Spowiedź Śmigłego to stylizowany na autentyczny wywiad-rzeka Juliana Piaseckiego, przedwojennego wiceministra, z marszałkiem Rydzem-Śmigłym. Rozmowa obu panów miała odbyć się w okupowanej Warszawie podczas potajemnego powrotu marszałka do kraju z Rumunii. Po latach Piasecki wręczył brulion z zapisem tej rozmowy Sławomirowi Koprowi i w jego opracowaniu rewelacyjna spowiedź marszałka Rydza-Śmigłego z życia trafia do rąk czytelników. Bardzo erudycyjna i tchnąca autentyzmem publikacja, dzięki której zrozumiemy motywy politycznych decyzji Śmigłego, jego konspiracyjną i żołnierską karierę, szczegóły z życia prywatnego. Od tej lektury dzięki walorom merytorycznym, a jednocześnie talentom literackim autora trudno się oderwać.
Spowiedź Śmigłego to fascynująca lektura. Z detalami, bardzo logicznie i spójnie przedstawia politykę czasów międzywojennych, szczegółowo opisując odzyskanie niepodległości, działania Piłsudskiego i czasy po Piłsudskim.
- Recenzja książki: Spowiedź Śmigłego
Do lektury zaprasza Wydawnictwo Bellona. Niedawno zaprezentowaliśmy Wam premierowy fragment publikacji Spowiedź Śmigłego. Dziś prezentujemy jej kolejny wycinek:
Rozdział 1
BRZEŻANY I KRAKÓW
Środa, 5 listopada 1941 roku
Wszedłem do pokoju marszałka chwilę po wyjściu gości. Siedział na fotelu, czekając na mnie, nie wyglądał na specjalnie zmęczonego. Do godziny policyjnej było jeszcze blisko cztery godziny, rozpoczynała się o dwudziestej trzeciej, dlatego wcześniej umówiłem się z generałową Maxymowicz-Raczyńską, że da mi znać odpowiednio wcześniej, bym mógł bezpiecznie dotrzeć do swojego mieszkania.
Marszałek ożywił się na mój widok, a bardziej jeszcze na widok ołówka kopiowego i brulionu, które przyniosłem ze sobą. Wskazał mi miejsce na drugim fotelu i zapytał:
– Możemy zaczynać?
– Tak – odparłem. – O co mogę pytać?
– O wszystko. – Uśmiechnął się. – W razie czego po prostu dłużej się zastanowię, zanim odpowiem. Nie mam nic do ukrycia.
Rozłożyłem brulion na kolanach, zwilżyłem ołówek i zaproponowałem:
– To w takim wypadku zaczniemy zgodnie z datami. Od młodości w Brzeżanach.
– Nie ma problemu – odpowiedział Śmigły. – Proszę pytać.
– Panie marszałku. – Nabrałem tchu. – Kiedyś pan powiedział, że najważniejsze są czyny człowieka, a nie jego przodkowie.
– I potwierdzam to też dzisiaj. – Pokiwał głową w zamyśleniu. – Ale domyśla się pan, dlaczego tak powiedziałem?
– Na swój sposób tak – przyznałem. – Nigdy nie chciał pan mówić o swoim pochodzeniu, ale krążyły na ten temat najróżniejsze pogłoski.
Na chwilę przerwaliśmy, gdyż rozległo się pukanie, po czym do pokoju weszła służąca generałowej. Postawiła na stoliku dwie filiżanki z herbatą i zniknęła.
– Pogłoski. – Mój rozmówca się zamyślił. – Często bywa w nich sporo prawdy, ale w moim przypadku niekoniecznie. Mówiono, że pochodzę z zubożałej szlachty galicyjskiej, inni twierdzili, iż mam chłopski rodowód. Byli też tacy, którzy przysięgali, że jestem synem czeskiego czy ukraińskiego żandarma i Ukrainki. W wymyślaniu takich historii szczególnie celowali moi wrogowie.
Zapadła chwila milczenia. Śmigły w zamyśleniu popijał herbatę.
– A zatem jaka jest prawda? – odważyłem się zapytać.
– Sprawa jest prosta – wyjaśnił marszałek. – Jestem nieślubnym dzieckiem. Dotychczas to ukrywałem, może nawet nie tyle ukrywałem, co uważałem, że nie ma potrzeby się do tego przyznawać. Dlatego gdy kilka lat przed wojną w Brzeżanach pojawił się kapitan Librewski, który zbierał informacje do mojej biografii, uznałem, że muszę interweniować.
– Dlaczego, panie marszałku?
– Cóż, po śmierci Komendanta Piłsudskiego uznano, że to ja mam być nową legendą dla narodu. Postanowiono napisać moją wspaniałą biografię. Z punktu widzenia propagandy pomysł całkiem niezły, ale podjęty za moimi plecami. Librewski wydobył moją metrykę urodzenia, zażądałem więc, by mi ją oddał. Obiecał pod oficerskim słowem honoru, że nie powie nikomu, co tam wyczytał.
Milczałem. Faktycznie, o pochodzeniu Śmigłego krążyły różne opinie. Im kto miał gorszy do niego stosunek, tym bardziej był zajadły. Twierdzono nawet, że próbowano odmłodzić marszałka o kilkanaście miesięcy, by wykazać, że jego rodzice pobrali się dopiero po jego urodzeniu.
– To wszystko wyglądało inaczej – przerwał mi rozmyślania Śmigły. – Zgadza się tylko fakt, że moją matką była
– Ale przecież Tomasz Rydz, podoficer 4. Pułku Ułanów, poślubił pana matkę i uznał pana za swojego syna.
– Tak – potwierdził Śmigły. – Gdy brali ślub, był już ciężko chory na gruźlicę i zaraz potem zmarł. Dlatego kilka lat temu rozpuszczano plotki, że kochał moją matkę wcześniej i ja byłem owocem tej miłości. A nie mogli się pobrać z powodów finansowych i dopiero jego awans na plutonowego umożliwił im ślub. To wszystko nieprawda.
Nie przerywałem marszałkowi, widziałem, że nie było mu łatwo o tym opowiadać. Ale skoro wybrał mnie na swojego powiernika i chciał, by jego wyznania przetrwały, widocznie był zdecydowany mówić wszystko.
– Matka obiecała mi – kontynuował Śmigły – że poznam prawdę, gdy będę starszy. Nie doczekałem tego, zmarła na gruźlicę, gdy miałem dziesięć lat. Wychowywali mnie jej rodzice, dziadek nie chciał w ogóle o tych sprawach rozmawiać, natomiast babka czasami wracała do tematu, szczególnie jak sobie wypiła. To była dobra kobieta, ale czasami alkohol brał nad nią górę. Wtedy nazywała matkę ladacznicą, a ja nie chciałem tego słuchać i uciekałem z domu.
Marszałek zamilkł, by po chwili podjąć na nowo:
– Ważne jest to, co sam ustaliłem. Ochrzczono mnie jedenaście miesięcy po urodzeniu, a jak pan wie, było to raczej niespotykane. Zapisano: „ojciec nieznany”. Prawdopodobnie katolik, bo ochrzczono mnie w kościele, chociaż rodzina matki była greckokatolicka. Potem trafił się ciężko chory Tomasz Rydz i zgodził się poślubić moją mamę, a mnie uznać za syna. Nie wiem, czy dziadek mu zapłacił, czy może – wiedząc, że długo już nie pożyje chciał pomóc matce. A była ona piękną dziewczyną, może to Rydzowi imponowało. I tak zacząłem nosić jego nazwisko.
– Nigdy nie kontaktował się pan z jego rodziną?
– A po co? – Śmigły westchnął. – Poza nazwiskiem nic nas nie łączyło. Nawet go nie pamiętałem. Ani ja, ani matka nigdy nie byliśmy na jego grobie. Zmarł na gruźlicę we Lwowie, a pochowano go w Chodaczkowie pod Tarnopolem. Tam przeniosła się jego rodzina z tarnowskiego.
– A potem? Pierwsze wspomnienia z dzieciństwa? Śmigły tak długo milczał, że zastanawiałem się, czy w ogóle dzisiaj już nie zakończy rozmowy. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby nawet zrezygnował z pomysłu, żebym notował jego wyznania. Ale wreszcie się odezwał:
– Matka ciągle chorowała, gruźlica zbierała wówczas obfite żniwo. Mimo to starała mi się zapewnić utrzymanie, sprzątała w zamożnych domach, dostawała też symboliczną rentę. Często w nocy płakała, pewnie nieraz dawano jej do zrozumienia, że jej przeszłość i nieślubne dziecko to obciążenie. Długo się nie męczyła, odeszła w wieku dwudziestu dziewięciu lat.
