Czy regularnie bierzesz narkotyki? Fragment książki „Orangeboy"

Data: 2019-10-10 11:22:58 | Ten artykuł przeczytasz w 35 min. Autor: Sławomir Krempa
udostępnij Tweet

Szesnastoletniego Marlona od niedawna samotnie wychowuje owdowiała matka. Obiecał jej, że będzie dobrym człowiekiem. Nie tak, jak jego starszy brat Andre, który jest liderem gangu.

Nie jest to trudne, kiedy spędza się czas samemu ze sobą, słuchając albumów Earth, Wind i Fire swojego zmarłego ojca i oglądając filmy sci-fi. Ale wszystko się zmienia, kiedy pierwsza randka Marlona z przepiękną Sonią kończy się tragicznie. Ktoś zaczyna ścigać Marlona, a ten nie ma pojęcia, dlaczego. Chłopak ma bardzo mały wybór – jego ojciec nie żyje, a brat jest totalnie bezradny. By poznać prawdę i chronić bliskich, musi wybrać ścieżkę broni i narkotyków. Nadszedł czas walki o przetrwanie.

Książka Patrice Lawrence to opowieść o podziałach: klasowych, rasowych, kulturowych, ekonomicznych. O tym, jak silne jest pragnienie dominacji, rządzenia kimś, poczucia, że wzbudza się strach czy „respekt” w dzielnicy. To jednak także opowieść o próbach przeciwstawiania się złu. Złu, które przyciąga, kusi i oferuje wielkie nagrody, okupione równie wielkim cierpieniem. Orangeboy to książka, która skłania do refleksji, to świetna powieść zarówno dla rodziców, jak i nastolatków, po której warto porozmawiać, podejmuje ona bowiem tematy tylko z pozoru odległe.

- recenzja książki Orangeboy

Do lektury powieści Patrice Lawrence Orangeboy. Masz u nas dług zaprasza Wydawnictwo Zielona Sowa. W ubiegłym tygodniu w naszym serwisie mogliście przeczytać jej premierowe fragmenty. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii: 

2

GOŚĆ W KAMIZELCE odblaskowej objął mnie ręką na wysokości ramion i zaczął odciągać od epicentrum wydarzeń. Nie byłem w stanie normalnie iść, a jedynie powłóczyć nogami po ziemi.

– Spokojnie – mówił – trzymam cię.

Naprężony, odwróciłem się i przez ścianę ludzi spojrzałem na leżący na ziemi kształt. Na klatce piersiowej Soni leżał rozłożony płaszcz. Obok niej klęczał mężczyzna z twarzą schowaną w dłoniach. Stojąca obok niego kobieta potrząsnęła głową. A chłopak z warkoczykami – zniknął.

– Dokąd idziemy? – Moje słowa zagłuszyło wycie syren, które zalało okolicę.

Karetka podjechała pod samą kolejkę, a po chwili dołączyły do niej policyjne transportery i zwykłe radiowozy.

– Powinieneś usiąść.

Pracownik obsługi zniknął, nawet nie zauważyłem kiedy. Przejęli mnie gliniarze. Policjantka objęła mnie ramieniem, delikatnie, w taki sam sposób, w jaki ja próbowałem objąć Sonię. Jej kumpel gliniarz wyglądał jak wioślarz z wikińskiego langskipa. Taksował mnie wzrokiem z góry na dół.

– Co się stało? – Głos mi się łamał, ale najwidoczniej dosłyszeli moje pytanie.

– To ty powinieneś pomóc nam to zrozumieć – powiedziała policjantka.

Podprowadzili mnie do jednego ze stanowisk, na którym rzuca się obręczą, żeby zdobyć nagrodę. Wiking przyciągnął do siebie trzy plastikowe czerwone krzesła. Bardzo potrzebowałem usiąść.

– Funkcjonariuszka Bashir – przedstawiła się kobieta. A ty jak się nazywasz?

– Marlon. Marlon Sunday. Skinęła w stronę wikinga.

– To funkcjonariusz Sanderson. Marlon, musimy ci zadać kilka pytań. Napijesz się czegoś, zanim zaczniemy? Wody? Herbaty?

– Ja…

Postać gliniarza na sekundę zaszła mgłą. Wszystkie światełka w moim mózgu zgasły i otoczyła mnie ciemność. Złapałem się krawędzi krzesła, aby nie upaść na twarz. Kiedy się poruszyłem, torebeczka z pigułkami wcisnęła mi się w biodro, jakby chciała mi przypomnieć: „tutaj jestem”. Ci policjanci musieli być głusi, skoro tego nie słyszeli.

– Marlon? Dobrze się czujesz? – Policjantka Bashir wyglądała na zmartwioną.

Wiking chyba w ogóle się mną nie przejmował. Gdybym upadł na podłogę, prawdopodobnie narzekałby, że musi unieść nogę, by nade mną przejść.

Chory żart. Wciąż tu siedzisz, żywy. A Sonia…

W ustach czułem coraz intensywniejszy kwaśny posmak. Z trudem przełknąłem ślinę.

– Napiłbym się gorącej czekolady – powiedziałem. Wiking posłał mi poirytowane spojrzenie, ale Bashir się uśmiechnęła.

– Jestem pewna, że da się zrobić.

Zawołała osobę w żółtym płaszczu. Rozejrzałem się po lunaparku. Policja pojawiła się bardzo szybko, musieli kręcić się gdzieś w okolicy, obserwować tłum. Chyba mieli taki przykaz, odkąd na London Fields jakiś przypadkowy koleś zginął podczas strzelaniny pomiędzy gangami. Tutaj od razu wzięli się do roboty. Jeden z gliniarzy przesłuchiwał członka personelu – tego, który trzymał uciętą głowę. A masa krawężników kordonem otoczyła kolejkę upiorów, wyprowadzając ludzi, którzy wciąż w niej tkwili, na drugą stronę. Dzieciaki pewnie myślały, że to część zabawy.

Pozostałe kolejki i karuzele zatrzymywały się i wychodzili z nich ludzie. Tandetne piosenki urywały się jedna po drugiej i po chwili słychać było tylko bombardujące komunikaty z megafonów, zlewające się z nową serią syren. Jacyś durnie powyciągali telefony, żeby uwiecznić ten moment na zawsze.

Taki był mój plan na później, wspólne zdjęcie z Sonią, na które mógłbym patrzeć zaraz po przebudzeniu.

Siedziała tuż obok mnie, gdy…

Powinienem był potrzeć jej palce, żeby po raz ostatni poczuć ciepło jej ciała. Powinienem był przesunąć jej włosy z powrotem za ramię. Bo życie nie może ulecieć z kogoś tak żywego, jak to możliwe? Czy nie można go jeszcze złapać i przytrzymać? W szpitalach na okrągło przywracają ludzi do życia.

Palce dłoni zesztywniały mi z zimna, stóp zresztą też, jakby czas cofnął się do stycznia. Niebo wciąż było jednak błękitne, a przez wątłe chmurki przebijał się koniuszek księżyca.

– To dla ciebie? – Nade mną stał pracownik wesołego miasteczka z kubkiem w dłoni.

– Dzięki.

Dostałem ciemnobrązową wodę, gorącą jak wrzątek, która smakowała niczym czekoladowa pasta do zębów. Podła czekolada z saszetki. Ale wysoka temperatura i cukier wyostrzyły mi zmysły.

– Sekundkę, Marlon.

Bashir i wikinga zawołał trzeci gliniarz, z którym przez chwilę naradzali się w pobliżu. Ponad ramieniem policjantki Bashir zauważyłem świdrujące mnie oczy wikinga. Mój brat, Andre, odpowiedziałby mu podobnym spojrzeniem i poczułby się zawiedziony, gdyby gość nie podjął wyzwania. Ale ja nie byłem Andre. Odwróciłem wzrok od wikinga i zanurzyłem rękę w kieszeni kurtki. Nikt mnie nie aresztował ani nic z tych rzeczy. Nie mogli mi zabronić dzwonienia. Gdy skończyłem jedenaście lat, Andre dopilnował, żebym poznał zasady.

Na koncie zostało mi tylko kilka centów i cienki pasek baterii. Mama czy najlepsza kumpela?

Moje palce drżały jak dłonie podpitego bezdomnego. Niech to nie będzie poczta głosowa. Błagam, niech ktoś odbierze.

– Marlon?

Dziękuję! Dziękuję! Dziękuję!

– Marlon? Gdzie jesteś? Co to za hałas?

– Syreny. Tish, jestem w wesołym…

– Ja też! Ale robią tu coś bardzo głupiego, wszystko zamykają. Zresztą i tak było beznadziejnie. Miałam się tu spotkać z kolegą, ale chyba mnie wystawił.

– Tish?

– Z kim przyszedłeś? Czemu mnie nie zaprosiłeś?

– Przyszedłem z Sonią Wilson. Cisza.

– Z tą ze szkoły? To ta laska z długimi blond włosami?

– Ona chyba nie żyje, Tish.

Znowu cisza, a potem głośny wybuch śmiechu.

– Przekomiczne! Chore, ale przekomiczne. Nabrałbyś mnie, gdybyś wybrał kogoś innego. Melindę może albo Bryn. Ale Sonia Wilson? Wpierw musiałabym w to uwierzyć.

– Poważnie? Dzięki, Tish. – Rozłączyłem się i spróbowałem wstać, ale nogi wciąż odmawiały posłuszeństwa.

– Spokojnie! – Wiking Sanderson skończył rozmowę. Podszedł ciężkim krokiem i oparłszy się o ladę, utkwił we mnie wzrok.

Ponownie usiadłem. Bashir stała przy karetce i rozmawiała z ratownikiem medycznym. Ludzie za parawanami musieli położyć Sonię na noszach, wnieść do ambulansu i zamknąć za sobą drzwi. Opuściłem głowę i ukryłem ją w dłoniach, po czym mocno zacisnąłem powieki. Jednak po krótkiej chwili znów musiałem je otworzyć. W czerń pod powiekami wkręcała się blada żółć: włosy Soni, lada, kleks musztardy na jej rękawie. Czułem go, zapach starego, zepsutego hot doga. Na moje czoło wystąpił pot. Wstrząsnął mną odruch wymiotny, ale z ust nic nie wypłynęło. Wiking tylko stał, nie spuszczając mnie z oka.

Bashir wróciła, akurat gdy w mojej kieszeni zaczął wibrować telefon.

– Nie odbierzesz?

Potrząsnąłem głową.

Oboje usiedli na krzesłach. Funkcjonariuszka Bashir pochyliła się nade mną.

– Jak się nazywa twoja dziewczyna? Moja dziewczyna.

– Sonia. Sonia Wilson. – Upiłem łyczek miętowej czekolady.

– Tyle? A drugie imię?

Obiecałem, że nikomu nie powiem…

– Nie wiem.

– Kiedy się urodziła?

– Nie wiem.

– Byliście w tym samym wieku, Marlon?

– Ona ma siedemnaście lat.

– A ty ile?

– Szesnaście.

Wiking i Bashir skrzyżowali spojrzenia.

– Masz jej adres? – spytał wiking. Potrząsnąłem głową.

– Mieszkała w Streatham, tyle wiem. Ona naprawdę…? Czy ona…?

Bashir przygryzła wargę.

– Podaj nam swój adres, Marlon. I numer telefonu.

Wszystko im powiedziałem. Wiking wybrał nawet mój numer telefonu, żeby sprawdzić, czy jest poprawny. Rozsiadł się na krześle.

– Co zrobiłeś Soni?

– Co? Nic jej nie zrobiłem!

– Jesteś tego pewien?

Do moich oczu i nosa napłynęła fala ciśnienia. Nie tutaj! Nie mogę się tutaj rozpłakać!

– To musi być dla ciebie olbrzymi szok – wtrąciła się Bashir. Na sekundę spuściła wzrok, po czym podniosła głowę i utkwiła we mnie spojrzenie. – Marlon, słyszeliśmy, że Sonia krzyczała na ciebie przy kolejce. Czy to prawda?

Skinąłem głową, mocno pociągnąłem nosem: raz, a potem drugi.

Nie. Nie zrobię tego ani przy gliniarzach, ani przy nikim innym. Nie przy tych wszystkich idiotach kręcących się przy barierce i węszących sensacji.

Głęboko westchnąłem i zatrzymałem w płucach powietrze.

Bashir podała mi chusteczkę.

– Chyba pora zadzwonić do rodziców, nie sądzisz? Otarłem nos, po czym zmiąłem w dłoni mokrą chusteczkę.

– Twoja mama, Marlon. Podasz nam jej numer? Z trudem wydukałem kolejne cyfry.

– Jak się nazywa?

– Jennifer. Jennifer Sunday. Pracuje dzisiaj. W bibliotece w Willesden.

– A tata?

– Nie żyje.

– Oj, przykro mi.

Wszystkim zawsze było przykro. Chociaż nigdy go nawet nie spotkali.

– Masz kogoś jeszcze?

– Nie.

– Dobrze, Marlon. – Wiking nigdy nie będzie typem, który podaje przesłuchiwanym chusteczki. – Co takiego powiedziałeś Soni, co ją tak zdenerwowało?

– Nic! Bolała ją głowa.

– Bolała ją głowa?

– Tak.

– Piła coś?

– Nie!

Długopis w ręku Bashir zawisł nad notesem.

– Coś jeszcze?

– Na przykład? – Przygryzłem wargę zębami. Bashir skrzętnie coś notowała. Po co? Prawie nic nie powiedziałem.

Położyła zeszyt na kolanach, a na nim – długopis.

– Czy Sonia zażyła coś, co mogło jej zaszkodzić? Wiesz coś o tym?

Magiczny proszek.

Pigułki musiały kusić gliniarzy tak jak pierścień kusił Froda. Wiking siedział na samej krawędzi krzesła.

– Ktoś kompletnie nieznajomy próbował uratować twojej dziewczynie życie – powiedział. – Stał w kolejce ze swoim dzieckiem, gdy zauważył, co się stało, i natychmiast postanowił jej pomóc. Widziałeś go potem, prawda? O czymś takim szybko się nie zapomina.

Powiedział, co wiedział. Ponownie odezwała się Bashir:

– Jeżeli Sonia zażyła coś, co jej zaszkodziło, to być może ty też to wziąłeś. A jeśli tak, musisz trafić pod opiekę lekarską.

Wiking potrząsał głową.

– Pomyśl o panu Ibrahimie, Marlon. Musi teraz pójść do domu i opowiedzieć żonie, jak na jego oczach umarła kobieta. Wytłumaczyć jej, że zrobił wszystko, co mógł, żeby uratować jej życie. Może po grób będzie się zadręczał, że nie postarał się bardziej.

– Musisz nam powiedzieć wszystko, co wiesz, Marlon. Gliniarze nawet na chwilę nie odrywali ode mnie wzroku. Serce waliło mi tak mocno, że skóra praktycznie wystukiwała rytm.

– To nie było nic wielkiego! – Słowa same wypłynęły z moich ust.

– Nic wielkiego, Marlon? – spytała łagodnie Bashir.

– Ona… my… wzięliśmy trochę ecstasy.

Teraz to biodro podskakiwało w takt wybijanego przez organizm bitu – sześć małych bitów w plastikowym woreczku. Moje palce przemknęły po kieszeni, ale odsunąłem rękę, byle dalej od niej.

Wiking zmrużył oczy.

– Ile dropsów wzięliście?

Wolałem na niego nie patrzeć. Postanowiłem patrzeć na wszystko wokół, byle nie na niego. Zlustrowałem moje najlepsze pumy, proste buty Bashir, błotniste ślady po kołach prowadzące do kolejki upiorów i karetki z Sonią w środku.

– Jednego dropsa? Pięć dropsów? Dziesięć? – Wiking prawie krzyczał. – Ile, Marlon?

– Niewiele! Ćwiartkę!

– Tylko ćwiartkę?

– Tak.

– Gdzie reszta? Masz ją przy sobie?

– Jaka reszta?

– Marlon!

Gliniarze odwrócili się w kierunku, z którego dobiegł głos. Wstałem. Wiking podniósł się równie szybko. To Tish przecisnęła się przez kordon, przemykając obok krawężnika, który próbował ją zatrzymać. Podbiegła prosto do mnie i zarzuciła mi ręce na szyję. Oczy wciąż mnie piekły i musiałem mocno przełknąć ślinę i przełykać dalej, żeby w ogóle być w stanie mówić.

– Jezu, Marlon! Co się tu, u diabła, dzieje? Próbowałem wymówić jej imię, ale ponad ramieniem przyjaciółki dostrzegłem dwóch wysokich gliniarzy zmierzających w jej stronę.

– Musimy cię przeszukać, Marlon – powiedziała Bashir.

– O czym pani gada? – Tish stawiała się gliniarze.

– Tish. – Mój język wysechł na wiór.

– Marlon? – Tish przesunęła się w moją stronę. – Co tu się dzieje?

– Wzięliśmy ecstasy.

– Kto? Ty? Robisz mnie w balona… co?

Nie. Nie robiłem. Doskonale widziała, że nikogo nie próbowałem nabrać. Ciało, dłonie, wszystko mi drżało. Gliniarze powiedzieli, żebym się odwrócił. Wyciągnąłem przed siebie ręce i stanąłem z szeroko rozstawionymi nogami. Przymknąłem powieki, ale miałem od tego wrażenie, że ich dłonie są cięższe, kiedy przesuwały się po moim ubraniu z góry na dół, jakby chciały je dokładnie oczyścić z kurzu. Torebeczka wrzynała się w moje biodro. Przestali mnie oklepywać, ale wepchnęli palce do kieszeni, wywracając je do góry nogami. Wykręcili mi ręce za plecy, a na nadgarstkach zatrzasnęli kajdanki. 3

TO BYŁA CELA na kółkach – pręty, siatka i metal odgradzały tylną część furgonetki. W środku nie było Tish, chociaż niewiele brakowało, żeby i ją wrzucili do auta i aresztowali.

Areszt!

Myślą, że jestem za to odpowiedzialny. To Sonia Wilson zaprosiła mnie na randkę. W życiu nie przydarzyło mi się nic wspanialszego. