Autor bestsellerowej Kołysanki z Auschwitz, Mario Escobar, powraca z zupełnie nową książką. Dzieci żółtej gwiazdy to opowieść o dwóch żydowskich chłopcach, którzy uciekają z okupowanego Paryża na południe Francji w czasach II wojny światowej.
Dzieci żółtej gwiazdy – o czym jest nowa książka Mario Escobara?
Akcja nowej książki Mario Escobara rozpoczyna się w sierpniu 1942 roku, gdy braćmi Jakobem i Moisem Steinami opiekowała się ciotka w Paryżu. Ich rodzice, uznani literaci, poszukiwali w tym czasie bezpiecznego schronienia dla całej rodziny. Niestety, zanim im się to udało, chłopcy zostali aresztowani i trafili do Velodrome d'Hiver, gdzie przetrzymywano francuskich Żydów. Chłopcy nie mieli wielkich szans na przeżycie. Musieli uciekać. Ale jak mieli znaleźć rodziców, skoro nie wiedzieli, gdzie dokładnie ci się zatrzymali? Wskazówką mogły być listy, które Jakobe i Moise dostawali z południa Francji.
Chłopcy wyruszyli więc w bardzo niebezpieczną podróż przez opanowany przez nazistów kraj. Wielu ludzi dobrej woli pragnęło im pomóc. Czy jednak chłopcy dotarli do rodziców? Co stało się z ludźmi, którzy im pomagali?
Dzieci żółtej gwiazdy to dramatyczna opowieść o ludzkim poświęceniu i nadziei, która daje ludziom siłę nawet w najtrudniejszych chwilach.
Dzieci żółtej gwiazdy – fragment książki
Do lektury nowej powieści Mario Escobara zaprasza Wydawnictwo Kobiece. Koniecznie sięgnijcie po tę książkę. Dziś w naszym serwisie przeczytacie fragment Dzieci żółtej gwiazdy:
Rozdział 1
Paryż, 16 lipca 1942 roku
Jacob pomógł bratu przygotować się do wyjścia. Robił to od tak dawna, że jego ruchy były już mechaniczne. Prawie nie rozmawiali, kiedy zdejmował mu piżamę, ubierał go w spodnie, koszulę i buty. Moïse zachowywał się spokojnie, miał zagubione spojrzenie i obojętną minę, która czasami napawała starszego brata niepokojem. Jacob wiedział, że mały powinien już się ubierać sam, ale w jakiś sposób chciał mu pokazać, że nie jest samotny. Że będą się trzymali razem do końca i że przy pierwszej okazji dołączą do rodziców.
Wiosna minęła szybko, lecz lato, gorące i bez zajęć w szkole, zdawało się ciągnąć w nieskończoność. Ciotka Judith wychodziła bardzo wcześnie do pracy, a chłopcy musieli sobie sami przyrządzić śniadanie, uporządkować i posprzątać mieszkanie, kupić coś do jedzenia na targu i pomagać w synagodze, żeby otrzymać przygotowanie do bar micwy. Ciotka bardzo na to nalegała. Jacob był już prawie w wieku, kiedy żydowski chłopiec staje się pełnoletni wobec prawa. Jemu samemu wszystko to wydawało się głupotą. Rodzice nigdy nie zabierali ich do synagogi, a zanim przybyli do Paryża, prawie nic nie wiedzieli o judaizmie. Ciotka była jednak bardzo pobożna, zwłaszcza odkąd jej mąż zginął na wielkiej wojnie.
Jacob skończył się ubierać i pomógł bratu umyć twarz. Potem obaj skierowali się do małej kuchni wyłożonej białymi płytkami, które pod wpływem częstego szorowania dawno straciły połysk. Na wysłużonym, pomalowanym na błękitno stole czekał już na nich koszyczek z kilkoma kromkami ciemnego chleba i kawałeczkiem sera. Jacob wziął do garnuszka trochę mleka, zagotował je na niepokaźnej kuchence gazowej, po czym przelał parujące do dwóch białych miseczek.