– Chodził pan już wówczas do szkoły?
– Tak. I śmierć matki była dla mnie tak ciężkim przeżyciem, że powtarzałem pierwszą klasę gimnazjum. Wzięli mnie na wychowanie dziadkowie, ale oboje często się kłócili. Babka w gniewie nazywała mnie bękartem, dziadek jej za to urządzał awantury. To był bardzo dobry człowiek. Chociaż miał już swoje lata, pracował jako stróż, by zapewnić rodzinie jak najlepszy byt. Kiedy zmarł, zostałem sam z babką. Ale nie chcę o niej mówić. Było, minęło.
Marszałek nagle się uśmiechnął, oczy mu zabłysły.
– Potem okazało się, że jednak Bóg ma wobec mnie inne plany i nie skończę jako robotnik rolny gdzieś we wschodniej Galicji. Zadecydowali o tym profesorowie z gimnazjum w Brzeżanach, a jeszcze bardziej rodzina mojego kolegi z klasy, Edmunda Uranowicza.
– Pomogli panu?
– Tadeusz Uranowicz, ojciec mojego kolegi z klasy, był zamożnym lekarzem. Potrzebował korepetytora dla syna, a ja, mimo że zimowałem w pierwszej klasie, to jednak uczyłem się dobrze. Niebawem staliśmy się nierozłączni z jego synem. Przeprowadziłem się do niego od babki i tylko czasami ją odwiedzałem. Doktor wystarał mi się nawet o stypendium od rady miejskiej.
– Dzięki Uranowiczom skończył pan szkołę? Śmigły dalej się uśmiechał. Pokręcił głową, ale to, co powiedział, wcale nie było zaprzeczeniem.
– Tutaj chodziło o coś więcej. Trafiłem do inteligenckiego domu, miałem codzienny kontakt z ludźmi wykształconymi. Korzystałem z ich księgozbioru, a jak pan wie, w Galicji wtedy można było wydawać wszystko po polsku. Poznałem Mickiewicza i Słowackiego, ale także Sienkiewicza. O, to było dla mnie prawdziwe odkrycie. Gdyby nie Trylogia, pewnie nie zostałbym zawodowym żołnierzem.
Marszałek na chwilę się zamyślił, potem powiedział całkiem spokojnie:
– Doktor Uranowicz okazywał mi tyle serca, że czasami zastanawiałem się, czy to nie on jest moim naturalnym ojcem. Ale to już bez znaczenia… Ważne, że dzięki niemu i jego żonie pojawiła się moja kolejna pasja.
– Malarstwo?
Marszałek spojrzał w kąt pokoju, gdzie leżały blok rysunkowy, ołówki i kredki.
– Tak. – Uśmiechnął się. – Obaj z Edmundem dostaliśmy w prezencie ekwipunek początkujących malarzy. Tylko że on nie miał zamiłowania, a ja od tej pory prawie nie rozstawałem się z ołówkami. A potem z farbami.
Portretowałem Edmunda wiele razy, cierpliwie pozował, lubiłem też szkicować krajobrazy znad Złotej Lipy, przepływającej przez Brzeżany. A na lekcjach rysowałem karykatury kolegów. Podobały im się.
– A przyozdobienie kościoła ormiańskiego w Brzeżanach? – zaryzykowałem.
– O, to była głośna sprawa. Już jako student Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie dostałem pierwsze zlecenie. Wizerunek Matki Boskiej na fronton cerkwi. Nie chciałem wykonać czegoś zwyczajnego, tym bardziej że moją modelką była dziewczyna, w której się wówczas kochałem, Wanda Wiechmanówna. Faktycznie, może poniosło mnie wówczas uczucie i moja Matka Boska bardzo odbiegała od oczekiwań władz kościelnych. Honorarium mi wypłacono, ale fronton zamalowano i później ktoś namalował nowy wizerunek. Szkoda.
– Nie tylko Uranowicze wpłynęli na pańską przyszłość. Także pani Widmanowa.
– Widzę, że przygotował się pan do naszej rozmowy. – Śmigły się roześmiał. – To była kobieta o złotym sercu, choć bardzo oryginalna, nie wszyscy ją lubili. To ona uparła się, że po maturze powinienem studiować malarstwo w Krakowie. I postawiła na swoim. Finansowała mi studia razem z Uranowiczami, poza tym dostałem po raz kolejny stypendium od władz Brzeżan.
– Chodziło mi raczej o proroctwo Widmanowej.
– O, to faktycznie dziwna sprawa. Pani Michalina zawsze twierdziła, że potrafi zobaczyć przyszłość. Wiele osób w Brzeżanach wierzyło w jej zdolności do prorokowania. Pewnego razu na śniadaniu wielkanocnym u państwa Borzykowskich pani Widmanowa, nie zwracając uwagi na otoczenie, wpadła w trans. Zaczęła przepowiadać przyszłość, powiedziała, że widzi wielką wojnę, bardzo krwawą, a potem odrodzone Wojsko Polskie. A na jego czele miał jechać wielki generał i dowódca Edward Rydz.
– Nie wspomniała o pana przydomku legionowym?
– Nie. – Marszałek się roześmiał. – Tak daleko jej zdolności nie sięgały.
– Jak na to proroctwo zareagowali obecni?
– Raczej bez entuzjazmu. – Śmigły pokiwał głową. Polska jeszcze nie istniała, a ja zapowiadałem się raczej na malarza niż generała. Zachowanie Widmanowej uznano za atak histerii, a także za poważny nietakt. Atmosfera zrobiła się ciężka, a sama pani Michalina nie pamiętała później, co wieszczyła.
Były Wódz Naczelny polskiej armii odchylił się do tyłu i w zamyśleniu patrzył w kierunku swoich przyborów malarskich.
– Pewnie gdybym nie pojechał na studia do Krakowa – zauważył – całe moje życie wyglądałoby inaczej.
Zamyślił się na dłuższą chwilę, po czym zaczął wolno mówić, uśmiechając się, najwyraźniej wspominał najpiękniejsze lata swojego życia.
– Kraków w tamtych czasach miał swoją atmosferę rozpoczął. – Dla mnie, przybysza z małych Brzeżan, to było coś nieprawdopodobnego. Premiery teatralne dwa razy w miesiącu, czasami nawet co tydzień. Dyskusje w kawiarniach, „Zielony Balonik”, o którym opowiadano na mieście niestworzone historie. Nie miałem zbyt wiele pieniędzy, ale starałem się zobaczyć i przeżyć jak najwięcej.
– Jak pana przyjęto w Akademii?
– Normalnie, zresztą nie tylko ja przyjechałem na studia z prowincji. Miałem też szczęście do profesorów. Na pierwszym roku studiowałem pod kierunkiem Leona Wyczółkowskiego, na drugim u Teodora Axentowicza. Ale najważniejsza dla mnie okazała się podróż na zachód Europy. Każdy początkujący malarz powinien taką odbyć.
– Poszukać własnej drogi artystycznej?
– Tak. – Śmigły skinął głową. – Pojechałem tam bodajże w 1907 roku, zwiedzałem muzea i galerie, chłonąłem wielką sztukę, zadawałem sobie pytanie, co chcę osiągnąć. Większość czasu spędziłem w Monachium, Norymberdze i Wiedniu, wtedy też odszedłem od bezkrytycznego uwielbienia dla Cézanne’a i zaczął mi się podobać naturalizm. Dlatego też poświęciłem się tematyce polskiej, malowałem sceny z powstania styczniowego oraz pejzaże z Kresów.
– W Krakowie zetknął się pan z komendantem Piłsudskim?
– Początkowo z jego podwładnymi. Nie miałem takiego szczęścia jak Walery Sławek, który niemal od początku znalazł się pod skrzydłami Komendanta. Piłsudski był już legendą, opowiadano o nim wielkie rzeczy.
– Przystąpił pan do Związku Walki Czynnej…
– Była to nowo założona tajna grupa. Przy niej powołano legalne organizacje strzeleckie, to one miały stać się oczkiem w głowie Piłsudskiego. Komendant planował, że będą kadrą dla przyszłej armii polskiej. A ja, student malarstwa, nagle odnalazłem swe powołanie wśród karabinów i komend wojskowych. Poczułem, że to jest to, o czym zawsze marzyłem. Walczyć z bronią w ręku o wolną Polskę…
Śmigły wstał nagle z fotela i wyprostował się. Pomimo swoich pięćdziesięciu pięciu lat cały czas zachowywał sylwetkę zawodowego oficera. Nawet stojąc obok fotela, był prosty jak struna.
– Nie, żebym specjalnie uwielbiał musztrę. – Uśmiechnął się. – Ale rozumiałem, że w każdej armii świata musi panować dyscyplina. Szczególnie, gdy nadchodzi wojna.
Marszałek zrobił kilka kroków po pokoju, po czym ponownie usiadł. Spojrzał na mnie spokojnym wzrokiem i znów zaczął wspominać:
– Przerwałem studia, by odbyć obowiązkową roczną służbę wojskową. Przeczucie nie myliło mnie, dobrze się czułem w armii. Wprawdzie było to wojsko austriackie, ale wiedziałem, że niebawem włożę polski mundur.
– Słyszałem, że zaproponowano panu, by został pan zawodowym oficerem?
– Tak. Ale zawodowym oficerem mógłbym zostać tylko w wolnej Polsce. Wysłano mnie zatem do rezerwy w stopniu sierżanta-podchorążego. Jednak wojsko tak mi zawróciło w głowie, że postanowiłem zmienić kierunek studiów. Malarstwo wydawało mi się zbyt pięknoduchowskie w momencie, gdy wszyscy spodziewali się wojny. Przeniosłem się na wydział filozoficzny, jednak po roku sztuka zwyciężyła. Jak miało się zresztą wkrótce okazać, w Legionach znalazło się wielu malarzy.
– Studia nie przeszkadzały panu w działalności u boku Komendanta?
– Nie, wiedziałem już, że zawsze będę uwielbiał malować, ale moim powołaniem stała się armia. A od pierwszego spotkania z Piłsudskim poczułem się jego żołnierzem.
– Jaki był wtedy Piłsudski?
– Był człowiekiem, za którego każdy z jego podwładnych dałby się tysiąc razy zabić. Miał niezwykły wzrok, wydawało się, że widział myśli człowieka, na którego patrzył. Mówił niewiele i zawsze tylko ważne rzeczy. Przez długi czas nie widziałem, by w ogóle się uśmiechał. Wszyscy go kochaliśmy i jednocześnie baliśmy się go. Inaczej było z Kazimierzem Sosnkowskim. On był „szefem”, człowiekiem, który wypełniał polecenia Komendanta i miał z nami większy kontakt. Bardzo był zresztą lubiany.
– Pan też nie uchodził za specjalnie rozmownego.
– A teraz mówię i mówię. – Śmigły się roześmiał. Może muszę odreagować wiele lat małomówności? Zresztą Piłsudski wyżej cenił czyny niż słowa i wpajał nam te cechy.
Pokiwałem głową, właściwie wszyscy tak mówili o Komendancie. Patrzyłem na mojego rozmówcę i czekałem, by powiedział coś więcej o latach przed wybuchem wielkiej wojny. Wiedziałem, że w tym kierunku zmierza i nie pomyliłem się.
– Zorganizowałem oddział Związku Strzeleckiego w Brzeżanach – odezwał się marszałek. – Zostałem jego komendantem, a potem szefem kursu strzeleckiego w Krakowie. Potem było stanowisko komendanta Związku Strzeleckiego we Lwowie. Ukończyłem niższy i wyższy kurs oficerski, a z rąk Piłsudskiego dostałem słynny Parasol * . Dobrze się czułem wśród ludzi ze Związku Strzeleckiego. Więc choć gdy szliśmy czy wracaliśmy z ćwiczeń, na ulicach Lwowa trochę się z nas śmiano, to my wiedzieliśmy, że niebawem staniemy się prawdziwymi żołnierzami. I mieliśmy rację.
– Wtedy przyjął pan swój pseudonim? Dlaczego akurat Śmigły?
– A dlaczego nie? Jak pan popatrzy na moich kolegów, to nie brakowało oryginalnych pseudonimów. Byli: Grzmot, Huk, Brzęk, były też pseudonimy od herbów, jak Wieniawa. Ja herbu nie miałem, a byłem sprawny fizycznie. Poza tym rozpierała mnie energia, zatem Śmigły pasował jak ulał.
Książkę Spowiedź Śmigłego możecie kupić w popularnych księgarniach internetowych: