Gorętsza od Greya - fragment

Data: 2013-01-21 12:47:00 | Ten artykuł przeczytasz w 11 min. Autor: Sławomir Krempa
udostępnij Tweet
News - Gorętsza od Greya - fragment

Zaczęło się od iskry...

 

Świat stanął na głowie, kiedy spotkałam Dominica. Miałam złamane serce, strzaskane w ostre, raniące kawałki, które musiałam pozbierać i ułożyć na nowo, żeby jak dawniej stać się normalną, szczęśliwą osobą. 

 

Dominic pokazał mi taki rodzaj zatracenia w namiętności, jakiego nigdy wcześniej nie zaznałam. Teraz prowadzi mnie ścieżką czystej rozkoszy, na której czai się także mrok. Nie mam innego wyboru, jak podążać za nim tam, dokąd mnie wiedzie… 

 

Namiętność po zmierzchu to na wskroś intensywna i romantyczna, prowokacyjna i zmysłowa opowieść o namiętności zabierze was w tajemne miejsca, gdzie miłość i seks zostają wyzwolone ze sztywnych ograniczeń. Powieść ukazała się właśnie nakładem wydawnictwa Hachette. Publikujemy jej premierowe fragmenty:

 

Miasto zapiera mi dech w piersi, gdy się przesuwa za oknami taksówki niczym olbrzymie dekoracje sceniczne rozwijane w teatrze czyjąś niewidzialną ręką. Siedzę w samochodzie spokojna, odizolowana od tego, co dzieje się na ulicach. Tylko obserwuję. Ale na zewnątrz w gorące, lepkie lipcowe popołudnie Londyn tętni życiem: na jezdniach tłoczą się pojazdy, a na chodnikach ludzie. Przy zmianie świateł całe tłumy przechodzą na drugą stronę ulicy. Miliony ludzkich istnień przemieszczające się tego dnia w tym jednym miejscu. Skala tego wszystkiego jest przytłaczająca. „Co ja zrobiłam?”. Gdy przejeżdżamy obok rozległej zielonej przestrzeni zajętej przez setki spragnionych słońca londyńczyków, zastanawiam się, czy to nie Hyde Park. Tato mi mówił, że Hyde Park jest większy niż Monako. Tylko pomyśleć: Monako może i jest małe, ale porównanie i tak robi wrażenie. Nieoczekiwanie przeszywa mnie dreszcz i uświadamiam sobie, że się boję. Dziwne, bo nie uważam się za osobę tchórzliwą. „Każdy by się denerwował” – mówię sobie stanowczo. Po tym jednak, co się niedawno zdarzyło, nic dziwnego, że brakuje mi pewności siebie. Staram się opanować narastające w brzuchu znajome nieprzyjemne uczucie. „Nie dziś. Za dużo mam innych rzeczy do ogarnięcia. Poza tym dosyć już rozmyślałam i płakałam. To właśnie z tego powodu tu jestem”.

 

– Prawie na miejscu, złotko – odzywa się nagle jakiś głos i zdaję sobie sprawę, że to taksówkarz. Widzę, że spogląda na mnie w lusterku wstecznym. – Znam dobry skrót z tego punktu – mówi. – Można ominąć cały ten tłok na drodze.

 

– Dzięki – odpowiadam, choć przecież tego oczekuje się od londyńskiego taryfiarza. Bądź co bądź, słyną oni ze znajomości uliczek i to dlatego postanowiłam wykosztować się na kurs taksówką, zamiast się zmagać z metrem. Nie mam ze sobą dużego bagażu, ale nie napawała mnie radością perspektywa taszczenia w upale swoich rzeczy ruchomymi schodami, do pociągów i z powrotem. Zastanawiałam się, czy kierowca mnie ocenia, próbuje zgadnąć, co, u licha, mam wspólnego z tym prestiżowym adresem, skoro wyglądam tak młodo i… zwyczajnie. Po prostu dziewczyna w sukience o kwiatowym wzorze, w czerwonym rozpinanym sweterku i klapkach, z okularami przeciwsłonecznymi odsuniętymi za czoło oraz włosami niedbale związanymi w koński ogon, z którego na wszystkie strony uciekają kosmyki.

 

– Pierwszy raz w Londynie, co? – pyta, uśmiechając się do mnie w lusterku.

 

– Tak, zgadza się – odpowiadam. To niezupełnie prawda. Byłam tu kiedyś w dzieciństwie na Boże Narodzenie, z rodzicami. W pamięci mam rozmazane wspomnienia wielkich, tętniących gwarem sklepów, jasno oświetlonych wystaw i Mikołaja w nylonowych spodniach, które szeleściły, gdy mu usiadłam na kolanach, a jego poliestrowa biała broda drapała mnie lekko w policzek. Nie miałam jednak ochoty wdawać się w dyskusje z taksówkarzem, poza tym miasto jest dla mnie zupełnie obce. Tak czy inaczej po raz pierwszy w życiu trafiłam tu sama.

 

– Jesteś sama, co? – pyta i czuję się trochę nieswojo, mimo że ten człowiek po prostu próbuje być miły.

 

– Nie, zatrzymam się u cioci – odpowiadam, znów kłamiąc. Kiwa głową, zadowolony z tego, co usłyszał. Oddalamy się teraz od parku, taksówka śmiga zwinnie między autobusami i osobówkami, wyprzedza rowerzystów, szybko bierze zakręty i przemyka przez skrzyżowania na żółtym świetle. Wkrótce zostawiamy bza sobą zatłoczone arterie i jedziemy wąskimi uliczkami, wzdłuż których ciągną się wysokie, wykończone cegłą i kamieniem rezydencje o wysokich oknach ozdobionych kaskadami kolorowo kwitnących kwiatów, lśniących drzwiach frontowych i błyszczących, pomalowanych na czarno żelaznych ogrodzeniach. Wszędzie tu czuć pieniądze, pachną nimi nie tylko drogie samochody zaparkowane przy chodniku, lecz także idealnie utrzymane budynki, czyste ulice i gosposie na chwilę ukazujące się w oknach, kiedy je przesłaniają przed nadmiarem słońca.

 

– Nieźle sobie żyje ta twoja ciocia – żartuje taksówkarz, gdy skręcamy w boczną uliczkę, a potem w kolejny zaułek. – Mieszkanie w tej okolicy pewnie trochę kosztuje. Śmieję się, lecz nic nie mówię, bo nie wiem, co powiedzieć. Po jednej stronie ulicy widać maleńkie, ale piękne i zapewne drogie domki szeregowe, po drugiej zaś wznosi się duża kamienica, ciągnąca się niemal od przecznicy do przecznicy, mająca co najmniej sześć kondygnacji. Fasada w stylu art déco świadczy o tym, że budynek powstał w latach trzydziestych XX wieku; w szarej elewacji dominują wielkie przeszklone orzechowe drzwi. Kierowca zatrzymuje przed nimi auto i mówi:

 

– Jesteśmy na miejscu. Randolph Gardens. Spoglądam na otaczający nas kamień i asfalt.

 

– A gdzie te ogrody? – zastanawiam się głośno. Jedyna zieleń w zasięgu wzroku to dwa kosze z czerwonym i fioletowym geranium ustawione po bokach drzwi wejściowych.

 

– Pewnie kiedyś tu były, lata temu – odzywa się taksówkarz. – Widzisz te szeregówki? Wyglądają na zaadaptowane starodawne stajnie. Założę się, że dawno temu w okolicy stało parę dworów miejskich. Właściciele się ich pozbyli, rozebrano je albo może zostały zbombardowane podczas wojny. Kto wie, czy nie zostały jakieś ogrody. – Zerka na taksometr. – Należy się dwanaście funtów siedemdziesiąt centów, złotko.

 

Nerwowo grzebię w portmonetce i podaję mu piętnaście funtów.

 

– Proszę zatrzymać resztę. – Mówiąc to, mam nadzieję, że dałam odpowiedni napiwek.

 

Kierowca nie okazuje zaskoczenia, więc suma pewnie była w porządku. Czeka chwilę, aż razem z bagażem wydostanę się z samochodu na chodnik, i zamyka za mną drzwi. Potem fachowo zawraca na wąskiej uliczce i z głośnym warczeniem silnika rusza ponownie na trasę.

 

Podnoszę wzrok, rozglądam się. A więc dotarłam. Oto mój nowy dom. Przynajmniej na jakiś czas. Siwowłosy portier patrzy na mnie pytająco, gdy z dużą torbą wtaczam się przez drzwi i podchodzę do recepcji.

 

– Mam się zatrzymać w mieszkaniu Celii Reilly – wyjaśniam, opierając się pokusie, aby natychmiast otrzeć sobie pot z czoła. – Mówiła, że zostawi dla mnie klucz u pana.

 

– Nazwisko? – pada burkliwe pytanie.

 

– Beth. To znaczy Elizabeth. Elizabeth Villiers.

 

– Sprawdźmy… – mruczy pod wąsem, przeglądając leżącą na biurku teczkę. – A, tak. Jest. Panna E. Villiers. Pod nieobecność panny Reilly ma zająć numer 514. – Przewierca mnie badawczym, ale nie wrogim spojrzeniem. – Opieka do mieszkania na czas nieobecności lokatorki, tak?

 

– Tak. No, dokładnie mam się opiekować kotem. – Uśmiecham się do niego, ale on tego nie odwzajemnia.

 

– Tak, rzeczywiście, panna Reilly ma kota. Trudno sobie wyobrazić, dlaczego takie stworzenie godzi się żyć w zamknięciu, ale tak to już bywa. Oto klucze. – Podsuwa mi na blacie kopertę. – Proszę jeszcze o podpis w księdze meldunkowej. Podpisuję posłusznie, po czym prowadzi mnie do windy, po drodze przedstawiając zasady obowiązujące lokatorów. Proponuje, że za kilka minut dostarczy mi bagaż na górę, ale odmawiam – dam sobie radę. Chwilę później jadę windą na piąte piętro, wpatrując się we własne odbicie – z lustra patrzy na mnie rozgrzane upałem, zaczerwienione oblicze. W przeciwieństwie do otoczenia nie jestem ani odrobinę wymuskana, a moja twarz w kształcie serca i okrągłe niebieskie oczy nigdy się nie upodobnią do eleganckich rysów o wysoko osadzonych kościach policzkowych, które tak podziwiam. Sięgające ramion niesforne ciemnoblond włosy nie zamienią się w gęste, bujne loki, o jakich nieustannie marzę. Moja czupryna wymaga wysiłku, a ja się zazwyczaj nie trudzę, związując ją niedbale z tyłu w koński ogon.

 

– Niezupełnie jak dama z Mayfair – mówię głośno.

 

Gapiąc się na siebie, widzę ślady wszystkiego, co się ostatnio wydarzyło. Twarz stała się pociągła, w oczach pojawił się smutek, który chyba nigdy nie zniknie. Wydaję się nieco niższa, jakbym się ugięła pod ciężarem niedoli.

 

– Bądź dzielna – szepczę do siebie, starając się odnaleźć w zgaszonym spojrzeniu dawną iskrę. Tak czy inaczej właśnie po to tu przyjechałam. Nie dlatego, że próbuję uciec – choć pewnie po części tak właśnie jest – ale dlatego, że chcę odszukać dawną siebie, tę pełną ożywionego ducha, odwagi i ciekawości świata. „O ile tamta Beth nie uległa zupełnemu zniszczeniu”.

 

Nie chcę myśleć w ten sposób, ale ciężko mi z tym. Numer 514 znajduje się w połowie wyłożonego dywanem korytarza. Klucz gładko obraca się w zamku i zaraz potem wchodzę do mieszkania. W pierwszej chwili zaskakuje mnie powitanie – ciche mruczenie, a po nim piskliwe „miau!” i miękkie, ciepłe futerko ocierające się o moje nogi. Aż podskakuję, gdy kociak przemyka mi między łydkami.

 

– Witaj! – wołam, spoglądając w dół na okolony wąsami czarny pyszczek z aureolą ciemnej sierści, zgniecionej podobnie jak poduszka, z której kot się podniósł. – Ty pewnie jesteś De Havilland. Zwierzak znów miauczy, pokazując ostre białe zęby i różowy języczek.

 

Staram się rozejrzeć wokół siebie, podczas gdy kot mruczy jak szalony i ociera się o moje nogi. Najwyraźniej cieszy go moja obecność. Jestem w przedpokoju i już tutaj widzę, że Celia pozostała wierna estetyce budynku z lat trzydziestych. Podłoga jest wyłożona czarno-białymi płytkami, pośrodku leży kaszmirowy dywanik. Pod wielkim lustrem w stylu art déco, z dwiema geometrycznymi chromowanymi lampami po bokach, stoi czarny, lśniący stolik. Na blacie sporo miejsca zajmuje wielka biała misa z porcelany ze srebrnym brzegiem, a po jej obu stronach ustawiono wazony.

 

Elegancja i stonowane piękno. Właśnie tego się spodziewałam. Mój ojciec w irytująco niejasny sposób wyrażał się o mieszkaniu swojej matki chrzestnej (widział je kilka razy, kiedy odwiedzał Londyn), ale zawsze odnosiłam wrażenie, że lokum jest równie wspaniałe jak sama Celia. Jako nastolatka zaczęła karierę modelki i odniosła ogromny sukces, zarabiając mnóstwo pieniędzy, później jednak zrezygnowała z wybiegu i została dziennikarką mody. Wyszła za mąż i rozwiodła się, potem ponownie wzięła ślub i owdowiała. Nigdy nie miała dzieci i może dlatego udało jej się zachować młodzieńczy, tryskający energią wygląd. Nie sprawdzała się jako matka chrzestna, pojawiając się w życiu mojego ojca i znikając wedle własnego kaprysu. Nieraz całymi latami nie dawała znaku życia, aż nagle ni stąd, ni zowąd przybywała obładowana prezentami i ubrana zgodnie z najnowszą modą. Zasypywała chrześniaka całusami, usiłując nadrobić okres zaniedbania. Pamiętam, że spotkałam ją przy kilku okazjach. Byłam wtedy nieśmiałą dziewczynką o iksowatych nogach, w podkoszulku i szortach, z wiecznie rozczochranymi włosami. Nie mogłabym sobie nawet wyobrazić, że kiedyś będę taka zadbana i wymyślnie ubrana jak ta stojąca przede mną kobieta o krótko obciętych srebrzystych włosach, mająca na sobie zdumiewające ciuchy i niesamowitą biżuterię.

REKLAMA

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Reklamy
Recenzje miesiąca
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Katar duszy
Joanna Bartoń
Katar duszy
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
Klubowe dziewczyny 2
Ewa Hansen ;
Klubowe dziewczyny 2
Egzamin na ojca
Danka Braun ;
Egzamin na ojca
Cień bogów
John Gwynne
Cień bogów
Wstydu za grosz
Zuzanna Orlińska
Wstydu za grosz
Jak ograłem PRL. Na scenie
Witek Łukaszewski
Jak ograłem PRL. Na scenie
Pokaż wszystkie recenzje