Nadchodzi Nowy Świat! Dla jednych będzie rajem, dla innych – piekłem. Na całą wieczność…
Zamknięta w sobie studentka, szaman romskiego pochodzenia, zdolna gimnastyczka, pozbawiony powołania katolicki ksiądz i kobieta bez wspomnień – to od nich, rozdartych między krwawym bożkiem a beznamiętnym aniołem, będzie zależała przyszłość Wieloświata. Każdy zaś wybór okupiony będzie ofiarą i próbą silnej woli.
Era rozwiniętych technologii i prób ratowania środowiska naturalnego wkroczyła w nową fazę. Uciekające ze swojej części Zaświatów demony robią wszystko, aby wytrącony z równowagi Wieloświat zawalił się, ustępując miejsca zjednoczonemu, Nowemu Światu. To, co dla jednych zdaje się nęcącą wizją, według innych ma okazać się koszmarem. Anioły szukają pomocy wśród ludzi, w których przebudziły się szamańskie moce. Jednak uratowanie starego porządku nigdy nie było tak trudne jak teraz…
Słowiańskie wierzenia i mity mistrzowsko połączone z miejską fantastyką i wątkami science fiction! Wieloświat – kolejną powieść Anny Sokalskiej z cyklu Opowieści z Wieloświata – można czytać niezależnie od trylogii Wiedźma, Żertwa oraz Kuglarz.
Słowiańszczyzna zyskuje coraz większą popularność, bo z jednej strony jest nam najbliższa, jednocześnie pozostawiając bardzo wiele do odkrycia i własnej interpretacji, a z drugiej strony jest też bardzo uniwersalna – korzenie słowiańskich wierzeń sięgają mitologii protoindoeuropejskich.
- wywiad z Anną Sokalską.
Do lektury zaprasza Wydawnictwo Lira. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki Wieloświat. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii.
Miejsce, do którego trafiła Zośka, wydawało się zupełnie niewinne w swojej normalności. Ot, salka konferencyjna wynajmowana na różnorakie wydarzenia, od wykładów i szkoleń, poprzez prezentacje sprzętów czy minikiermasze rękodzielników, aż po rozgrywki fanów staromodnych gier. Wysłużona, znajdowała się w budynku z samego początku tego tysiąclecia, na suficie i ścianach widoczne były pęknięcia. Kolorowa wykładzina w geometryczny wzór, przegryziona szarością wdeptanego w gumopodobne tworzywo brudu musiała pamiętać rok dwutysięczny. Pod sufitem zwisał rzutnik starego typu, w kącie stały drobne sprzęty — nic, co pochodziłoby z ostatnich dziesięciu czy nawet piętnastu lat
Na tyłach, pod ścianą, ustawiony był długi bufet z dość skromnym poczęstunkiem — koszyk z jabłkami, miska ugotowanego bobu, grube paluszki z solą stojące na baczność w kilkunastu papierowych kubeczkach, miska pełna kutii, stos prostych ciastek z towarzyszącą im pastą ze słodkiej, czerwonej fasoli oraz malutkie kwadraciki galaretki z mąki gryczanej zwanej memil-muk, zyskującej
popularność dzięki koreańskiej mniejszości, która na dobre rozgościła się w mieście.
Zośka uniosła brwi, rozpoznając w prostym pożywieniu związki z rozmaitymi starymi zabobonami. Sól i czerwona fasola miały rzekome właściwości apotropeiczne, mak miał konfundować próbujące go zbierać demony, choć kutia przeznaczana była w czasie Wigilii Bożego Narodzenia dla duchów przodków — podobnie jak bób w czasie dni zadusznych — gryczana galaretka zaś stanowiła ofiarę dla goblinów dokkaebi. Ale od początku listopada minął już miesiąc, a do grudniowych świąt zostało jeszcze jedenaście dni; był piątek trzynastego grudnia dwa tysiące czterdziestego pierwszego roku.
Po krótkim namyśle Zośka sięgnęła po najbardziej niewinne ze wszystkich jabłko.
Poza bufetem reszta pomieszczenia zapełniona była krzesłami, które stały w niechlujnych rzędach. Przed nimi, na środku ściany, bielała ścieralna tablica z magnetyczną gąbką przyczepioną do gładkiej tafli jak chrząszcz. Dziwny spokój bezruchu wypełniający salkę zdawał się zdradliwy; jak napięta pajęczyna ozdobiona klejnotami z rosy, czekająca cierpliwie na pierwszą muchę dla swego twórcy.
I to właśnie Zośka przyszła jako pierwsza. Siadła na parapecie naprzeciwko drzwi prowadzących do salki i polerując czerwoną skórkę jabłka rąbkiem swetra wystającym spod lekkiej kurtki, obserwowała uważnie każdego z uczestników spotkania, którzy wkrótce zaczęli wchodzić do środka. Nastolatki, studenci, dojrzali dorośli i nawet dwie znudzone staruszki; kobiety i mężczyźni, jedni ubrani porządnie, inni bardzo skromnie. Zjawił się też bezdomny, który zgarnął kilka kubeczków z paluszkami, do kieszeni nawkładał jabłek i po namyśle nałożył sobie kutii do przygotowanej dla gości miseczki z jadalnego biotworzywa. Dostrzegłszy obserwującą go Zośkę, najpierw się speszył, a potem skrzywił groźnie, ale dziewczyna w odpowiedzi uśmiechnęła się pogodnie i wzniosła osobliwy toast jabłkiem, po czym ugryzła kawałek. Mężczyzna wyszczerzył się do niej w uśmiechu, uznawszy, że teraz oboje są wspólnikami w występku, po czym pospiesznie opuścił pomieszczenie.
Wkrótce salka zapełniła się w blisko dwóch trzecich. Pierwszym wnioskiem Zośki było to, iż zgromadzonych nie łączy w zasadzie nic szczególnego. Żaden mniej lub bardziej osobliwy wspólny mianownik. Często spotkania takie kierowane były do określonej grupy społecznej: menadżerów średnich firm, gospodyń domowych, zbuntowanych nastolatków, fanów jakiejś fantastycznej serii książkowej albo serialowej. Tutejsza zbieranina tymczasem mogła świadczyć albo o nieporadności marketingowej organizatora, albo o szerokim oddźwięku głoszonych treści, albo też o początkowej fazie ruchu — być może w ten sposób próbowano eksperymentalnie sprawdzić, kto jest bardziej podatny na przedstawiane teorie, a kogo mało one interesują. Zośka miała już do czynienia z różnymi sposobami działania podobnych grup i wolała na wstępie nie ferować żadnych wyroków. Owszem, słyszała to i owo, ale plotki to zawsze tylko plotki. Musiała więc przyjechać i zobaczyć wszystko na własne oczy, usłyszeć własnymi uszami. Obserwować.
W przypadku tej grupy wszystko organizowane było za pośrednictwem aplikacji mobilnej Widzący Więcej App. Można się było o niej dowiedzieć z różnych źródeł — od znajomych, z grup dyskusyjnych w internecie, ze sponsorowanych reklam, nawet z ulotek rozkładanych po lokalach na mieście; marketing był naprawdę szeroki, zarówno nowoczesny, jak i konwencjonalny. Niektóre reklamy miały prostą formę plakatu zdradzającego wprost, o co może chodzić, inne przemycały treści w zawoalowany sposób, nęcąc pytaniami i niedopowiedzeniami. Nie było to zresztą nic nowego czy szokującego — wszyscy działali podobnie, choć jedni mniej, a drudzy bardziej otwarcie. Oczywiście niektóre grupy o podejrzanych intencjach wolały marketing szeptany. Inne z kolei rozprowadzały książki pełne objawionych bzdur, a najbogatsze kręciły filmy lub produkowały gry komputerowe mające nęcić ich nową filozofią.
W tym przypadku stylizowano się raczej na koło dyskusyjne, które gromadzi osoby zainteresowane nowymi teoriami religioznawczymi, trochę komparatystyką religii, a trochę wątkami kulturalnymi i tak dalej. Wszystko jawiło się raczej niewinnie — jako wyspa rozsądku pośród wzburzonych fal szalejących kultów i kulcików. W obliczu rozhulanej technologii, upadającej idei obłąkańczego konsumpcjonizmu i nieokiełznanych zmian klimatycznych, o politycznych turbulencjach i pogłębiającym się konflikcie anarchistów ze zwolennikami skrajnej autonomii państwowej nie wspominając, ludzkość poszukiwała nowych bogów i bóstw na miarę swoich potrzeb. Bogów, kapłanów i aksjomatów nowej generacji, zdolnych zachować mistycyzm w ostrym świetle naukowych odkryć obnażających każdą rysę na opisywanym modelu ponadmaterialnej rzeczywistości. Nic więc dziwnego, że niektórzy ludzie chcieli usiąść i podyskutować nie tyle o konkretnej religii, lecz o całościowym zjawisku poszukiwania duchowości.
Alarmujące jednak było to, iż spotkania „widzących więcej” organizowane były podług zamkniętych formuł, w ukryciu przed szerokim audytorium. Owszem, wejść na nie mógł każdy — czego dowiódł sprytny bezdomny — ale nie każdy o nich wiedział. Należało wpierw zainstalować reklamowaną powszechnie aplikację, udzielić w niej odpowiedzi na pewne zaskakujące pytania, które warunkowały odblokowanie dalszych funkcji, a następnie uzyskawszy dostęp do zamkniętych grup dyskusyjnych, udzielać się w nich przez jakiś czas, między innymi obok komentowania teoretycznych dyskusji — opisując swoje doświadczenia i odpowiadając na świadectwa pozostałych użytkowników.
W odpowiednim momencie otrzymywało się zaproszenie, ze wskazaniem miejsca i czasu. Nie było wprawdzie gwarancji, że nie zostanie ono finalnie oddane przez użytkownika komuś innemu — tak swoje uzyskała Zośka, odkupując je od konika sprzedającego zaiste najdziwniejsze wejściówki — ale poczucie ekskluzywności i niepewność, czy wyróżnienie to się powtórzy, u wielu osób skutkowały swoistą lojalnością wobec tajemniczego organizatora grupy. Skoro już więc ktoś przeszedł szereg testów i zżył się z dyskutantami online, otrzymawszy zaproszenie, najczęściej osobiście i ochoczo stawiał się na spotkaniu w świecie rzeczywistym. Niezainteresowani i niezaangażowani po prostu odpadali na wcześniejszych etapach.
Lecz mimo warstwy kurtyn, testów i niedopowiedzeń, które miały chronić organizatorów przed ekspozycją na szeroką publikę, znalazłszy się tam wreszcie, nietrudno było odgadnąć, kto z przybyłych jest wykładowcą. Nie dość, że wszedł jako jeden z ostatnich, to jeszcze wbrew fasadzie racjonalności grupy był mocno wystylizowany, jak przystało na guru domorosłej sekty. Długie, siwe włosy opadały mu na ramiona jak u dawnych hippisów. Choć jego twarz była młoda i o regularnych rysach, jakby skreślona przez mistrza rysunku wyznającego zasady złotych proporcji, to oczy o szarych tęczówkach i pustym wejrzeniu zdawały się dźwigać jakiś wielki ciężar, od którego pod dolnymi powiekami wykwitły ciemne sińce zmęczenia. Skórę miał chorobliwie białą, aż dało się dostrzec bladobłękitne żyły pulsujące mu na szyi i jak winorośl oplatające dłonie zwieńczone chudymi, długimi palcami. Mina obojętna, niezmącona żadną emocją. Pomyśleć można było, że godzinami, tygodniami czy wręcz latami studiował najróżniejsze objawione pisma, zapominając o słonecznym świetle i odżywianiu się, a od odkrytych rewelacji jego włosy straciły kolor. W rzeczy samej — idealny przywódca duchowy. Zośka wyrzuciła ogryzek jabłka do kubła przeznaczonego na biologiczne odpadki i przesiadła się na wolne miejsce pod ścianą, za plecami pozostałych uczestników spotkania.
Siwowłosy stanął przed zgromadzonymi z wyrazem twarzy dalekim od ujmującego i przemówił.
— Słuchajcie uważnie. Będę używał słów zrozumiałych dla waszych umysłów, choć przez to niedoskonałych. Ich znaczenia są rozmyte, a i wasze ludzkie doświadczenie zbyt ograniczone, byście pojęli prawdziwą istotę wszechrzeczy, ale z czasem zrozumiecie lepiej, gdy stosowne wypadki połączą was z innymi wymiarami — zaczął, nie czekając nawet, aż wszyscy umilkną i przestaną się wiercić.
Jego głos — a może jej — był monotonny i pozbawiony określonej barwy, niezbyt głęboki, ale i niedrażniący nadmierną wysokością. Był też bez wątpienia znużony, aby nie powiedzieć — znudzony. Właśnie wówczas, gdy się odezwał, Zośka zdała sobie sprawę, że charyzmatyczny przywódca może równie dobrze być kobietą. Długi, obszerny płaszcz w szarym kolorze, którego nie zdjął w sali było dość chłodno i wszyscy pozostawali w kurtkach albo grubych swetrach — nie zdradzał nic więcej o jego sylwetce ponad to, że jest wysoka i szczupła. Tak, mógł być wzięty za kobietę lub… kogoś pomiędzy albo ponad. Dodawało to kolejnych punktów do wizerunku religijnego przywódcy.
A jednak sposób, w jaki się wyrażał, bezpośredni, nieco pogardliwy i w gruncie rzeczy skomplikowany, z góry skazywał na niepowodzenie próbę pozyskania części zgromadzonych i zrobienia z nich stałych członków ugrupowania. Do czegokolwiek dążył ich marketingowiec — a wszystkie takie grupy miały jakiegoś speca od wizerunku i reklamy — zdawał się niekonsekwentny.
Zośka siłą rzeczy starała się rekonstruować takie informacje: kto był celem sekty? jaka grupa społeczna? jak pod tym kątem dostosowywano przekazywane treści? na jaki model mentorski starano się kreować przywódcę? jakie cechy i idee umieszczać w sloganach? — i tak dalej. Być może zblazowana poza i wrażenie, iż wcale nie zależy im na członkach, miały dodawać wiarygodności. Trudno było to Zośce osobiście ocenić — sceptycyzm stał się jej drugą naturą i właściwie nikomu już nie ufała, nawet własnym wrażeniom i odczuciom. Musiała więc obserwować, zbierać wiadomości i obiektywnie notować, jakie zabiegi na jakich osobach wywierają skuteczne wrażenie. Robiła to już długo, a wciąż jeszcze często dziwiła się ludzkiej naiwności i duchowym potrzebom.
— Nie wszyscy spośród was mają dar — stwierdził banalnie siwowłosy, a Zośka z lękiem, który wywołał u niej wstyd przed samą sobą, dostrzegła, że przez chwilę jego suche spojrzenie skrzyżowało się z jej wzrokiem. Jak obnażający uciekiniera okrąg reflektora, wyłowił ją z mroku kłamstwa, ale nieprzejęty lichością pochwyconej zdobyczy posunął dalej po sali, skanując w poszukiwaniu innych szpiegów. Nikogo jednak nie wyprosił. Na wykładzie, wspaniałomyślnie, znalazło się miejsce także dla niedowiarków.
— Nie wszyscy uwierzycie, nie wszyscy zrozumiecie. Niektórzy z was zaczną widzieć wkrótce, pobudzeni nową wiedzą. Inni nigdy. Część z was być może jest chora, na umyśle bądź sercu. Nie widzę tego, to nie moja domena. Nie wiem, czy ktokolwiek z tu zebranych ma szamański dar. Może w tej, może w innej grupie. To bez znaczenia. Ważne, aby ci z was, którzy przyszli tutaj zrozumieć i odszukać drogę, odnaleźli ją i zrozumieli.
A więc to grupa dla wybrańców, podsumowywała sobie w myślach Zośka, jednocześnie starając się odgonić pozostałości dreszczy po spotkaniu się wzrokiem z siwowłosym. Jedne grupy były powszechne: kto miał silną wiarę — a ludzie lubili ścigać się w sile swej wiary i lojalności — ten stał już w kolejce do zbawienia. Inne grupy stawiały na wybrańców — jedni diagnozowali u siebie znaki boskiego pomazania, inni z dziecięcą wiarą oczekiwali dni, w których objawią się ich supermoce lub inne rewelacje. Wyposażeni w jakieś poczucie misji i własnej, indywidualnej nadzwyczajności, byli jeszcze wierniejsi raz połkniętej idei niż ci, którzy utrzymywali się w ławicy siłą wzajemnego przyciągania.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Wieloświat. Powieść Anny Sokalskiej kupicie w popularnych księgarniach internetowych: