Współczesna Polska. Czterdziestoparoletnia Ewa Łączna, nauczycielka i matka, odkrywa nieznane dotąd pragnienia. Gdy na jej drodze staje Biedna Mała C., charyzmatyczna właścicielka uczelni o skomplikowanej przeszłości, między kobietami rodzi się namiętne uczucie. Jednak społeczna presja, rodzina i duch katolickiej Polski sprawiają, że miłość staje się równie trudna, co niebezpieczna.
Biedna Mała C. Elżbiety Juszczak to powieść, w której polityczna groteska i farsa obnażają paradoksy codzienności. To także historia o tęsknocie przemieniającej się w namiętność oraz o poszukiwaniu swojego miejsca w świecie pełnym sprzeczności.
Biedna Mała C. Elżbiety Juszczak to spojrzenie na relacje międzyludzkie bez filtra. Szczerze, bez owijania w bawełnę. Za to z dużą dozą poetyckości – pisze Danuta Awolusi w naszej redakcyjnej recenzji tej książki.
Do lektury zaprasza Wydawnictwo Novae Res. Dziś na naszych łamach przeczytacie premierowy fragment książki Biedna mała C.
– Świetnie ci poszło z Jaromirem – zaczął w samochodzie Adam.
– Wiem, jestem święta. Ale gratulacje należą się chłopcom. Adam – powiedziała po cichu Ania, nachylając się do niego, tak żeby dzieci nie słyszały – kiedy przestaniemy kłamać?
– Kłamczucha, kłamczucha – odezwał się z tyłu Ariel, ale Anka nic nie powiedziała.
Święta złodziejka, oto moje powołanie – pomyślała ze smutkiem i zaczęła wpatrywać się w okno, jakby stamtąd miało przyjść rozgrzeszenie.
Krajobraz za oknem był coraz ciekawszy, teren stawał się pagórkowaty, wzniesienie goniło wzniesienie, ziemia podnosiła się i opadała, jakby ktoś ją nadmuchał, a zaraz potem ukazywały się bąbel za bąblem.
Anka i Adam nie przyznawali przed sobą, że nadciąga kres, że w końcu jakaś policja czy coś takiego dopadnie ich i zwinie. Zresztą okoliczności nie pozwalały, by dzielić się myślami. Za nimi siedziały dzieci nieświadome ich przestępczego czynu. Jakkolwiek Ariel – inteligentny chłopak – wiedział, że coś jest nie tak, w końcu skąd te przedłużone wakacje i ciągła nieobecność w domu, widać było, że podobało mu się to, bo specjalnie nie wypytywał matki. Może był w nim ten rozbójniczy gen po ojcu, może jak on chciał zmieniać miejsca i ludzi?
Anka chciwie wpatrywała się w okolicę za oknem i ulegała coraz większej fascynacji. Miała wrażenie, że jest w jakimś obcym kraju, prawie nierealnym, bo tak odmiennym od jej nadmorskiej prowincji. Światło tu było inne, ziemia inna, inne były kamienie, brakowało lasów. Mijali chałupę za chałupą, a potem osiedla domków jednorodzinnych, nudnych i wszędzie takich samych. Ale chałupy były nadzwyczajne. Drewniane, surowe, niektóre rozwalające się, sponiewierane przez czas. Wszystkie biedne i wschodnie, a przecież fascynowały.
– Zjedźmy z trasy, zobaczymy, co tam się dzieje, może zrobię jakieś szkice – powiedziała do Adama, a w jej tonie zabrzmiała prośba.
– A co na to chłopaki? – zwrócił się Adam do towarzyszy z tylnego siedzenia.
– Chcemy zobaczyć Babę Jagę! – krzyknął Janek.
Na dworcu w Kielcach, na centralnej ścianie przy suficie wisiała wielka Baba Jaga na miotle – najwyraźniej symbol regionu.
Adam na wariata, bo bez mapy, skręcił w prawo, w boczną wąską asfaltówkę. Tutaj było weselej. Dom obok domu, gdzieniegdzie gierkowskie kostki z wymyślnymi galeryjkami łuków, ale przeważnie drewniane chaty, tonące w łopianach i kwiatach. Na poboczach krzątali się ludzie. Przed ich samochodem wolno toczył się traktor z przyczepą właśnie opróżnioną z gnojówki. Chłopcy zatkali nosy. Traktor skręcił przed nimi do bramy gospodarstwa. Ujechali może kilometr, gdy Janek krzyknął:
– Kobieta z krową!
Istotnie, przed nimi szła niewysoka kobiecina z krową na postronku. Miała na sobie niebieskie spodnie i dżinsową koszulę. Z tyłu widzieli jej jasne, krótkie włosy. Krowa szła spokojnie, kołysząc się na boki, które były wypchane i czyste. Czarno-biała krowa.
Adam zatrzymał wóz. Było późne popołudnie, musieli gdzieś przenocować, a Anka koniecznie chciała zrobić szkice, czy nawet dokumentację chałup. Adam wiedział, że wzbudzają zaufanie. Nie podróżował sam ani nawet we dwoje, jechali z dziećmi, a to wystarczyło, żeby ich wziąć za sympatyczną rodzinkę, łowców folkloru, zwolenników warsztatów edukacyjnych czy czegoś takiego.
Kobieta odwróciła się przodem do niego, zobaczył jasną twarz w nieokreślonym wieku, delikatną i kruchą, zupełnie niewspółgrającą z otoczeniem. Miała delikatną urodę, jasną karnację i odkryte do łokcia, prawie spalone słońcem ręce.
– Słucham pana? – Spojrzała na niego i w tym momencie, ku uciesze chłopców, krowa zaryczała, a kobieta poklepała ją po wypchanym boku. – Cicho, mała – powiedziała, choć krowa była trzy razy większa od niej.
– Chcemy się zatrzymać we wsi. Jakaś agroturystyka. Czy pani wie coś na ten temat? – Adam z samochodu spojrzał w górę i zauważył bardzo błękitne oczy, wszystko było w niej dziwne, a najbardziej to, że nie wyglądała na chłopkę, chociaż twardo trzymała postronek.
– Dziesięć kilometrów stąd jest miasteczko, tam znajdziecie agroturystykę. Tutaj nie ma – powiedziała twardo i obojętnie.
– Piękna krowa – zagaił Adam, żeby zyskać na czasie. – Skąd ją pani prowadzi?
– Jak to skąd? Z pastwiska. Muszę ją wydoić, słyszał pan, jak ryczy.
– Oczywiście. Ładnie tu. – Adam wyszedł z samochodu i stanął przy kobiecie.
Była zdecydowanie niska, z zabawnymi loczkami przy twarzy i szerokimi biodrami. Na pewno nie była jakoś bardzo młoda. Prawdę mówiąc, Adam poczuł do niej sympatię.
– Wie pan, okolica jest bardzo ciekawa, przy moim domu archeolodzy wykopali kamienie i skorupy z wczesnego średniowiecza – rzuciła obojętnie.
– Tak, chcielibyśmy się tu zatrzymać – stwierdził po chwili Adam. – Dobrze zapłacimy, ale potrzebujemy dużego pokoju.
Kobieta spojrzała na niego z niepokojem.
– Tak po prostu z drogi, bez zapowiedzi? – zdziwiła się.
– Właśnie tak, chcemy trochę emocji.
Kobieta patrzyła na niego chmurnie, potem zajrzała do wnętrza samochodu. Spojrzała na wąskie usta Anki i odpowiedziała:
– Dobrze, na jutro przygotuję wam pokój, dziś możecie przenocować w miasteczku.
Miasteczko było nędzne, słabo zabudowane, a kamieniczki w rynku, niezburzone w czasie wojny, miały w sobie ponurą historię. Przeczytali przy okazji książeczkę miejscowego polonisty – sześćdziesiąt procent przedwojennych mieszkańców stanowili biedni Żydzi. Niemcy spalili synagogę, Żydów wymordowali, pozostał po nich ślad na cmentarzu katolickim. Nie wiadomo kto – Polacy czy Żydzi z zagranicy – ufundował tablice z nazwiskami pomordowanych. Było tam i kilkanaście nazwisk polskich mieszkańców. Ponury wiatr historii wiał tutaj na wzgórku, mieszając narodowości, żywioły, pamięć. W cieniu drewnianego kościoła na wzgórzu mieszkańcy miasteczka wiedli swój dość ubogi żywot.
Anka i Adam przechadzali się po miasteczku. W rynku na parterze jednej z kamieniczek był sklep. Weszli. Niskie pomieszczenia sklepu rozrastały się, prowadziły w głąb, jakby nie mając końca. Dziwny architekt – pomyślał Adam. Sklep składał się z kilku pomieszczeń, w których królowały artykuły drogeryjne. Sprzedawała obrotna właścicielka.
– Tak, to mienie pożydowskie – mówiła. – Mamy tu polonistę, który wydał książkę o naszym mieście, proszę przeczytać.
Właścicielka była ożywiona i niespeszona.
– Na górze mieszkania łączą się strychami – dodała. – Ale ich wszystkich pomordowali. Synagogi też nie ma. – I zaraz potem trzeźwo zapewniła: – Radzimy sobie, towar bierzemy z Krakowa, najważniejsze, że blisko stąd. Możemy handlować.
Nazajutrz – nieco przygnębieni miasteczkiem, po którym chodzili za rękę z duchami umarłych, o egzotycznym wyglądzie, być może w jarmułkach i z pejsami, z ich mową niezrozumiałą i kto wie, czy miłą, po którym chodzili ze słońcem wbitym w plecy, a później księżycem wbitym w czoła – pojechali na wieś.
Kobieta z krową przywitała ich tym razem miło, podstawiając od razu brązowawe bułeczki z rodzynkami i kompot z agrestu. Kompot był lekko cierpki, ale dziwnie smaczny, bułeczki jak kotki układały się w koszyczku.
Sielskie życie kobiety z krową wyglądało nieco inaczej, niż się wydawało. Wstawała o szóstej, żeby ze wszystkim zdążyć, a najważniejsze było to, by nie zaniedbać krowy. Napojona i wygłaskana, zdawała się wszystkim najszczęśliwszą istotą na ziemi. Kobieta przemawiała do niej czule, tuliła się do jej szerokiej szyi, krowa lizała ją po rękach różowym jęzorem i chodziła za nią wszędzie. Ich symbioza była oczywista. Wydawało się, że krowa jest jej najbliższą istotą, żyła dla niej, a tamta odpowiadała jej tym samym.
Kobieta sama zajmowała się niewielkim gospodarstwem, kawałkiem łąki, stodołą z sianem, kurami i krową. Dom był duży, podwórko rozłożyste. Kobieta wynajmowała od czasu do czasu robotników, ale większość koniecznych prac wykonywała sama. Adam nie mógł patrzeć, jak dźwigała na plecach worki, szuflowała węgiel do piwnicy. Pomagał jej. Ale ona się nie skarżyła. Żyli tutaj z dziada pradziada, wszyscy robili to samo. Konkurentów odrzucała. Wieczorami pisywała do kogoś listy, a listonosz był u niej częstym gościem.
Miała u siebie przyzwoitą bibliotekę zajmującą cały pokój. Surowe, drewniane półki mieściły biografie, dzieła filozofów i poezję. Wszystko to stało rzędem i zapraszało do otwarcia w tym północnym, wychodzącym na łąkę, pokoju.
Niestety wzloty ducha, wynikające z długiej lektury i żarliwego słońca w łanach zbóż, kontrastowały z podstawowymi wygodami. Wychodek był na podwórku, a wielka balia za ścianą służyła za wannę. Ale to im nie przeszkadzało. Było ciepło i pogodnie, było dobrze.
Anka robiła szkice chałup we wsi. Adam prowadził Ankę przed upatrzoną chałupę – tak na wszelki wypadek, gdyby właściciel chciał ją poszczuć psami. Wieś była nieufna, a być może złowroga. Być może należało tu trochę pobyć, żeby zaskarbić sobie nieco sympatii.
Kobieta z krową była niezwykle utalentowana – malowała, pisała opowiadania, a wszystko lądowało w szufladzie. Nie miała ani chęci, ani pieniędzy, żeby gdzieś publikować czy się kształcić. Żyła – i był to swoisty eksperyment – odcięta od świata, z książkami i z krową. Jakie tajemnice niosła w swej duszy? Jakie odrzucenie? O tym nie chciała mówić. O ile zdobyła się na rozmowę, dotyczyła ona zawsze istoty, rzeczywistość zostawała odarta z pozorów, pozostawało nagie istnienie.
Kobieta czasem od nich odchodziła. Po salwach śmiechu i wesołej rozmowie oto siadała przed domem, martwiała, zastygała jak katatonik, a jej jestestwo oddalało się, wychodziło poza granice drogi i świata. Oddalała się tak bardzo, że zdawało się, że widzieli ją kroczącą po niebie, po bożym pastwisku, które było wyraziście plastyczne, różowe i błękitne. Czasami wchodziła na strych pełen krokwi i desek i tam oddawała się aktorstwu. Jej ręce były giętkie, twarz ptasia, koszula w paski – rozpięta. Zdawało się, że własną piersią chce zatrzymać wyimaginowane Zło. Wykrzywiała twarz, machała rękami. W końcu, odtrąciwszy domniemanego napastnika, stawała wyprostowana i wpatrywała się w okno. Potem, zmęczona, opadała na skrzynię, siadała i ukrywszy twarz w dłoniach, bezgłośnie płakała.
Po takich seansach zjawiała się na dole, uśmiechała się do gości i przygotowywała obiad. Widocznie ta miła i dobra osoba obcowała z demonami czy czymś takim. Myśl ta była całkowicie absurdalna, pogromcą demonów są bowiem tabletki i lekarze. Ale fascynowała Ankę, Adama i dzieci. Wszyscy zaprzyjaźnili się z nią i wprzęgnięci w jej obowiązki, wykonywali gospodarskie prace, czy to sianokosy, czy chodzenie do sklepu, i te ciężkie – dźwiganie ciężarów, naprawa płotu i czegokolwiek. Anka i Adam zżyli się z nią, po tygodniu każdy wiedział, co ma robić, a wolny czas spędzali na wycieczkach po okolicy.
Anka oddawała się szkicowaniu. Niebo robiło się coraz jaśniejsze, żar rozlewał się na okolicę jak gęsty miód. Malwy ociekały złotym światłem, łopiany dusiły się w złotym miodzie, roje owadów i Bóg wie jakich żyjątek brzęczały namiętnie w tańcu piekielnym i udręczonym słońcem. Całe towarzystwo chodziło nad zalew się kąpać.
Książkę Biedna mała C. kupicie w popularnych księgarniach internetowych: