Jakie są pozytywne i negatywne strony korzystania z internetu, największe zagrożenia sieci, jakie są konsekwencje uzależnienia i jego pierwsze objawy? Oraz przede wszystkim, jak sobie z takim uzależnieniem poradzić?
Na te pytania odpowiada Krzysztof Piersa, terapeuta uzależnień, w książce Złota rybka w szambie – poradniku kierowanym do rodziców dzieci i młodzieży, obserwujących rosnący problem uzależnienia w najbliższym otoczeniu oraz osób rozpoznających uzależnienie również u siebie. Do lektury zaprasza Wydawnictwo Jaguar. Dziś zamieszczamy fragmenty I rozdziału książki. Ciąg dalszy – w przyszłym tygodniu.
Apokalipsa nadgryzionego jabłka
Od czterech lat jeżdżę po Polsce i prowadzę wykłady o uzależnieniu od gier komputerowych i niebezpieczeństwach czyhających na najmłodszych w internecie. Przemierzyłem Polskę wzdłuż i wszerz, od Katowic po Gdańsk. Rozmawiałem zarówno z dziećmi z pierwszych klas podstawówki, jak i z zatroskanymi rodzicami. Do jakiego wniosku doszedłem po odbyciu ponad ośmiuset spotkań?
Za kilka lat czeka nas społeczna apokalipsa.
Wszystko wskazuje na to, że internet i smartfon wkrótce doprowadzą nas na skraj przepaści, a na jej dnie nie będzie trampoliny, od której moglibyśmy się odbić.
Na wstępie chciałbym jednak nieco państwa uspokoić. Nie jestem natchnionym eko-kaznodzieją, roztrzaskującym telefony o beton, przecinającym kable od telekomunikacji i nawołującym: „Szatan siedzi w sieci”. Jestem w pełni świadomy dobrego wpływu internetu i korzyści, jakie można z niego czerpać. Ba! Uważam, że to prawdziwa złota rybka – zdradź swoje najgłębsze pragnienie, skryte marzenia, a Wujek Google, Ciocia Wikipedia i Brat YouTube z pewnością udzielą odpowiedzi na nurtujące cię pytania i rozwiążą wszelkie problemy.
Sam dzisiaj nie wyobrażam sobie pracy bez internetu. Byłem dziennikarzem gamingowym i kulturalnym, chociaż redakcja portalu mieściła się sześćset kilometrów od mojego domu. Prowadziłem drużynę e-sportową, komunikując się z zawodnikami za pomocą komunikatorów. Codziennie rozmawiam z młodymi ludźmi, którzy mają chęć podzielić się ze mną swoją historią. Ja zaś mogę dotrzeć do wielu autorów, redaktorów, kolegów po fachu i ponarzekać na trudy oraz rozterki codzienności pisarza.
Kłopot w tym, że wyciągnęliśmy właśnie tę złotą rybkę z jeziora i wrzuciliśmy do akwarium pełnego szlamu.
Potraktowaliśmy internet jak nieomylną wyrocznię, pozwalając, by smartfon wypełnił każdą wolną chwilę naszego życia. Pierwsze, co robimy po przebudzeniu, to sprawdzamy posty na Facebooku, choć dobrze wiemy, że wszyscy w tym czasie spali i nic ważnego się nie wydarzyło.
Zostawienie telefonu w domu wywołuje u nas atak paniki. Komórka towarzyszy nam na spotkaniach biznesowych, randkach, wyjściach ze znajomymi, a nawet w trakcie jazdy samochodem. Zgodnie z najnowszymi raportami policji cztery na dziesięć wypadków drogowych jest spowodowanych przeglądaniem internetu podczas jazdy. Uzależniliśmy się od tego przenośnego komputerka. Możemy to chyba uczciwie przyznać, prawda? Nie to jest jednak najgorsze.
Zrobiliśmy to również naszym dzieciom.
Pokolenie urodzone w latach dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych, choć uczestniczyło w rewolucji internetowej, jedynie otarło się o niebezpieczeństwo uzależnienia. Cyfrowego odosobnienia doświadczył na szczęście tylko niewielki procent ludzi z tych roczników, co wnioskuję po setkach rozmów w bibliotekach i szkołach. Nie zauważamy poszkodowanych, bo dla nas stali się niewidzialni. To smutne, szare osoby, pozbawione ambicji i celu, które przeniosły swoje życie do sieci, a szybsze bicie serc wywołują u nich jedynie posty, emotikony i memy. Zbyt przerażeni, by zmienić swój świat. Zbyt przerażeni, by porozmawiać z żywym człowiekiem bez tarczy, jaką stanowi ekran komputera.
Podejrzewam, że znasz taką osobę. Osobę zagubioną w sieci, która potrzebuje pomocy, ale nie potrafi wystarczająco głośno krzyknąć.
A może również czujesz, że coś nie gra w twoim życiu?
Osoby uzależnione od internetu to zazwyczaj osoby skrywające głębokie urazy, najczęściej z czasów dzieciństwa. Traumy wywołane przerażającym incydentem lub patologicznym zachowaniem występującym nieustannie. Spotkało ich coś niedobrego, z czym nie potrafią sobie poradzić. Dlatego uciekają do bezpiecznej internetowej przystani. To powód, dla którego alkoholik pije, a palacz pali. To również przyczyna tego, że internet przestaje być dla nich zwykłym narzędziem.
A co z pokoleniem urodzonym po dwa tysiące dziesiątym roku? Właśnie rozpoczynają naukę w szkołach podstawowych. Urodzili się z tabletem wciśniętym w ich malutkie rączki w imię spokoju i wygody rodziców. Żeby było grzeczne. Żeby zjadło kaszkę bez grymaszenia. Żeby nie hałasowało. Nie znają pojęcia offline, a internet nie jest dla nich odrębną rzeczywistością. Nie widzą granicy pomiędzy światem realnym a wirtualnym. Dla nich ta granica nie tylko przestała istnieć. Jej po prostu nigdy nie było.
Nie są świadomi również uzależnienia kiełkującego w ich sercach.
Dzieci, które osiągnęły odpowiedni wiek, żeby rozpocząć naukę w szkole, są już całkowicie uzależnione od telefonu komórkowego. Reagują agresją i paniką na samą myśl o rozstaniu się ze smartfonem. Przyzwyczajeni do jego stałej obecności, traktują go jak aparat tlenowy. Ich uzależnienie jednak nie ma źródeł. Nie ma traumy, którą muszą przepracować. Nie ma rany, którą mogliby zaleczyć. Zostali sztucznie uzależnieni na życzenie własnych rodziców.
Smartfon stał się dla nich artefaktem. Internet – Bogiem.
Zgodnie z badaniami fundacji „Dajemy dzieciom siłę” aż dziewięćdziesiąt siedem procent nastolatków deklaruje codzienne używanie internetu. W trakcie wykładów zawsze sam zadaję pytanie o portale społecznościowe i czas spędzany w sieci. Choć Facebook i Instagram zastrzegają w regulaminie, że konto może założyć wyłącznie osoba, która ukończyła szesnaście lat, blisko połowa czwartych klas podstawówki deklaruje posiadanie tam konta.
Sam niejednokrotnie dostaję zaproszenie do znajomych od dziewięciolatka. Bezrefleksyjnie przeglądają wszystkie posty, gdy pozostali domownicy już śpią.
Nie wiedzą, że przeginają, bo nikt nie pokazał im granicy. Widzą rodziców przyklejonych do telefonów. Ja również spotykam się z tym widokiem na co dzień – podczas spotkań autorskich, w autobusie, metrze, na ławce w parku…
Niestety ci biedni młodzi ludzie muszą zmierzyć się ze wszystkimi konsekwencjami cyfrowego uzależnienia, które wraz z upływem czasu jeszcze się pogłębia. Wady fizyczne – krzywy kręgosłup, pogorszenie lub utrata wzroku, epilepsja, zwyrodnienie nadgarstków, otyłość, zwiotczenie mięśni. A także psychiczne – aspołeczność, depresja, lęk, alienacja, hejt, zobojętnienie i wiele, wiele więcej.
Dlatego właśnie zdecydowałem się na napisanie tej książki.
Jeżeli niczego z tym nie zrobimy, za niecałe dziesięć lat do społeczności dorosłych Polaków dołączą ludzie na wskroś aspołeczni, nieposiadający podstawowych umiejętności komunikacji, obce im będą kontakt wzrokowy i mowa ciała. Będą bali się zabrać głos, kogokolwiek poprzeć i czemukolwiek się sprzeciwić. Nie zdobędą pracy, wykształcenia czy medali. Nie będą przejawiać ambicji, która mogłaby doprowadzić ich do sukcesu. Zamiast tego czeka ich nieustanna walka z własnymi rozchwianymi emocjami, których nikt nigdy z nimi nie przepracował. Przyzwyczajeni do wiedzy dostępnej od ręki, stają się całkowicie rozbici w momencie zagrożenia, kiedy to decyzję muszą podjąć sami, kierując się jedynie instynktem i doświadczeniem. Nie będą znać prawdziwej miłości, prawdziwego smutku i spontanicznej radości. Legiony zombie przyrośniętych do ekranów.
Obserwuję to każdego dnia w swojej pracy. Widzę problemy ze skupieniem uwagi, coraz większą trudność z formułowaniem rozbudowanych zdań i ich publicznym wygłaszaniem. Granica czasu spędzanego przy telefonie stale się przesuwa. Coraz młodsi użytkownicy internetu sygnalizują mi, że spotykają się z wszelkiego rodzaju formami przemocy i agresji.
I ta przerażająca obojętność rodziców i starszego rodzeństwa... Bo przecież nic strasznego jeszcze się nie dzieje, prawda?
Ale niestety jest nieuchronna przyszłość, która nas czeka… chyba że podejmiemy działanie.
Młodzi już rozpoczęli bunt. Desperacko szukają kontaktu. Zostawieni sami sobie w internetowej dżungli, adaptują się w nowej sytuacji, czyniąc ten dziki świat własnym. Wrzucają tysiące postów, nagrywają filmiki, komentują każde wydarzenie.
Pozytywnie czy negatywnie, nie ma żadnego znaczenia. Chcą zostać zauważeni, choćby musieli połknąć tabletkę do zmywarki, byle tylko ktoś zwrócił na nich uwagę, choć na kilka chwil.
Krzyczą: JESTEM TUTAJ!
Nie musisz mi oczywiście wierzyć, problem w tym, że to nie jest kwestia wiary. Odwiedzam blisko sto pięćdziesiąt miast rocznie. Prowadzę szkolenia dla nauczycieli, pedagogów i dyrektorów szkół. Służę pomocą terapeutom, którzy nie znają zagadnień związanych z internetem tak dobrze. Jestem tym gościem, który doświadczył wszystkiego na własnej skórze. Nie jestem przewodnikiem turystycznym. Jestem tubylcem, który może ci opowiedzieć, jak to wszystko wygląda od podszewki, który pokaże ci nie tylko piękną fasadę miasta, ale też jego mroczne zaułki. Bez zbędnych upiększeń i nadprogramowego straszenia.
Czasami, obserwując zmiany w społeczeństwie, mam wrażenie, że dążymy do filmowego Dnia Sądu, czuję się jak John Connor z filmu Terminator. Mam niestety poczucie, że nie jesteśmy w stanie zatrzymać zbliżającego się kataklizmu, a ja sam mogę ochronić jedynie tych, do których uda mi się dotrzeć.
Guns don’t kill people
Większość wywodów oraz tez krążących wokół smartfonów i internetu skupia się na destrukcyjnym działaniu tych urządzeń. Niestety, zupełnie pomijana jest przy tym rola rodziców. To tak, jakby zły Apple lub inny wujaszek od smartfonów pod groźbą rozstrzelania wciskał wszystkim telefon do ręki, każąc przeglądać Facebooka.
Bardzo chcielibyśmy w to wierzyć. Jak cudownie byłoby obarczyć odpowiedzialnością kogokolwiek innego! A tymczasem pierwszym i najważniejszym krokiem jest przyznanie, że problem istnieje i że w pewnym zakresie to my sami jesteśmy za niego odpowiedzialni.
Trzeba bowiem pamiętać, że nawet najbardziej zabójczy narkotyk i najbardziej śmiercionośne narzędzie jest nieszkodliwe, dopóki nie użyje go człowiek. To my kupujemy telefony komórkowe. To my zaopatrujemy w nie dzieci od najmłodszych lat. Cieszymy się, gdy dwulatek samodzielnie odblokuje ekran i wciśnie ikonę YouTube’a, włączając pierwszy lepszy filmik. To właśnie my zostawiamy to bezbronne dziecko bez żadnej opieki i przewodnictwa, pozwalając mu poznać zarówno złotą rybkę, jak i pływający wokół szlam.
Przypomina mi to długie rozmowy z nauczycielami, skarżącymi się na fakt, że dzieci przynoszą do szkoły telefon mimo zakazu. Niektórzy nawet mają dwa telefony (na wypadek gdyby pedagog zabrał im ten pierwszy) albo przynoszą smartwatch (bo w regulaminie szkolnym jest mowa o telefonie, a nie o zegarku). Zawsze jednak przypominam, że dziecko samo nie kupiło sobie drugiego telefonu za kilkaset złotych.
Dlaczego więc to robimy? Z wygody? Lenistwa? Ignorancji?
Niejednokrotnie podczas spotkań autorskich usłyszałem od rodziców, że „wiele rodzicielskich złotych zasad idzie w zapomnienie, gdy chcemy mieć odrobinę czasu dla siebie”. Gdy chcemy pooglądać telewizję lub popracować, a szkrab zaczyna natrętnie szarpać nas za rękaw, pokazując narysowaną laurkę. Wtedy tablet działa niczym środek uspokajający. Dziecko, zafascynowane kolorowym ekranem, przestaje nas zaczepiać. Przestaje również płakać. Przestaje nawet szukać z nami kontaktu, bo w internecie znajduje wystarczające zastępstwo.
W naszym serwisie możecie już przeczytać kolejny fragment książki Złota rybka w szambie. Publikację Krzysztofa Piersy kupicie w popularnych księgarniach internetowych: