Nadeszło Święto Zmarłych, czas, kiedy ludzie tłumnie wyruszają na cmentarze z sarmackim „postaw się, a zastaw się” w sercach oraz z bukietami i najwymyślniejszymi zniczami w dłoniach. Same nekropolie przeistaczają się w małe jarmarki, na których można kupić wszystko, co do życia (lub po życiu) potrzebne – od wyżej wymienionych atrybutów przez baloniki i różnego typu przekąski. Można też pogadać ze znajomymi, dawno nie widzianą rodziną, a nawet poznać kogoś ciekawego. Sentencja memento mori nabiera nowego, reklamowego wydźwięku i aż dziw bierze, że nikt jej jeszcze nie wykorzystał do promowania zniczy po niewygórowanych cenach. I właśnie z okazji Święta Zmarłych prezentuję listę kilku zaduszkowych filmów, które pozwolą nam przebrnąć przez 1 listopada nie całkiem bezrefleksyjnie.
1. „Noc żywych trupów”, reż. George A. Romero, 1968
Prawdziwy klasyk, który doczekał się dwóch remake’ów, mimo swoich lat nadal zachowujący świeżość (na tyle, na ile żywe trupy to potrafią). Wymowny tytuł z góry zarysowuje nam fabułę filmu. Grupka bohaterów, zabarykadowana w domku na odludziu chroni się przed hordami nieumarłych. Czy uda im się dotrwać do rana?
Pod płaszczykiem banału kryje się studium ludzkich zachowań w sytuacji zagrożenia. Wymowa dzieła Romero jest skrajnie pesymistyczna – wewnętrzne konflikty, walka o władzę, nieufność wobec współtowarzyszy niedoli, strach oraz niemożność dojścia do porozumienia w równej mierze, co zombie doprowadzają grupkę do zagłady. Charaktery postaci stanowią przekrój przez różne typy zachowań w chwili kryzysu. Mamy więc do czynienia z: jednostką silną, o aspiracjach przywódczych, potrafiącą zachować spokój – taką, która mimo frustracji i lęku, wiedziona dumą, nie zamierza się podporządkowywać, histeryczką oraz tymi, którzy bez silnego autorytetu są niezdolni do działania. „Noc żywych trupów” niczym antyczne widowisko teatralne stara się zachować jedność miejsca (domek na odludziu), czasu (noc) i akcji, potęgując u widza tym samym poczucie osaczenia i klaustrofobię, a także wzmaga zdolność empatii wobec bohaterów. Na tle innych produkcji z tamtego okresu, „”Noc…” wydaje się dziełem wyjątkowym. Wyrasta, jak wiele innych horrorów i filmów science-fiction, z zimnowojennej paranoi, lecz zło nie pochodzi już z nieznanych człowiekowi rejonów (kosmos, piekło), w postaci dziwacznego indywiduum (jak to miało miejsce w „Hing from another Word” Howarda Hawksa czy „Blob” Chucka Russella), a zostaje wyprowadzone z codzienności i powszechności. Ksenofobię zastępuje lęk przed masą i zwyczajnością. Zautomatyzowany i konsumpcyjnie nastawiony do rzeczywistości (zwłaszcza do ludzkiego mięsa) zombie staje się karykaturalną metaforą współczesnego człowieka (wątek Romero rozwinie w „Świcie żywych trupów”).
Uniwersalność schematów i postaw, znów kierują nas w stronę starożytności, każąc sięgnąć po pojęcie katharsis – po seansie listopadowa wyprawa na cmentarz nigdy już nie będzie taka sama.
2. „Siódma pieczęć”, reż. Ingmar Bergman, 1957
Szwedzki reżyser serwuje nam podróż do jednej z najbardziej „śmierciocentrycznych” epok – średniowiecza. Obraz, język, jak i eschatologiczne motywy „ciemych wieków” zestawił Bergman ze współczesną mu filozofią egzystencjalną. Dookoła szerzy się, zbierająca obfite żniwo, epidemia dżumy, trupy w Jerozolimie nie ostygły jeszcze po ostatniej krucjacie, a rycerz Antonius Block toczy pojedynek szachowy ze Śmiercią. Na szali znajdują się: jego życie oraz wiedza ostateczna. W tle przewija się cała plejada postaci – artyści, karczmarze, mnisi, biczownicy oraz wierny giermek pełniący rolę mądrego błazna. Wszyscy oni, podporządkowani powszechnemu, absurdalnemu prawu umierania, próbują na swój sposób okiełznać kostuchę, rzucając jej wyzwania, starając się ukryć lęk pod powierzchnią żartu, targując się, cierpiąc już za życia, by po śmierci zaznać ulgi. Na nic to jednak się zdaje, bo Śmierć to najuczciwszy na świecie urzędnik (na którego nawet minister Ziobro nie znalazłby haka) – obsłuży każdego, niezależnie od zasług i potrzeb. Jedynym pewnikiem jest zgon puentujący życie. A co po nim? Na to pytanie zarówno reżyser, jak i postać Śmierci w jego filmie nie potrafią nam udzielić odpowiedzi. Jak więc żyć w świecie, gdzie trup ściele się gęsto, istnienie Boga i zasad to kwestia wątpliwa, a my nie potrafimy ogarnąć rozumem tego, co nas otacza? Tu właśnie wkracza myśl egzystencjalna, której Bergman był zwolennikiem. Block mimo swych ułomności stara się odnaleźć nadzieję w pomocy bliźnim, z którymi solidarnie kroczy po tym ziemskim łez padole. Sam stara się stanowić wzór i mimo braku nadziei na wygraną, zachować człowieczeństwo.
Estetycznie i filozoficznie znakomity wybór.
3. „Piętno śmierci”, reż. Akira Kurosawa, 1952
Japoński filmowy tren pokazujący śmierć z wielu perspektyw: umierającego, jego bliskich i całego społeczeństwa. Kenii Watanabe jest urzędnikiem wiodącym usystematyzowany żywot, spędzającym całe dnie w biurze. Nie starcza mu czasu na autorefleksję, nie mówiąc o myśleniu o sprawach ostatecznych. Wszystko ulega zmianie gdy dowiaduje się, że jest chory na raka, a lekarze nie wróżą mu długiego życia. Wyrwany z marazmu bohater najpierw popada w depresję, snuje się samotnie po ulicach, nie mogąc znaleźć zrozumienia i pociechy u swego syna, następnie wyrusza w hedonistyczną podróż po knajpach z poznanym przypadkowo artystą, by na końcu zaangażować się w budowę placu zabaw dla dzieci. Sytuacja Watanabe jest w tym filmie tragiczna. Nie potrafi on znaleźć porozumienia z innymi, jest samotny, wyalienowany poprzez swoje doświadczenie. Mimo to dokonuje aktu heroicznego na swoją miarę – niczym rycerz z filmu Bergmana odnajduje sens w niesieniu pomocy innym. Dzieło Kurosawy podzielone zostało na dwie części: pierwsza opowiada o zmaganiach Keniiego i jego godzeniu się ze śmiercią, druga przenosi nas na stypę, w której biorą udział syn z synową bohatera, jego znajomi oraz przełożeni. Wspominają oni ostatni okres życia zmarłego, w którym przeszedł niezrozumiałą dla nich przemianę i z uporem forsował projekt placyku zabaw. Żałobnicy nie rozumieją zmarłego, uświadamiają sobie, że tak naprawdę go nie znali, snują domysły. Nie zdążyli powiedzieć mu tego, co chcieli, zaniedbali go, a teraz jest już za późno („śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą”). Stypę wieńczy podjęte w pijackim uniesieniu postanowienie zebranych, że od teraz będą brali przykład z bohaterskiego Watanabe. Następnego dnia jednak wszyscy wracają do starego trybu życia (jakże aktualny obraz – wystarczy przypomnieć sobie pospolite nawrócenie po śmierci papieża), a zasługę za budowę placu przypisuje sobie burmistrz miasta. Przykład, jak i chwała bohatera zniknęły w mrokach zapomnienia, pomnik trwalszy niż ze spiżu nie powstał. Wydawało by się, że wszystko to było niczym, a jednak… Film zamyka scena dzieci radośnie bawiących się na placu zabaw. Jego uczynek przetrwał, nie w pamięci, a w sercach innych.
Śmierć, samotność i budząca z egzystencjalnej drzemki sytuacja graniczna – czego chcieć więcej w listopadowy wieczór?
Rafał Gajos
1. „Noc żywych trupów”, reż. George A. Romero, 1968
Prawdziwy klasyk, który doczekał się dwóch remake’ów, mimo swoich lat nadal zachowujący świeżość (na tyle, na ile żywe trupy to potrafią). Wymowny tytuł z góry zarysowuje nam fabułę filmu. Grupka bohaterów, zabarykadowana w domku na odludziu chroni się przed hordami nieumarłych. Czy uda im się dotrwać do rana?
Pod płaszczykiem banału kryje się studium ludzkich zachowań w sytuacji zagrożenia. Wymowa dzieła Romero jest skrajnie pesymistyczna – wewnętrzne konflikty, walka o władzę, nieufność wobec współtowarzyszy niedoli, strach oraz niemożność dojścia do porozumienia w równej mierze, co zombie doprowadzają grupkę do zagłady. Charaktery postaci stanowią przekrój przez różne typy zachowań w chwili kryzysu. Mamy więc do czynienia z: jednostką silną, o aspiracjach przywódczych, potrafiącą zachować spokój – taką, która mimo frustracji i lęku, wiedziona dumą, nie zamierza się podporządkowywać, histeryczką oraz tymi, którzy bez silnego autorytetu są niezdolni do działania. „Noc żywych trupów” niczym antyczne widowisko teatralne stara się zachować jedność miejsca (domek na odludziu), czasu (noc) i akcji, potęgując u widza tym samym poczucie osaczenia i klaustrofobię, a także wzmaga zdolność empatii wobec bohaterów. Na tle innych produkcji z tamtego okresu, „”Noc…” wydaje się dziełem wyjątkowym. Wyrasta, jak wiele innych horrorów i filmów science-fiction, z zimnowojennej paranoi, lecz zło nie pochodzi już z nieznanych człowiekowi rejonów (kosmos, piekło), w postaci dziwacznego indywiduum (jak to miało miejsce w „Hing from another Word” Howarda Hawksa czy „Blob” Chucka Russella), a zostaje wyprowadzone z codzienności i powszechności. Ksenofobię zastępuje lęk przed masą i zwyczajnością. Zautomatyzowany i konsumpcyjnie nastawiony do rzeczywistości (zwłaszcza do ludzkiego mięsa) zombie staje się karykaturalną metaforą współczesnego człowieka (wątek Romero rozwinie w „Świcie żywych trupów”).
Uniwersalność schematów i postaw, znów kierują nas w stronę starożytności, każąc sięgnąć po pojęcie katharsis – po seansie listopadowa wyprawa na cmentarz nigdy już nie będzie taka sama.
2. „Siódma pieczęć”, reż. Ingmar Bergman, 1957
Szwedzki reżyser serwuje nam podróż do jednej z najbardziej „śmierciocentrycznych” epok – średniowiecza. Obraz, język, jak i eschatologiczne motywy „ciemych wieków” zestawił Bergman ze współczesną mu filozofią egzystencjalną. Dookoła szerzy się, zbierająca obfite żniwo, epidemia dżumy, trupy w Jerozolimie nie ostygły jeszcze po ostatniej krucjacie, a rycerz Antonius Block toczy pojedynek szachowy ze Śmiercią. Na szali znajdują się: jego życie oraz wiedza ostateczna. W tle przewija się cała plejada postaci – artyści, karczmarze, mnisi, biczownicy oraz wierny giermek pełniący rolę mądrego błazna. Wszyscy oni, podporządkowani powszechnemu, absurdalnemu prawu umierania, próbują na swój sposób okiełznać kostuchę, rzucając jej wyzwania, starając się ukryć lęk pod powierzchnią żartu, targując się, cierpiąc już za życia, by po śmierci zaznać ulgi. Na nic to jednak się zdaje, bo Śmierć to najuczciwszy na świecie urzędnik (na którego nawet minister Ziobro nie znalazłby haka) – obsłuży każdego, niezależnie od zasług i potrzeb. Jedynym pewnikiem jest zgon puentujący życie. A co po nim? Na to pytanie zarówno reżyser, jak i postać Śmierci w jego filmie nie potrafią nam udzielić odpowiedzi. Jak więc żyć w świecie, gdzie trup ściele się gęsto, istnienie Boga i zasad to kwestia wątpliwa, a my nie potrafimy ogarnąć rozumem tego, co nas otacza? Tu właśnie wkracza myśl egzystencjalna, której Bergman był zwolennikiem. Block mimo swych ułomności stara się odnaleźć nadzieję w pomocy bliźnim, z którymi solidarnie kroczy po tym ziemskim łez padole. Sam stara się stanowić wzór i mimo braku nadziei na wygraną, zachować człowieczeństwo.
Estetycznie i filozoficznie znakomity wybór.
3. „Piętno śmierci”, reż. Akira Kurosawa, 1952
Japoński filmowy tren pokazujący śmierć z wielu perspektyw: umierającego, jego bliskich i całego społeczeństwa. Kenii Watanabe jest urzędnikiem wiodącym usystematyzowany żywot, spędzającym całe dnie w biurze. Nie starcza mu czasu na autorefleksję, nie mówiąc o myśleniu o sprawach ostatecznych. Wszystko ulega zmianie gdy dowiaduje się, że jest chory na raka, a lekarze nie wróżą mu długiego życia. Wyrwany z marazmu bohater najpierw popada w depresję, snuje się samotnie po ulicach, nie mogąc znaleźć zrozumienia i pociechy u swego syna, następnie wyrusza w hedonistyczną podróż po knajpach z poznanym przypadkowo artystą, by na końcu zaangażować się w budowę placu zabaw dla dzieci. Sytuacja Watanabe jest w tym filmie tragiczna. Nie potrafi on znaleźć porozumienia z innymi, jest samotny, wyalienowany poprzez swoje doświadczenie. Mimo to dokonuje aktu heroicznego na swoją miarę – niczym rycerz z filmu Bergmana odnajduje sens w niesieniu pomocy innym. Dzieło Kurosawy podzielone zostało na dwie części: pierwsza opowiada o zmaganiach Keniiego i jego godzeniu się ze śmiercią, druga przenosi nas na stypę, w której biorą udział syn z synową bohatera, jego znajomi oraz przełożeni. Wspominają oni ostatni okres życia zmarłego, w którym przeszedł niezrozumiałą dla nich przemianę i z uporem forsował projekt placyku zabaw. Żałobnicy nie rozumieją zmarłego, uświadamiają sobie, że tak naprawdę go nie znali, snują domysły. Nie zdążyli powiedzieć mu tego, co chcieli, zaniedbali go, a teraz jest już za późno („śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą”). Stypę wieńczy podjęte w pijackim uniesieniu postanowienie zebranych, że od teraz będą brali przykład z bohaterskiego Watanabe. Następnego dnia jednak wszyscy wracają do starego trybu życia (jakże aktualny obraz – wystarczy przypomnieć sobie pospolite nawrócenie po śmierci papieża), a zasługę za budowę placu przypisuje sobie burmistrz miasta. Przykład, jak i chwała bohatera zniknęły w mrokach zapomnienia, pomnik trwalszy niż ze spiżu nie powstał. Wydawało by się, że wszystko to było niczym, a jednak… Film zamyka scena dzieci radośnie bawiących się na placu zabaw. Jego uczynek przetrwał, nie w pamięci, a w sercach innych.
Śmierć, samotność i budząca z egzystencjalnej drzemki sytuacja graniczna – czego chcieć więcej w listopadowy wieczór?
Rafał Gajos
REKLAMA