Wspaniały smak strachu. Fragment książki „Na straży sekretu"

Data: 2020-04-24 12:17:12 | Ten artykuł przeczytasz w 24 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Autor Tajemnego bractwa pana Benedykta przedstawia mrożącą krew w żyłach tajemniczą przygodę pełną magii i humoru.

Kiedy Reuben odkrywa niezwykły antyczny zegarek z sekretną mocą, w jego życiu następuje intrygujący zwrot. Jeden sekret prowadzi do drugiego, a Reuben czuje się rozdarty między swoją prostoduszną naturą a pragnieniem, by zostać bohaterem.

Zmierza wprost ku niebezpiecznej przygodzie – pełnej ciekawych postaci, zdradzieckich pułapek i ucieczek w ostatniej chwili. Wyrusza, by rozwiązać zagadkę, zanim będzie za późno.

Czy wraz z nieustraszoną Penny, potężnym Jackiem i mądrą panią Genowefą u boku Reuben zdoła przechytrzyć chytrego złoczyńcę o imieniu Dym i uratować miasto przed straszliwym losem?

Obrazek w treści Wspaniały smak strachu. Fragment książki „Na straży sekretu" [jpg]

W genialnie stworzonej powieści Na straży sekretu uznany autor Trenton Lee Stewart zaprasza czytelników do przyłączenia się do przygody, rozszyfrowania wskazówek i zadania sobie pytania: czy poznanie sekretu jest darem, czy przekleństwem? 

„Na straży sekretu" Trentona Lee Stewarta to powieść, którą trzeba przeczytać. To też gotowy scenariusz na widowiskowy film przygodowy dla młodszych i starszych miłośników dynamicznego i pełnego zwrotów biegu zdarzeń kina akcji.

- recenzja książki „Na straży sekretu".

Do lektury zaprasza Wydawnictwo Dwukropek. W ubiegłym tygodniu w naszym serwisie zaprezentowaliśmy Wam premierowy fragment książki Na straży sekretu. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:

Rozdział 2

WSPANIAŁY SMAK STRACHU

Reuben zatrzymał się w uliczce za budynkiem, w którym mieszkał, i ponownie wepchnął sobie pakunek za pasek. Wspiął się po barierce odgradzającej okno do składziku i zajrzał do środka przez brudną szybę. Droga wolna! Wsunął nogi przez lekko uniesione okno, a potem wygiął tułów w łuk, by wślizgnąć się do pomieszczenia. Po chwili dotknął podłogi, a głowa przeszła przez framugę okna. Dzień jak co dzień.

Nie czekał, aż jego oczy przywykną do półmroku. Dozorczyni siedziała w holu, pochylona nad biurkiem, i raczej nie należało się spodziewać, że się tu nagle zjawi. Mimo to Reuben zachowywał ostrożność. Znał wszystkie kryjówki w pomieszczeniu, ale tym razem wybrał stos pudeł pod oknem. Pewnym ruchem wcisnął się w wąską i wilgotną przestrzeń za nimi, by poczekać, aż znów wszystko będzie widział wyraźnie. Dopiero wtedy wyjrzał.

Jedzenie dla kota leżało nietknięte. Tak się składa – nieszczęśliwie dla dozorczyni – że bezdomne koty bywają nieprzewidywalne. Całkiem możliwe, że to Reuben, raz po raz wchodząc tędy i wychodząc, widywał futrzaka częściej niż ona. Nie żeby zaprzyjaźnił się z tym kotem – mógł liczyć co najwyżej na niechętnie okazywany szacunek, co w praktyce oznaczało, że zwierzak nie syczał na niego, gdy spotkali się w zaułku, ani nie uciekał na jego widok. Mały szary kot o szarych oczach idealnie rozpływał się w cieniu. Wzajemnie darzyli się respektem.

Reuben chwilę nasłuchiwał przy drzwiach, po czym wyszedł na korytarz. Od schodów dzielił go już tylko zakręt. Ostrożnie otworzył drzwi prowadzące na klatkę schodową (nie miał w zwyczaju nimi trzaskać), raz jeszcze wytężył słuch, a potem lekkim krokiem wbiegł na górę. Kiedyś zdarzyło mu się wspiąć na ostatnie, dwudzieste piętro, żeby zobaczyć, jak to będzie (a było kiepsko, nogi miał jak z waty), często też zakradał się na jakieś inne piętro, żeby zobaczyć i posłuchać, czy pozostali lokatorzy budynku nie robią czegoś dziwnego. Czasami faktycznie robili. Na przykład raz Reuben widział, jak pewien mężczyzna żongluje jajkami na korytarzu. Gdy jedno z nich rozbiło się na suficie, mężczyzna wybuchł płaczem. Reuben odszedł stamtąd niepostrzeżenie. Zastanawiał się wtedy, czy ten mężczyzna próbuje realizować swoje niespełnione marzenie o karierze żonglera. Tak sobie to tłumaczył. Skoro marzenie musi pozostać niespełnione, to niech przynajmniej będzie interesujące.

Dziś jednak Reuben udał się prosto do swojego mieszkania, niewielkiego lokalu na piątym piętrze, w którym oprócz salonu z kuchnią znajdowały się jeszcze dwie sypialnie. Kilka minut później ponownie zamknął za sobą drzwi, przebrany w czyste spodenki i ze szkolnym plecakiem na ramieniu. Tym razem wyszedł przez korytarz, w którym trzy osoby stały w kolejce do biurka, żeby złożyć skargę u młodej dozorczyni. Ona powtarzała w kółko: „Przepraszam, wiem. Wiem. Przepraszam”. Problem chyba znów dotyczył ciepłej wody. Albo wody w ogóle.

Reuben nie musiał się nawet wysilać, żeby wymknąć się niezauważony. Nikt nie zwrócił na niego uwagi.

Czas spędzony w pralni przesiedział w kącie, wpatrując się w plecak. Gdyby ktoś go obserwował, to zapewne pomyślałby, że chłopak czyta książkę, której czytać nie powinien. Bo cóż innego mógł robić, trzymając ręce w plecaku i uparcie wpatrując się w coś, co znajdowało się w środku. Gdy pralka zakończyła pracę, Reuben ostrożnie zamknął drewnianą szkatułkę, owinął ją płótnem i wsunął z powrotem do sakiewki. Na koniec zapiął plecak i trzymając go mocno, podszedł do pralki. Jeszcze nigdy w życiu nie był tak ostrożny.

Gdy ubrania wyschły, wepchnął je do plecaka i wyszedł na ulicę skąpaną w popołudniowym słońcu. Od domu kultury dzieliło go zaledwie kilka przecznic. Po drodze minął lombard, sklep z narzędziami i stację benzynową. Minął też wiele różnych nieczynnych sklepów. Za to ludzi nie spotkał wielu. W Lower Downs trudno było o pracę, a większość tych, którzy pracę mieli lub jej szukali, dzień spędzali w innych dzielnicach. Na przykład targ, na którym pracowała mama Reubena, znajdował się w Riverside w pobliżu doków, z których wyruszały promy Southport. Za to w Ashton miała dodatkową pracę na pół etatu. Jeździła tam wieczorem.

–  To wszystko jest częścią mojego genialnego planu – powiedziała kiedyś mama Reubena, spoglądając szelmowskim wzrokiem na syna. – Jak już zapamiętam wszystkie trasy autobusowe w mieście, to będę mogła się ubiegać o stanowisko rezerwowego kierowcy. Byliby głupi, gdyby mnie nie zatrudnili, cha, cha! – To mówiąc, triumfalnie zacisnęła dłonie w pięści.

–  A ty prowadziłaś kiedyś autobus? – zapytał Reuben. Mama tylko machnęła ręką.

–   Nie ma co zaprzątać sobie głowy drobiazgami, dziecko. Najważniejsze, że będziemy bogaci!

–  To w takim razie nie mogę się doczekać – powiedział Reuben życzliwie. – A czy będę mógł wtedy jeździć autobusami za darmo?

–  Do końca życia – powiedziała z niewzruszoną powagą mama, po czym spojrzała mu prosto w oczy. – Do końca życia.

W pobliżu domu kultury kręciło się więcej osób niż gdzie indziej: rodzice i nianie z wózkami, nastolatki w strojach sportowych i starzy ludzie o laskach, kurczowo trzymający pod pachą szachownice. Dom kultury mieścił się w dwukondygnacyjnym budynku z brązowej cegły. Z jednej strony sąsiadował z parkingiem, z drugiej zaś z pływalnią. Basen był od dawna zamknięty i pusty, gdyby nie liczyć butelek i puszek wrzucanych przez płot. Wewnątrz budynku mieściło się boisko do koszykówki, sala do ćwiczeń z wiekowym wyposażeniem, kilka zdemolowanych stołów do ping-ponga, czytelnia i salon, w którym można było skorzystać z ekspresu do kawy, obejrzeć telewizję albo usiąść przy jednym z kilku starych komputerów.

Reuben czasem z tych komputerów korzystał, ale rzadko, bo stały na stołach na samym środku pomieszczenia, czyli na widoku. On tymczasem wolał przemykać się pod ścianami albo chować w zacisznych kątach i obserwować innych tak, żeby nikt jego nie widział. Często też, tak jak dzisiaj, zaglądał do biura, a jeśli stwierdził, że nikogo tam nie ma, bo wszyscy pracownicy rozeszli się po sali, zakradał się do środka, zdejmował klucz z gwoździa za drzwiami i wślizgiwał się na dach.

Tam nikt nie przeszkadzał, bo też nikt nie miał takiej możliwości. Drzwi zamykały się automatycznie, a Reuben miał klucz. Poza tym pracownicy domu kultury nie mieliby po co tam chodzić. Owszem, Reuben widział kiedyś na własne oczy, jak jakiś zgrywus kopnął odebraną jakiemuś biednemu dziecku piłkę tak mocno, że aż wpadła na dach i potem jeden z pracowników tu po nią przyszedł – to zresztą właśnie w ten sposób Reuben się dowiedział, gdzie się znajduje klucz – taka sytuacja się jednak nigdy więcej nie powtórzyła.

Podłużny i płaski dach domu kultury wysypany był wyblakłym od słońca żwirem. Ustawione w rzędzie klimatyzatory mruczały monotonnie, wyrzucając fale gorącego powietrza, w którym dawał się wyczuć zapach stęchlizny. Po drugiej stronie dachu dominowała woń smoły i Reuben musiał uważać, żeby podczas swoich wędrówek nie wdepnąć w jedną z lepkich plam. Miał w zwyczaju spoglądać w dół z każdej strony dachu, żeby nic ciekawego go nie ominęło. Dzięki temu widział wiele kłótni, gorących nastoletnich pocałunków i dzieci, które wiezione w spacerówkach do domu kultury spoglądały w górę i ze zdumieniem napotykały jego wzrok. Rzadko kiedy dostrzegał coś na tyle nietypowego, żeby pobudzało to jego wyobraźnię. Zwykle wgapiał się dłuższą chwilę w jakiś odległy punkt i oddawał rozmyślaniom.

Dzisiaj Reuben chciał myśleć o czymś, co było bardzo blisko, a dokładniej w jego plecaku. Mimo to przez chwilę wpatrywał się w główną arterię prowadzącą do Riverside, gdzie budynki były nieco wyższe i mniej zniszczone niż w Lower Downs i gdzie od czasu do czasu, przy sprzyjającej pogodzie, można było zobaczyć wielki prom Southport majestatycznie sunący po wodzie. Z oddali wyglądał jak budynek, który dryfuje pośród innych budynków. Reuben dochodził do wniosku, że w pewnym sensie tak właśnie jest. Prom to przecież taki pływający parking. Mama mówiła mu, że na targu słychać syreny statku, że rozbrzmiewają całą mocą dwa razy dziennie. Mówiła, że nigdy jej się to nie nudzi.

Reuben powątpiewał w prawdziwość jej słów. Nie wierzył jej, bo sam nigdy nie zaznał tego błogiego uczucia. Dlatego jego mama, aby zapewnić mu namiastkę tego doświadczenia, chodziła za nim krok w krok po mieszkaniu i naśladowała odgłos syreny.

Reuben biegał w kółko z zasłoniętymi oczami i się śmiał.

–  Masz rację! – krzyczał. – Coś takiego nie może się znudzić.

–  A nie mówiłam! – odkrzykiwała mama i wyła jeszcze raz.

A wtedy jeden z sąsiadów zaczął walić w ścianę i musieli tę zabawę zakończyć.

Dziś wszystko było widać jak na dłoni, więc Reuben stał przy krawędzi dachu z łokciami wspartymi na niskim murku i czekał na stłumiony dźwięk syren, aby zaraz potem wypatrzeć prom. Zawsze chciał się nim przepłynąć, mimo że mama oceniała tę podróż jako mało ekscytującą. Ot, setki znudzonych ludzi w samochodach, którzy czekają, żeby się przedostać na drugi brzeg. Tak się jednak składało, że Reubena zawsze pociągała wizja, by dotrzeć na drugi brzeg. Poza tym nigdy jeszcze nie płynął żadnym statkiem. Teraz więc, tak samo jak zawsze, przyglądał się promowi, aż ten zniknął mu z oczu. Dopiero potem usiadł pod ścianą, trzymając plecak między nogami.

Ostrożnie wyjął drewnianą szkatułkę z sakiewki i z płótna, po czym wydobył zegarek. Promienie słońca odbijały się w miedzianym metalu, więc Reuben zmrużył oczy. Otworzył pokrywę. Czarne znaki na tarczy zegara połyskiwały jak świeżo naniesione tuszem. Chłopak po raz setny próbował odgadnąć, cóż się mogło stać ze wskazówką minutową, bo pod każdym innym względem zegarek był doskonały. Reuben zachwycał się tym, jak urządzenie idealnie leży mu w dłoni, zupełnie jakby ktoś wykonał je specjalnie dla niego.

Przyszło mu do głowy, że mógłby ten zegarek sprzedać i pewnie dostałby za niego sporą kwotę. Z ekscytacją zastanawiał się, ile to cudo może być warte. Sama jednak myśl o tym, że miałby się rozstać ze swoim skarbem, napawała go żalem, więc tylko czasem pozwalał sobie pomarzył o tej bajońskiej sumie. Jak to mawiała jego mama? „Nie ma co zaprzątać sobie głowy drobiazgami”.

Reuben już dwukrotnie wyjmował kluczyk z aksamitnej przegródki i przyglądał się ślicznej kokardce wykutej w metalu na kształt koniczyny. Za każdym razem był bliski przyłożenia go do gwieździstego otworu w środku tarczy zegara, po czym potrząsał głową i odkładał kluczyk z powrotem do skrzyneczki. Denerwował się, gdy myślał, że miałby nakręcić zegarek. Martwił się, że mógłby coś popsuć.

Gdy z zamyślenia wyrwał go odgłos syreny, Reuben mrugnął, a potem wyciągnął szyję, by stwierdzić, że na dachu zrobiło się cieplej. Jak przez mgłę przypominał sobie, że słyszał wycie syreny całkiem niedawno, i to nawet kilka razy. Dźwięk dobiegający z oddali był cichy i stłumiony, zlewał się z odgłosami miasta. Większość ludzi pewnie nie zwracała uwagi na ten dźwięk, ale Reuben tak często nasłuchiwał syren, że zawsze wychwytywał je, by natychmiast skupić na nich swoją uwagę.

Pośladki go bolały, nogi miał sztywne, a żołądek zaczął się buntował z głodu. Czyżby była pora lunchu? Reuben wstał i natychmiast zauważył czterech mężczyzn kroczących wzdłuż głównej arterii. Odruchowo przykucnął. To byli Kierunkowie.

Teraz wiedział, która jest godzina. Była środa, więc zapewne wybiło południe. To właśnie o tej porze Kierunkowie odwiedzali wszystkie sklepy w okolicy. Nieraz ich obserwował, zawsze z pewnym niepokojem. Szpiegowanie Kierunków to była nie lada sztuka.

Ich nazwa nie wzięła się przecież znikąd. Każdy z członków czteroosobowej grupy patrzył w innym kierunku: jeden przed siebie, drugi na lewo, trzeci na prawo, a czwarty do tyłu. W trakcie marszu rozmawiali między sobą i spoglądali na siebie, ale potem zawsze odwracali wzrok w wyznaczonym kierunku. Byli jak zestaw obrotowych oczu. Widzieli wszystko, co było do zobaczenia.

Mieli również inne przezwiska. Właściwie nie można było w ogóle o nich mówić, ale od czasu do czasu Reuben miał okazję słyszeć, jak ludzie nazywają ich a to Wędrowcami, Szwendaczami albo Zbieraczami, a to Kompasowcami, Buforami czy po prostu Buciorami. Bywało, że ktoś miał dość odwagi, aby powiedzieć o nich wprost, że to ludzie Radcy, bo przecież to dla niego pracowali. Powszechnie jednak uważano, że nie należy tak robić. Wzdrygali się przed tym zwłaszcza ludzie przesądni, którzy obawiali się, że nawet szepcząc, niepotrzebnie zwrócą na siebie uwagę. A przecież nikt nie chciał dostać wezwania do posiadłości Radcy. On o takich spotkaniach wspominał zawsze swojemu mocodawcy, absolutnie ostatniemu człowiekowi na całym świecie, któremu ktokolwiek chciałby podpaść.

O ile Smuga faktycznie był człowiekiem. Spora część dzieciaków wierzyła, że jest czymś innym, czym dokładnie, tego nikt nie wiedział. Na pewno czymś złym. Czymś straszliwym. Nie wolno było o tym rozmawiać, więc gdy tylko nikt ich nie pilnował, dzieci chętnie to robiły. Dlatego Reuben miał okazję poznać wiele plotek i domysłów.

Jego mama bardzo się denerwowała, gdy tylko ten temat się pojawiał, więc nigdy jej nie pytał o Smugę. Tylko raz, gdy był znacznie młodszy, zadał jej pytanie o Kierunków, bo zaciekawiło go, dlaczego tak dziwnie się zachowują, gdy chodzą po okolicy. Mama mu wtedy wyjaśniła, że pilnują porządku w mieście i dbają o to, aby nie było przestępców na ulicach.

–  A ja myślałem, że tym się zajmuje policja – odparł Reuben.

–  Ach, tak, policja oczywiście też – powiedziała mama, czerwieniąc się na twarzy.

Ta rozmowa wyraźnie ją poruszyła, więc Reuben nigdy więcej do niej nie wracał. Cała jego wiedza pochodziła więc z innych źródeł lub osobistych doświadczeń.

Każda dzielnica miała własny oddział Kierunków, czasem dwa albo nawet trzy, jeśli były większe. W Lower Downs był tylko jeden. Reuben nie znał nazwisk tworzących go ludzi – choć ponoć wszyscy mieszkali gdzieś w okolicy – dlatego nadał im przezwiska. Lewy i Prawy byli braćmi. Obaj byli niscy, mieli jasne włosy i wiecznie ich nosiło. Przedni był wysoki i chudy. Narzucał całej grupie spacerowe tempo. Na jego twarzy malował się sardoniczny uśmiech. Tylny, który odpowiadał za to, co się działo za nimi, prezentował światu pulchne i wiecznie znudzone oblicze, co było dość zaskakujące, zważywszy na to, że co kilka sekund spoglądał przez ramię. Ktoś mógłby sobie pomyśleć, że to objaw paranoi, ale w rzeczywistości na tym właśnie polegała jego praca (najpewniej był to mocno zakorzeniony nawyk, bo przecież zajmował się tym od wielu lat). Patrząc na niego, nie odnosiło się wrażenia, że spodziewa się zobaczyć za swoimi plecami coś interesującego. Zupełnie zresztą możliwe, że faktycznie nigdy nic ciekawego nie dostrzegł.

Rzekomo wszyscy mieli rodziny. Rzekomo to byli zwyczajni ludzie. Reubenowi jednak trudno było to sobie wyobrazić. Pewnego razu gdy był z mamą w sklepie, wydawało mu się, że widzi Przedniego, jak poszukuje czegoś pośród przywiędłych warzyw. Poczuł się wtedy tak, jakby natknął się nagle na oderwaną od ciała głowę, która wiedzie niezależne życie. Cóż ona właściwie robi w sklepie spożywczym? Reuben nie do końca wierzył własnym oczom, a mama nagle skręciła w inną alejkę, więc nie zdążył się dokładnie przyjrzeć.

Dopiero znacznie później uświadomił sobie, że w innych sklepowych alejkach panował wtedy straszny tłok i tylko przy warzywach nikogo nie było. Nie tylko jego mama zawróciła natychmiast wózek w inną stronę, udając, że zapomniała czegoś z listy.

Większość dzieciaków w jego wieku zapewne nie wiedziała, czym zajmują się Kierunkowie. Większość zapewne nie wiedziała, jak to wszystko funkcjonowało. Reuben zdążył się jednak tego dowiedzieć minionego lata, zanim wzrósł im czynsz i musieli się przeprowadzić.

Poprzednio mieszkali w budynku sąsiadującym z małą piekarnią. Lubili ją odwiedzać w sobotnie poranki. Reuben zamawiał pączka, a jego mama kawę z dodatkową porcją śmietanki. Przesiadywali wtedy długo przy malutkim stoliku w rogu, skubiąc jedzenie i sącząc picie. Uwielbiali gwar tego miejsca, a jeszcze bardziej lubili unoszący się tam zapach. Takiego aromatu się nie zapomina.

„To jak dać się otulić ciepłą kołdrą aniołowi” – próbowała coś wymyślić mama, ale Reuben twierdził, że to bardziej jak upijanie łyczkami nieskończonej ilości miodu, który znajduje się po drugiej stronie tęczy. Oboje jednak bez oporów przyznawali, że żaden z tych opisów nie oddaje w pełni klimatu wnętrza.

Piekarz był życzliwym człowiekiem. Miał w zwyczaju mrugać porozumiewawczo do swoich klientów i głośno się droczyć z siostrzenicami i siostrzeńcami, którzy u niego pracowali. Pamiętał nawet, który pączek najbardziej smakuje Reubenowi (z kremem bawarskim), bo gdy chłopiec podchodził do lady, od razu unosił swoje krzaczaste brwi i pytał:

–  To co zwykle, młody człowieku?

Reuben cieszył się, że nie musi się odzywać przy wszystkich klientach. Zauroczony tym człowiekiem i jego niebiańskim sklepikiem przez jakiś czas chciał nawet zostać piekarzem.

Pewnego razu gdy mama była w pracy, zakradł się do uliczki na tyłach piekarni i innych sklepów. W takich zaułkach najczęściej nie pachnie najlepiej, ale akurat tutaj roztaczała się przyjemna woń wypieków, więc Reuben został tam dłużej niż zwykle w takich miejscach. Lubił zakradać się na tyły sklepów, zaglądać do środka przez szyby w drzwiach i nasłuchiwać szmeru głosów, usiłując odgadnąć, co kto mówi. Jeśli ktoś akurat wychodził, czym prędzej chował się za kubłem na śmieci. Tego dnia na tyłach piekarni jego oczom ukazał się przerdzewiały przemysłowy zlew odwrócony do góry dnem. Wokół niego stały skrzynki na mleko, na górze zaś Reuben zobaczył przenośne radio i trzy zestawy rozdanych już zakrytych kart. Najwyraźniej zjawił się w trakcie przerwy w jakiejś rozgrywce.

Jego uwagę zwróciła duża dziura w zlewie, wyżarta przez rdzę. Z łatwością zmieściłby się w niej człowiek. Reuben nie wahał się więc ani chwili. Padł na ziemię, by się przez nią przeczołgać.

Kilka sekund później ku swej wielkiej radości usłyszał dźwięk otwieranych drzwi, roześmiane głosy i kroki zmierzające w stronę prowizorycznego karcianego stolika. Gracze ponownie zasiedli na skrzynkach na mleko. Skulony pod zlewem Reuben przysłuchiwał się ich rozmowie – po głosach poznał piekarza i jego dwie siostrzenice. Słyszał też, jak rozdawane i wykładane karty stukają o metalową powierzchnię. Ktoś włączył radio i wokół rozbrzmiała muzyka w rytmie polki. Zaraz potem i sama gra znów nabrała tempa.

Reuben był z siebie bardzo zadowolony. Znalazł kryjówkę idealną. Wyobrażał sobie, że jest szpiegiem i przysłuchuje się zaszyfrowanej rozmowie przestępców. Starał się zapamiętać każde słowo, żeby potem złamać ich kod. Złoczyńcy co prawda zdawali się poruszać same błahe tematy, z których najpoważniejszym był zbliżający się ślub jednej z siostrzenic piekarza, ale Reuben będąc szpiegiem, doskonale wiedział, że oni tak naprawdę knują spisek na niewyobrażalną skalę. Jak tylko wpadnie mu w ręce klucz do tego ich szyfru…

W tym momencie do rozmowy włączył się nowy głos, męski, przesycony fałszywą życzliwością. Tylne drzwi zaskrzypiały, a potem zamknęły się z hukiem. Radio zostało pospiesznie wyłączone, skrzynki po mleku zaszurały, a uczestnicy gry skoczyli na równe nogi. Reuben poczuł, jak mu włosy stają dęba na karku.

–  Przepraszam, że przeszkadzam – powiedział obcy głos – ale nie było pana w środku. Chłopak zaproponował, że pana zawoła, ale wtedy musiałby pozostawić sklep bez opieki, a my przecież za nic nie chcielibyśmy zakłócać pracy pańskiej firmy. Dlatego przyszliśmy tu na tyły, żeby zobaczyć, co też pan tu porabia.

Reuben przesunął się nieco w lewo i wyjrzał przez przerdzewiałą dziurę. Zobaczył kilka par męskich butów: jedne należały do piekarza, pozostałe do czterech innych ludzi. Poczuł, że puls mu przyspiesza. Jeszcze nigdy wcześniej nie znajdował się tak blisko Kierunków.

–  No to teraz panowie wiedzą – odparł piekarz, w którego głosie też na próżno by się doszukiwać autentycznej życzliwości. – Robimy sobie przerwę.

–  To pewnie fajna sprawa – skomentował ten sam Kierunek co wcześniej. – My to nie możemy sobie robić przerw, kiedy tylko nam się żywnie podoba. My odpowiadamy przez Radcą. Obowiązuje nas ścisły harmonogram. Dlatego nas zaciekawiło, co pan robi tutaj, skoro akurat o tej porze powinien się pan spodziewać naszego przybycia. Dlaczego kazał nam pan na siebie czekać?

–  Przepraszam – powiedział piekarz niepewnie. – Najwyraźniej zegarek mi stanął. Nie zdawałem sobie sprawy, że jest już tak późno.

–  Mam tylko nadzieję, że poza nakręceniem zegarka o niczym innym pan nie zapomniał – odparł Kierunek. – A w szczególności, że nie liczył pan, że sobie odpuścimy i po prostu przyjdziemy za tydzień. Chyba nie chce pan, żebyśmy tak przedstawili sprawę Radcy?

–  Nie, nie, oczywiście, że nie. Przecież nie jestem głupi, dobrze o tym wiecie. Koperta już na was czeka, a w niej tyle procent, ile trzeba. Pokażę wam szybko księgi i będziecie się mogli zająć innymi sprawami. Wiem, że macie sporo na głowie.

Pięć par butów podreptało do piekarni. Drzwi otworzyły się i zamknęły, a wtedy Reuben został sam z siostrzenicami piekarza, które opadły na siedziska i czekały w grobowej ciszy. Po chwili młodsza z nich próbowała się odezwać, ale starsza ją uciszyła. Milczenie się przeciągało. Potem drzwi otworzyły się ponownie i Reuben usłyszał jedną parę butów. Piekarz ponownie przysunął do zlewu swoją skrzynkę na mleko.

–  Wujku Joe – wypaliła młodsza z dziewcząt – a dlaczego ty dałeś tym ludziom pieniądze? O co chodzi?

–  Cicho, Lucy! – zareagowała starsza siostrzenica. W jej głosie słychać było zdenerwowanie.

–  W porządku – odparł piekarz. – Skoro musiała to zobaczyć, to może się i dowiedzieć, na czym to wszystko polega. Otóż, Lucy, każda firma w tym mieście płaci tym ludziom. Przekazuje się im jakiś procent od tego, co się zarobi, a oni w zamian dbają o to, żeby nic złego nikogo nie spotkało. Żeby nie było włamań ani żadnych aktów wandalizmu i takich tam.

–  Ale nie ma się wyboru? Oni cię do tego zmuszają? Piekarz westchnął.

–  Staram się o tym myśleć jak o jednym z kosztów prowadzenia firmy. Wszyscy tak do tego podchodzą. Zresztą ci ludzie w pewnym sensie prowadzą własny biznes, Lucy, i też ponoszą jakieś swoje koszty. Tak szczerze mówiąc, to wolę te swoje koszty niż ich.

Wtedy odezwała się starsza siostrzenica.

–  Żartujesz sobie, Joe? A niby jakie oni ponoszą koszty?

–  Chciałem tylko powiedzieć, że na pewno wolę moją pracę niż ich. No i moje życie niż ich. Nie chciałbym robić tego, co oni robią, nie chciałbym być tym, kim oni są, czym oni są. Chodzi mi o to, że nie zamieniłbym się z nimi. No dobrze – piekarz próbował zmienić ton rozmowy na nieco lżejszy – to gramy czy nie? Coś mi mówi, że Lucy nam tu zaraz wyłoży damy. Mam rację, Lucy? No! Widzę to w twoich oczach.

Reuben siedzący w kucki pod przewróconym zlewem, z roztargnieniem przysłuchiwał się, jak piekarz i jego siostrzenice udają, że dobrze się bawią, grając w karty. Radosny nastrój niewątpliwie prysł. Jego zabawa też się właśnie skończyła. Już nie udawał, że jest szpiegiem. Teraz był tylko chłopcem, który podsłuchuje rodzinne rozmowy, co było niestosowne. Gdy tylko gracze zniknęli w środku, wydostał się przez dziurę na zewnątrz i ciężkim krokiem opuścił zaułek. Przez resztę popołudnia leżał w łóżku w pustym mieszkaniu, przewracając strony komiksu, który go w sumie nie bawił – i żałując, że teraz już wie to, co wie.

Reuben nigdy więcej nie zajrzał do tego zaułka, a po przeprowadzce nie miał też okazji przestąpić progu piekarni. Jego mama raz zaproponowała, żeby tam poszli, ale odmówił. Stwierdził, że nie ma ochoty tak daleko iść, a tym bardziej jechać autobusem. Prawda była jednak taka, że teraz to miejsce napawało go smutkiem. Nie potrafił znieść myśli, że ktoś taki jak piekarz musi się podporządkować tym okropnym ludziom, że musi im oddawać część zarobionych pieniędzy i jeszcze udawać, że wszystko jest w porządku. Teraz nawet niesamowity aromat wypieków źle mu się kojarzył. Teraz to był dla niego zapach strachu.

Książkę Na straży sekretu kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

REKLAMA

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Na straży sekretu
Trenton Lee Stewart 0
Okładka książki - Na straży sekretu

New York Times Bestseller! Autor tajnego bractwa pana Benedykta przedstawia tę mrożącą krew w żyłach tajemniczą przygodę pełną magii i humoru. Kiedy...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo
Reklamy
Recenzje miesiąca
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
Aldona z Podlasia
Aldona Anna Skirgiełło
Aldona z Podlasia
Egzamin na ojca
Danka Braun ;
Egzamin na ojca
Cień bogów
John Gwynne
Cień bogów
Rozbłyski ciemności
Andrzej Pupin ;
Rozbłyski ciemności
Wstydu za grosz
Zuzanna Orlińska
Wstydu za grosz
Jak ograłem PRL. Na scenie
Witek Łukaszewski
Jak ograłem PRL. Na scenie
Pokaż wszystkie recenzje