Moïse jadł łapczywie, jakby ktoś miał go okraść z kawałka chleba. W jego dziecięcym życiu nie było ani sekundy, gdy nie czułby nienasyconego głodu. Starszy brat też potrafił pochłonąć wszystko, co znalazło się w jego zasięgu, dlatego ciotka trzymała jedzenie pod kluczem w małej spiżarce, do której wchodziło się z kuchni. Codziennie wyjmowała niewielką rację na śniadanie i na obiad. Wieczorem przyrządzała skromną kolację, zazwyczaj zupę z odrobiną makaronu lub krem jarzynowy. Mało jak dla dwóch dorastających chłopców, ale okupacja niemiecka, coraz bardziej dająca się im we znaki, ograbiała kraj z wszelkich zapasów żywności.
Francuzi, a przede wszystkim paryżanie, wiosną 1940 roku masowo uciekli na południe, ale powrócili do swoich domostw kilka miesięcy później, kiedy się okazało, że barbarzyństwo Niemców nie jest takie okropne, jak sobie wyobrażano. Rodzina Jacoba nie wyniosła się wtedy z miasta, mimo że już byli uchodźcami z Niemiec. Ojciec jednak zachowywał ostrożność, ukrywając się w mieszkaniu siostry z nadzieją, że naziści zbyt łatwo na nich nie trafią.
Jacob wiedział, że dla hitlerowców on i jego rodzina są wyrzutkami z dwóch powodów: ojciec należał niegdyś do partii socjalistycznej, w ciągu kilku lat napisał sporo utworów satyrycznych skierowanych przeciwko nazistom, nie mówiąc już o tym, że zarówno on, jak i jego żona byli Żydami, więc w przekonaniu narodowych socjalistów należeli do rasy wyklętej.
Paryż znalazł się pod bezpośrednim panowaniem Niemiec, reprezentowanych przez marszałka Wilhelma Keitla. Naziści zabierali z okupowanego kraju, co się dało. Wiosną 1942 roku prawie niemożliwe było kupienie kawy, cukru, mydła, chleba, oleju czy masła. Na szczęście ciotka Judith pracowała u pewnej arystokratycznej rodziny, która dzięki czarnemu rynkowi zawsze była dobrze zaopatrzona i obdarowywała pracownicę podstawowymi artykułami żywnościowymi, których nie można było dostać na kartki.
Po skromnym śniadaniu bracia wyszli na ulicę. Miniona noc była bardzo duszna, a parność poranka zwiastowała piekielnie upalny dzień. Chłopcy zbiegli po schodach. Na przetartych, pocerowanych przez ciotkę koszulach nosili gwiazdę Dawida odznaczającą się intensywnie żółtym kolorem.
Wewnętrzny dziedziniec był otoczony czterema skrzydłami kamienicy. Najbardziej luksusowe mieszkania wychodziły na ulicę, najbiedniejsze zaś – na rozległe brukowane podwórko. Gdy dzieci dotarły do niego, wiedziały już, że coś jest nie tak. Wybiegły przez bramę na ulicę. Przy chodniku stało ponad dwadzieścia ciemnych autobusów z białymi dachami. Wokół nich kłębił się tłum ludzi, których do środka wpychali Niemcy w białych rękawicach, z pałkami w rękach.
Jacob poczuł na plecach zimny dreszcz. Chwycił mocno rękę Moïse’a, aż ten zaczął się skarżyć i szarpać.
– Nie wyrywaj mi się, do licha! – zawołał Jacob, marszcząc czoło. Pociągnął brata z powrotem do budynku.
Ledwie weszli do środka, dozorczyni, oparta na miotle, spojrzała na nich z pogardą i zaczęła krzyczeć do żandarmów:
– Nie zabierzecie tych żydowskich szczurów?
Chłopy spojrzeli na siebie i ruszyli biegiem do drzwi swojej klatki. Piskliwy głos dozorczyni usłyszało trzech żandarmów – zobaczyli, że dzieci przecinają podwórko. Kapral dał znak ręką i razem z dwoma swoimi ludźmi popędził za chłopcami. Gwizdał przy tym przeraźliwie na czarnym gwizdku i wymachiwał w powietrzu pałką.
Bracia przebiegli po drewnianej nielakierowanej podłodze. Na wysłużonych stopniach i przegniłych deskach ich buty robiły taki hałas, że nie dało się tego nie słyszeć. Żandarmi dotarli do klatki schodowej i spojrzeli w górę. Kapral przywołał windę, a jego dwaj ludzie zaczęli się wspinać po schodach.
Jacob i Moïse, zadyszani, stanęli pod drzwiami swojego mieszkania. Młodszy chwycił za klamkę, ale starszy pociągnął go i pobiegli jeszcze wyżej, na taras na dachu. Zazwyczaj spędzali tam wiele czasu, ukryci wśród rozwieszonej do suszenia pościeli, strzelali z proc do gołębi albo patrzyli na miasto rozciągające się po drugiej stronie Sekwany.
Zasapani dotarli do drewnianych drzwi i przekroczyli próg. Na kilka sekund stanęli w tym czarnym brudnym miejscu i opierając dłonie na kolanach, łapczywie wciągali powietrze. Potem Jacob skierował się w stronę środka budynku. Dachy kolejnych domów ciągnęły się w dal prawie niekończącym się szeregiem kalenic i okazałych tarasów, na których paryżanie gdzieniegdzie sadzili warzywa. Chłopcy wspięli się po przymocowanej do ściany zardzewiałej żelaznej drabince i niepewnym krokiem ruszyli po dachówkach.
Żandarmi patrzyli na uciekinierów z tarasu kamienicy. Wtem kapral – zasapany, mimo że wjechał windą – znów przeraźliwie zagwizdał.
Jacob obejrzał się niespokojnie – może po to, żeby ocenić odległość dzielącą ich od ubranych na czarno mężczyzn, a może po prostu instynktownie, jak ścigany przez sforę psów jelonek, który sprawdza, czy prześladowcy są już blisko.
Dwaj młodsi żandarmi niezgrabnie wspięli się po drabince i wznowili pościg, krusząc butami dachówki. Po kilku sekundach już prawie doganiali chłopców.
Jacob postawił stopę między dwiema dachówkami i usłyszał trzask. Noga uwięzła mu w dziurze, a gdy ją wyciągnął, poczuł w piszczeli nieznośny ból. Z łydki płynęła krew, ściekając na białą skarpetkę. Moïse pomógł bratu wstać i pobiegli ku ostatniemu budynkowi w tym kwartale. Od następnego dachu oddzielała ich przepaść szeroka na ponad dwa metry.
Moïse obejrzał się na ścigających, a potem zerknął w dół. Mimo intensywnego letniego światła panująca na samym dnie ciemność zdawała się pochłaniać wszystko, co ośmieliłoby się wpaść w tę otchłań. Nie wiedząc, co robić, ze znękaną miną popatrzył na brata.
Jacob zareagował natychmiast. Tuż u ich stóp znajdował się mały balkonik. Stamtąd ciągnął się gzyms okalający fasadę i zakręcający na główną ulicę. Może udałoby się im dostać do środka budynku i stamtąd wrócić na ulicę, gdzie mogliby spróbować wmieszać się w tłum. Skoczył, nie namyślając się dwa razy. Gdy był już na dole, wyciągnął ramiona, by pomóc młodszemu bratu. Jednak gdy ten rzucił się w jego stronę, czyjeś ręce mocno złapały go za nogi. Chłopiec ciężko runął na dach.
– Jacob! – zawołał Moïse.
Przez chwilę starszy brat nie wiedział, co robić. Nie mógł zostawić malca, lecz wiedział, że jeżeli wróci na dach, obaj wpadną w szpony żandarmów. Nie miał pojęcia, o co tamtym chodzi, jednak rodzice mówili mu kiedyś, że naziści wysyłają Żydów do obozów koncentracyjnych w Niemczech i w Polsce.
Kapral wychylił się znad krawędzi.
– Cholerny bachor! – krzyknął ze złością, gdy ujrzał żydowskiego chłopca próbującego dosięgnąć gzymsu. Wyrwał młodszego uciekiniera z rąk swego podwładnego i trzymając dziecko za kostkę u nogi, wywiesił je poza brzeg dachu.
– Nie! – wrzasnął Jacob.
Twarz jego młodszego brata spurpurowiała. Chłopczyk miotał się jak ryba wyjęta z wody.
– Wyłaź tu zaraz! Nie chcesz chyba, żeby twój brat spadł, co? – odezwał się mężczyzna ze złowieszczym uśmiechem, po czym wywindował młodszego z powrotem na dach.
Serce Jacoba biło mocno. Poczuł dudnienie w skroniach i w opuszkach palców, kiedy zacisnął pięści. Oddech przyśpieszył mu jeszcze bardziej. Chłopak podniósł ręce, chciał krzyczeć, ale głos odmówił mu posłuszeństwa.
– Właź tutaj, ale już! I tak straciliśmy przez was dużo czasu. Cholerna diabelska rasa!
W zapadniętych oczach kaprala Jacob dostrzegł nienawiść, której nie rozumiał, a którą w ciągu ostatnich miesięcy widywał już u innych osób. Wspiął się po ścianie z powrotem na dach i stanął obok żandarma. Mężczyzna był wysoki i gruby. Zdawało się, że jego brzuszysko zaraz rozsadzi kurtkę munduru. Miał czapkę z zadartym przodem i krawat z rozluźnionym węzłem. Na zaczerwienionej twarzy nieustannie poruszały się brązowe wąsy, a usta się wykrzywiały, jak gdyby wypluwał słowa.
Gdy tylko chłopak znalazł się z powrotem na dachu, dwaj pozostali żandarmi chwycili go pod ramiona i powlekli do budynku, gdzie zaczął się pościg. Potem zjechali windą na parter i zabrali chłopców na podwórko.
Kiedy mijali dozorczynię, ta uśmiechnęła się, jakby schwytanie zbiegów sprawiło jej wielką radość. Splunęła na przechodzących chłopców.
– Komunistyczne szumowiny z zagranicy! Nie chcę już ani jednego Żyda w tym domu!
Jacob posłał jej wyzywające spojrzenie. Bardzo dobrze znał tę kłamliwą plotkarę. Ich ciotka kilka miesięcy temu pomogła jej złożyć podanie o kartki żywnościowe. Dozorczyni nie umiała czytać ani pisać, a miała niepełnosprawnego syna, który prawie nie wychodził z domu. W niektóre wieczory z mozołem wyprowadzała go na podwórko i sadzała na krześle, a on, zdeformowany, niewidomy kaleka, wstrząsał się tylko od czasu do czasu.
Moïse, wciąż wystraszony po przeżyciach na dachu, spojrzał na kobietę ze zdziwieniem. Mimo że zawsze urządzała awantury, gdy wpadali do kamienicy biegiem albo kiedy sąsiadom przeszkadzały ich krzyki czy głośny tupot na schodach, nigdy jej nic nie zrobili.
Wyszli na zatłoczoną ulicę. Połowa autobusów była już wypełniona ludźmi. Żandarmi popychali kobiety, bili dzieci i poszturchiwali staruszków, poganiając ich. Młodych osób prawie nie było, ukrywały się od miesięcy. Armia bezbronnych poruszała się pod wpływem strachu i niepewności – jak stado owiec idących w milczeniu na rzeź, niezdolnych sobie wyobrazić, że ci żandarmi, stróże kraju szczycącego się największą wolnością na świecie, zabierają ich na śmierć pod niewzruszonym okiem sąsiadów i znajomych. Autobusy powoli ruszyły. Zafascynowany Moïse wyglądał przez okno. Czuł się tak rozemocjonowany, jakby wybierał się na wycieczkę. Obok niego Jacob zerkał na wystraszone twarze pozostałych pasażerów. Dorośli starali się nie patrzeć nikomu w oczy, jakby się czuli niewidzialni wobec pogardy świata, do którego już nie przynależą.
Przeczytaj kolejny rozdział książki Dzieci żółtej gwiazdy. Powieść kupicie w popularnych księgarniach internetowych: