Oparta na faktach powieść o Hipolicie Rytterze, pseudonim Hipek Wariat, słynnym międzywojennym gangsterze i mordercy, działającym w Warszawie, Lublinie i Charkowie. W 1929 roku Hipolit Rytter na łożu śmierci w więziennym szpitalu opowiada warszawskiemu adwokatowi Zygmuntowi Hofmoklowi-Ostrowskiemu swoją historię. Jego życie to ciągłe balansowanie między zbrodniami, pobytami w więzieniu a tęsknotą za żoną. Wie, że jest bestią, a jego historia to podróż przez morze krwi. Nietrudno zgadnąć, jak się ona skończy.
Do przeczytania książki Mariusza Gadomskiego Tajemnica Hipka Wariata zaprasza Oficynka. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki Tajemnica Hipka Wariata. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
Lata osiemdziesiąte i dziewięćdziesiąte XIX wieku
Rudery o dachach porośniętych mchem i pokryte warstwami brudu były głęboko osiadłe w ziemi. Jak ktoś niższy wzrostem wyszedł przed dom, na wysokości wzroku miał wartko płynący rynsztok, a dalej nogi przechodniów i koła wozów ciągniętych przez konie lub woły. Zwierzęta zostawiały pod sobą pamiątki, a te stawały się przedmiotem zainteresowania półnagich dzieci, które z pasją odkrywców rozgrzebywały je patykami.
Przy brzegu Wisły wyrastały zwały cuchnących śmieci, o które walki toczyły szczury, koty i żarłoczne ptaki. Pomiędzy górami odpadów siedzieli nędzarze. Nieporuszeni, tkwiący jakby między życiem a śmiercią. Syfilitycy bez nosów i nieszczęśnicy bez jutra.
Wstydliwy obraz przedmieść Warszawy końca XIX wieku odmalowany w Lalce przez Bolesława Prusa nie był projekcją wyobraźni pisarza, lecz rzeczywistym wizerunkiem. Prus w poszukiwaniu materiałów do cotygodniowego felietonu w „Kurierze Warszawskim”, często zapuszczał się w najbardziej zakazane zakątki miasta i na gorąco zapisywał szokujące spostrzeżenia.
„Oto miniatura kraju, w którym wszystko dąży do spodlenia i wytępienia rasy” – skonstatował Wokulski. I miał rację. Jednak kasta posiadająca była jeszcze bardziej zdegenerowana niż biedota.
Spotykana niemal na każdym kroku nędza ludzka prowokowała postępowego publicystę do ataków na władze Warszawy. Zarzucał im, że nie zapobiegają rozprzestrzenianiu się biedy, ale wręcz tworzą nowe jej obszary. Wspierają „gotowych żebraków”, zamiast umożliwić im podjęcie pracy, jak to robią chociażby Prusacy na Śląsku. Tym samym towarzystwa dobroczynne, tak ochoczo „zbierające” i „wydające” datki na rozwój ochronek i kuchni dla biedoty, dobroczynne są tylko z nazwy, gdyż czynią więcej zła niż dobra, nie wskazując właściwej drogi do wyjścia z nędzy. Bezmyślnym rozdawnictwem tylko demoralizują biedaków, dokładając się do plagi pijaństwa, kradzieży, zbrodni z chęci zysku czy porzucania dzieci w bramach domów.
Zapewne Prus, wędrując z reporterskim notesem po Warszawie, zaglądał na Wolę. W czasach Lalki było to odrębne osiedle, przewidywano jednak, że w najbliższych dekadach zostanie ono włączone do miasta stołecznego z uwagi na przebiegającą przez Wolę linię Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej.
Bieda i tutaj biła po oczach, jednak wyglądała nieco bardziej optymistycznie niż na Nalewkach czy Powiślu. Bliskość rozbudowywanej z roku na rok linii kolejowej sprawiała, że na Woli zaczęły rozwijać się przemysł, handel i usługi. Oprócz wegetujących w rynsztoku nędzarzy bystry wzrok pisarza musiał dostrzegać inne sceny: spieszących do fabryk robotników, rzemieślników pochylonych nad warsztatami, urzędników kolejowych, tragarzy, przekupki.
Jeżeli Prus bywał na Woli, być może napotkał kiedyś chuderlawego chłopca, który z zamyśloną miną wystawał na progu poczerniałego od dymu domu albo zabawiał się puszczaniem kaczek na gliniankach w pobliżu Ogrodów Ulrychów. Może zwrócił też uwagę na małą dziewczynkę, która czasami towarzyszyła chłopcu, i na ich matkę, niestarą jeszcze kobietę o zmiętych, udręczonych rysach twarzy i przedwcześnie posiwiałych włosach.
Rodzina Rytterów przywędrowała do Warszawy z odległej o trzydzieści kilometrów wsi Wieliszew. Być może wywodziła się z kolonistów niemieckich bądź niderlandzkich. Mogła jak wielu biednych włościan skorzystać z ukazu carskiego o uwłaszczeniu chłopów w 1864 roku i porzuciwszy pług i sochę, szukać szczęścia w dużym mieście. Może w galwanizerni Norblina albo przy straganie na bazarze Kercelego, który w ciągu kilku lat od utworzenia stał się bodaj największym podmiejskim targowiskiem.
Rytter nigdy nie poznał ojca. Ciężar utrzymania trzyosobowej rodziny spoczywał wyłącznie na matce. Może pracowała w którejś z fabryk, może była przekupką, nie można też wykluczyć, że parała się prostytucją, bo i na takie „usługi” na rozwijającej się Woli było zapotrzebowanie.
*
W wieku ośmiu lat Hipek poszedł do szkoły powszechnej. Nie chciał, ale matka wygoniła go kijem. Powoływała się na pociotka, który po ukończeniu czterech klas znalazł posadę młodszego biuralisty w towarzystwie ubezpieczeń.
Hipek szybko nauczył się sztuki składania liter. Łatwo wchodziły mu do głowy rachunki, podobały mu się także opowiastki księdza katechety o potopie, ofierze Abrahama i Jonaszu w brzuchu wieloryba. Trochę mniej klepanie pacierzy – po co je powtarzać, jak już się je umie na pamięć? Ruską mowę, która obowiązywała w Kongresówce, czasami umyślnie kaleczył. Za karę obrywał liniałem po łapach i musiał wysłuchiwać od nauczyciela, jaki z niego polskij durak.
Ciekawiło go ludzkie ciało i budowa anatomiczna zwierząt. Zastanawiał się, dlaczego się śpi, je, oddycha. Skąd się biorą różne choroby? Czemu jedni są wysocy, a inni niscy? Dlaczego pies jest wierny, a kot zdradliwy? Kiedy ptaki śpiewają, a kiedy tylko sobie ćwierkają?
Nie odważył się zapytać nauczyciela, który go nie lubił. Słuchał go uważnie, ale wyciągał własne wnioski. Niekiedy błędne. Po latach dopiero dowiedział się, że człowiek łysieje nie dlatego, że mu rośnie głowa i wypycha włosy – jak sądził tylko na skutek złej pracy hormonów.
Fascynowało go pomieszczenie zwane pracownią naukową, w rzeczywistości będące składem rozmaitych rupieci. Przez przypadek odkrył, że jest w nim przechowywany szkielet ludzki. Nie mógł jednak tam wchodzić, było to zabronione pod karą chłosty.
Pewnego razu, pod koniec drugiej klasy, gdy wychodził po lekcjach do domu, zobaczył, że drzwi do pracowni są uchylone. Rozejrzał się wokoło. Nikogo nie było w pobliżu. Podkradł się na palcach i wsadził głowę za drzwi. Gdyby w środku był pedel albo nauczyciel, zdążyłby wziąć nogi za pas. Ale tam także żywej duszy nie było. Ośmielony, wszedł i przystanął przed stelażem, na którym wisiał kościotrup.
Jak urzeczony wpatrywał się w czaszkę, puste oczodoły, żuchwę i kręgi szyjne. Wcale się nie bał. Kiedyś obdarł ze skóry żabę, by dobrać się do jej szkieletu. Nie czuł wtedy ani strachu, ani obrzydzenia. Ciekawe, czy z człowiekiem byłoby tak samo. Ogarnęło go silne pragnienie, by zdjąć kościotrupa i zabrać go ze sobą. Nie wiedział, skąd wzięła się u niego ta myśl. Ale miał nieodparte wrażenie, że jest to coś ważnego, ta nagła chęć budziła w nim niejasną tęsknotę za czymś, co miało wydarzyć się w przyszłości. Cały drżał z podniecenia.
Jak zahipnotyzowany wyciągał rękę, żeby dotknąć szkieletu, gdy nagle na ziemię sprowadził go gniewny syk, który rozległ się za jego plecami.
– Wot skatina jedna! Kraść przyszedłeś?
W następnych sekundach na jego plecy spadły razy bykowca. Nauczyciel jedną ręką przytrzymywał go za ramię, a w drugiej trzymał skórzaną dyscyplinę, którą go okładał.
– Kurwy, swołocz, robactwo! Sybir za mało! Wybić was to za mało!
Uderzenia grubej na dwa palce plecionki paliły Hipka jak żywy ogień. W kilku miejscach przecięły skórę do krwi. Łzy bólu stanęły mu w oczach. Zaciął się jednak w sobie. Nie będzie płakać ani skamleć o litość. Jego upór jeszcze bardziej rozwścieczał oprawcę.
– Ach, maladiec Paliaczek! – kpił. – Przyszły bohater, powstaniec, a?! Ano to ja tobie wybiję z głowy bohaterstwo!
Rzucił rózgę w kąt i wymierzył chłopcu cios pięścią między oczy. Hipek upadł na podłogę. Przewrócił jakieś szpargały, które poleciały z rumorem. Z nosa pociekła mu krew. Nauczyciel pochylił się nad nim.
– Teraz poprosisz o wybaczenie? Płacz, padnij na kolana, całuj moją dłoń! Całuj moje usta! Nie?! A to masz jeszcze raz!
Hipek nieraz dostał lanie w domu, na ulicy, od handlarzy na Kercelaku, gdy przyłapali go na kradzieży jabłek lub słodyczy ze straganu. Żaden z oprawców nie śmierdział jednak tak obrzydliwie jak nauczyciel. Cuchnęło od niego padliną. Hipka ogarnął wstręt. Taki wstręt, jaki towarzyszy ludziom w zetknięciu z gównem, wymiocinami albo truchłem zwierzęcym. Ten wstręt w nim pozostał, zawsze odzywał się w chwilach, kiedy stosował przemoc. Był gorszy od nienawiści i pogardy.
Książkę Tajemnica Hipka Wariata kupicie na stronie internetowej Wydawnictwa Oficynka!
Tagi: fragment,