Świat spowiło widmo mroźnej śmierci. Bóg umarł, a ludzkość tapla się w jego białej krwi. Od wielu lat trwa klimatyczna katastrofa zwana wieczną zimą. Wraz z nią przybył głód i zniszczenie starego ładu. Pierwsza jednak zginęła moralność.
Dwaj templariusze – członkowie zakonu Najwyższego Kościoła Stwórcy, wyruszają z misją do krainy dzikich plemion – Larush, aby znaleźć przyczynę wiecznej zimy. Na swej drodze w poszukiwaniu prawdy napotykają jednak jedynie więcej pytań, w tym jedno najważniejsze:
Czym w ogóle jest prawda?
Jeśli mają uratować świat, będą musieli pokonać nie tylko demony chcące pożreć ich ciała, lecz także swe własne cienie karmiące się ich rannymi duszami.
O ile te dusze kiedykolwiek istniały.
Do przeczytania książki Fałszywa królowa Mateusza Fogta zaprasza BookEdit. Dziś na naszych łamach przeczytacie premierowy fragment książki Fałszywa królowa:
Każdy w coś wierzy.
Niezależnie od pochodzenia, płci czy poglądów każdy ma swój zbiór wierzeń, religijnych lub świeckich. Niektórzy wierzą w niewidzialną siłę, która kieruje każdym ich krokiem, inni preferują wierzyć, że są kowalami własnego losu.
Nie jest istotne, po której stronie się opowiadamy, tak długo, gdy jesteśmy w stanie wskazać swe autorytety, które, zgodnie z naszymi wierzeniami, pokazują nam różnicę między tym co dobre, prawe i uczciwe, a tym co zgniłe i niemoralne.
To właśnie wiara czyni nas tym, czym jesteśmy. Być może to właśnie ona tworzy naszą świadomość i sprawia, że dążymy do czegoś więcej, aniżeli prymitywna potrzeba przetrwania siebie i swych potomków.
Czymże bowiem jest życie, jeśli nie zbiorem doświadczeń i wierzeń, które kształtują osobę? Osobę, która z radością dzieli się swoim bytem z innymi, dostarczając im swoje spojrzenie na świat, kształtując w ten sposób, niczym kowal świeże ostrze, istotę o zbliżonych wartościach.
Niektórzy stworzą morderców, inni bohaterów. Tkwimy w kręgu, rozpoczętym dawno, dawno temu, przed pierwszymi ludźmi, smokami i bogami, kiedy to pierwsza istota nadała czemuś wartość i przekonała innych, że to jest prawda.
Każdy w coś wierzy, każdy szuka prawdy, mającej nadać sens bezsensowi.
Lecz co, jeśli wszystko, w co wierzyłeś okazało się kłamstwem? Jeśli jesteś zbiorem doświadczeń, które powstały z wiary w kłamstwo, to czy oznacza to, że twoje życie również nim było? Czy każda twoja decyzja była zafałszowana, ponieważ podwalinami twojego światopoglądu, twojej moralności było kłamstwo?
Tego typu pytania krążyły w jego głowie, gdy przyglądał się otwartemu sarkofagowi owitemu w pajęczyny tak gęste, że z pewnością stworzyły je gigantyczne pająki.
Stał tak, zupełnie nieruchomy, szukając wyjaśnienia, próbując zrozumieć, jak to możliwe, że widzi przed sobą ciało tego, którego miało tu nie być. Tego, za którego walczył, w imię którego mógł oddać życie, bo wierzył, że go tu nie ma.
Nie powinno go tu być.
Zbawca pojawił się setki lat wcześniej. Uratował świat przed zagładą z rąk nieskończonej ciemności, a następnie w podzięce został powieszony przez tych, którzy zawdzięczali mu życie. Śmierć nie była jednak końcem tej historii, a zaledwie początkiem, gdyż po siedmiu dniach, Zbawca powrócił. Jego ciało zmartwychwstało, pokonało śmierć.
I tak, Zbawca stał się czymś więcej niż męczennikiem, stał się Bogiem, a gdy zakończył swe dzieło, obiecał, że Królestwo Stwórcy jest nieskończone i przyjmie każdego, kto uwierzy w pokonanie śmierci. Kto uwierzy, że ciało wstało z martwych i ruszyło ku niebiosom.
Zatem jakim cudem ciało Zbawcy znalazł tutaj? W tym starym, kamiennym sarkofagu, w krainie zapomnianej przez Stwórcę, unikanej nawet przez światło. Na początku nie chciał wierzyć, że to on, że to prawdziwy Zbawca, ale znał za dobrze historię, widział zbyt wiele rycin, czytał za dużo zapisków, by zanegować oczywisty fakt: oto stał przed grobem Zbawcy, który wbrew wszystkiemu, co zostało powiedziane – nie pokonał śmierci.
Leżał tutaj, nietknięty przez czas. Jego ciało nie uległo rozkładowi, ale chociaż w przypadku ludzi coś takiego można by uznać za wyjątkowe, tak dla elfa było normą. Ciała elfów po śmierci przeciwstawiały się rozkładowi, czym zresztą gatunek ten się szczycił, otrzymując kolejny argument za swą doskonałością.
Tak, Zbawca był elfem. Nieważne jak bardzo ludzkość chciała o tym zapomnieć, jak bardzo starano się wypaczać jego wizerunek w historii, usuwać z ilustracji charakterystyczne, spiczaste elfie uszy. Ci, którzy prawdziwie szukali prawdy, znali ją. Zbawca był czystym elfem pochodzącym z dalekiego Airelfell, zamkniętego królestwa zwanego także Nowym Edenem.
Był jednak inny od reszty elfów, bardziej ludzki, lecz pozbawiony najgorszych cech ludzkości. Nic dziwnego, że bardzo szybko zjednał sobie tak wielu uczniów, słuchających jego prawdy o życiu wiecznym u boku Boga Stwórcy i pokonaniu śmierci. Głosił, że ruszy do swego Ojca w niebie, a inni potwierdzali te słowa, opowiadając jak to ciało zniknęło z grobowca, by Zbawca mógł przekazać swe ostatnie nauki.
Ale to było kłamstwo. A skoro kłamał w tej kwestii, to czy kłamał też w innych? Czy cokolwiek z tego było prawdą? Czy Najwyższy Kościół wiedział o tej obłudzie?
Rycerz nie potrafił znaleźć odpowiedzi, aczkolwiek całym sobą szukał resztek sensownych wytłumaczeń. Mógł w każdym momencie poznać prawdę, potwierdzić ostatecznie autentyczność znalezionego ciała. Miał tę możliwość dzięki swej klątwie, tej samej, której nienawidził przez całe życie. Klątwie będącej dla innych symbolem zła zagnieżdżonego w jego duszy. Teraz żałował jeszcze bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, że jako jeden z nielicznych ma możliwość uzyskania odpowiedzi, uzyskania prawdy.
Rycerz wypuścił powietrze spod swego hełmu, który skrywał dokładnie cała jego twarz, zostawiając jedynie wąski pasek na wysokości oczu. Było zbyt ciemno, by ujrzeć jego lewe, błękitne oko. Prawe natomiast pozostawało widoczne mimo mroku, lśniąc szkarłatną nienaturalną czerwienią spod hełmu. To właśnie było jego znamię, jego klątwa, po której każdy mógł rozpoznać to kim, a raczej czym jest.
Był zwiastunem, a przynajmniej tak zwało go pospólstwo. Używano także określeń „syn diabła” czy też „dziecko Samaela”. Wierzono, że ludzie o świecących, szkarłatnych oczach zwiastują nadejście zła, że są heroldami końca czasów.
Być może była w tym część prawdy, bowiem to właśnie osoba przeklęta stała teraz u progu starego sarkofagu, mogąc zachwiać fundamenty wiary ludzkości, co zapewne doprowadziłoby do końca tego, co znane i uporządkowane.
Jeśli ktoś w nic nie wierzy, to tak naprawdę wierzy w bezsens, a to prowadzi do usprawiedliwionego chaosu i wszechobecnego zła.
Czy to właśnie dlatego Najwyższy Kościół skłamał? Czy chciano w ten sposób uratować świat przed nim samym? Czy to było konieczne kłamstwo? – pytał w swych myślach rycerz.
Przez dłuższą chwilę powtarzał te pytania na rożne sposoby, aż w końcu sam udzielił sobie odpowiedzi: Nie. Kłamstwo pozostaje kłamstwem, nieważne jak bardzo nie byłoby ono konieczne, kłamstwo zawsze jest złe, a przynajmniej tak został nauczony. Nauczony przez wiarę w…kłamstwo. Wiarę…którą teraz kwestionował.
Rycerz poprawił kaptur na hełmie i powoli odpiął od ramion okalający go, brązowy płaszcz, a gdy odzienie upadło na zakurzoną posadzkę, człowiek zrobił krok przed siebie, stając tuż nad ciałem Zbawcy. Z torby przymocowanej do skórzanej, okutej miejscami metalem zbroi wyciągnął dość specyficzną, czarną świecę wyrzeźbiona w kształt palca wskazującego. Gdy spojrzał na jej lont, ten zapalił się, jakby pod wpływem niemego rozkazu wypowiedzianego przez swego pana, towarzyszył temu szybki błysk szkarłatnego oka. Następnie ściągnął skórzaną rękawicę i gołą dłonią dotknął czoła Zbawcy, nie odrywając wzroku od płomienia świecy, tańczącego pod wpływem panującego wewnątrz pomieszczenia przeciągu. Wsłuchał się w bicie swego serca, które z każdym kolejnym uderzeniem zdawało mu się coraz bardziej odległe, obce, aż nagle ucichło całkowicie, a jego gardło ścisnęło się, nie mógł złapać oddechu.
Rozejrzał się wokół, czując…współczucie? Współczuł tłumowi gapiów, który przyglądał się radośnie jak pętla na jego szyi zaciska się. Nie chciano dać mu szybkiej śmierci, jego oprawcy opracowali do perfekcji sztukę pododuszania, potrafiąc utrzymywać ofiarę przy życiu przez wiele wypełnionych bólem minut.
Czuł, jak ulatnia się z niego życie, a powieki robią się coraz cięższe. Ostatnimi siłami spojrzał na skazańców wiszących po jego prawej i lewej, którzy tak jak i on miotali się na wisielczych pętlach.
I wtedy… nastąpił potężny blask, piękny i oślepiający, a za nim podążył grzmot zwiastujący ulewę, a gdy pierwsze krople dotknęły jego twarzy…odskoczył od sarkofagu, próbując złapać powietrze w usta. Nie sadził, że kiedykolwiek tak bardzo będzie cieszył się z czegoś tak trywialnego jak oddychanie. Rozkoszował się każdym wdechem. Serce wciąż biło mu jak szalone, nie potrafił nad nim zapanować.
W końcu przewrócił się i…znowu wisiał na szubienicy, znów nie mógł złapać oddechu, by chwilę później wrócić na zakurzoną podłogę obok starego sarkofagu. Chciał wstać, ale nogi pozostawały nieruchome, nie mógł zmusić ich do posłuszeństwa. Wykorzystał zatem same ręce, oparł się o bok sarkofagu i…ponownie znalazł się na szubienicy, ale tym razem z przerażeniem wpatrywał się w kata ze Starego Imperium, zawiązującego mu pętlę wokół szyi.
Chwilę potem zaczęto go opuszczać, a on znów walczył o każdy kęs powietrza. Przeszywający ból przebiegł po całym jego ciele, sprawiając, że po raz kolejny stał przy sarkofagu, opierając się o niego resztkami sił. Nie wiedział nawet kiedy udało mu się odzyskać władzę nad nogami. Powoli dochodził do siebie, a przynajmniej tak myślał do momentu, gdy po raz kolejny, zupełnie bez żadnej zapowiedzi stanął na szubienicy, dusząc się i wijąc z bólu. Wiedział, że to wszystko nie jest prawdziwe, że to tylko wizja, echo odległej przeszłości. Dlatego sięgnął ponownie do swej przybocznej torby i drżącą ręką wyciągnął z niej dwa przedmioty: niewielką, starą tabakierę oraz dziecięcą zabawkę – dwie drewniane kulki połączone sznurkiem. Kulkami zaczął stukać o siebie, a z każdym kolejnym stuknięciem zdawały się wracać mu siły.
Stuk i wiwatujący tłum przed nim zniknął.
Stuk i pętla na szyi zamieniła się w nicość.
Stuk i zamiast na szubienicy, znalazł się po raz kolejny przy sarkofagu.
Wraz z ostatnim dźwiękiem, rycerz wziął z tabakiery proszek o błękitnym kolorze i wsypał go przez otwór w hełmie wprost na oczy. Reakcja była niemal natychmiastowa. Wszelki ból zniknął, jakby zdmuchnięty z wiatrem, a przez ciało rycerza powędrowało ciepło tak przyjemne, że marzył, by towarzyszyło mu już wiecznie.
Przez tę krótką chwilę miał wrażenie, że ponownie jest dzieckiem, które zajada się najpyszniejszym ciastem swej mamy, że przytula się do pierwszej, jedynej miłości, że wszystko, co kiedykolwiek mu ciążyło jest jedynie nic nie znaczącą iluzją, a jego prawdziwe życie objawiło mu się dopiero teraz w pełni swej chwały, nawołując, by pozostał w nim już na zawsze.
Lecz efekt działania specyfiku nie był wieczny i gdy przeminął, pozostawił po sobie tylko namiastkę siebie, rozluźniając mięśnie rycerza, dając mu ukojenie, którego tak bardzo potrzebował.
Dopiero teraz znów spojrzał na ustawioną na sarkofagu świeczkę o kształcie palca, a raczej to, co z niej zostało. Wbrew logice wypaliła się niemal całkowicie. Obecnie dopalał się w niej biały płomień, wypuszczając z siebie ostatnie smugi czarnego dymu, który wił się wokół rycerza, zataczając okręgi. W końcu zgasła ostatnia iskra, a zakapturzonego rycerza ponownie spowiły ciemności.
Teraz nie miał już żadnych wyjaśnień, potwierdził to, co tak naprawdę wiedział od początku. Używając swej klątwy zdołał ujrzeć ostatnie chwile życia osoby z sarkofagu i zobaczył to, czego się spodziewał: śmierć Zbawcy na szubienicy. Odruchowo sięgnął do swej szyi, na której wisiał „święty” medalion, symbol jego wiary. Były to dwie litery S przecinające się prostopadle w taki sposób, że tworzyły równoramienny „falujący krzyż” – symbol światła, słońca, a także znanych czterech stron świata, czterech cnót, czyli tak naprawdę oznaczał on samego Stwórcę. Krzyż ten wpisany był w okrąg, mający ukazywać doskonałość, dokończenie, jedność, wieczność, a także pętlę, od której zginął Zbawca.
Ten sam, którego ciała miało tutaj nie być, a jednak było, spoczywało w tej zapomnianej, zrujnowanej katedrze, z dala od wszelkich wpływów Kościoła. Leżał tam, zupełnie nagi, nie wyróżniając się niczym od zwyczajnego elfa, nie licząc starych ran, które przed śmiercią zadało mu Imperium. Skatowano go ku uciesze tych, których kochał.
– To nie ma sensu – wyszeptał rycerz, opuszczając głowę. – To wszystko nie ma sensu…
Uklęknął.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Fałszywa królowa. Powieść kupicie w popularnych księgarniach internetowych:
Tagi: fragment,