czasie we Włoszech wypłynęły nowe dokumenty. Moje – ciągle jeszcze moje – winnica i Casa okazały się obciążone takimi długami, że najlepszym, co mogłem zrobić, było podpisanie zrzeczenia się prawa własności. Czy stał za tym Benvenutto Adriano Collontani, włoski mafioso, który miał solidne powody, aby mnie nie lubić? Zapewne. I powiem więcej: walczyłbym, gdybym miał dla kogo. Dla samego siebie mi się nie chciało.
Kolejna strata była wielce dotkliwa, ponieważ jej obszar rozciągał się na moje życie zawodowe. Była to utrata czucia w małym palcu lewej ręki. Najprawdopodobniej następstwo lotu na płozie helikoptera i upadku zeń. To i tak najmniejszy wymiar kary za szaleństwa, których się dopuszczałem. Poza tym – powie ktoś – cóż to znowu za kontuzja? Dla wielu profesji bez większego znaczenia. Jednak dla mnie – kluczowa. Prawdziwe być albo nie być altowiolisty.
Teoretycznie można śmigać po gryfie trzema palcami. Bądźmy jednak szczerzy: obniża to sprawność o dwadzieścia pięć procent. Konsekwencje? Proszę bardzo. Orkiestra przestała mnie zapraszać do współpracy, a Kwartet imienia Gudelsteina, moje dziecko w jednej czwartej, znalazł nowego altowiolistę. „Cholerna sprawa, ale sam rozumiesz”, mówili koledzy. Rozumiałem.
Książkę kupić można w popularnych księgarniach internetowych: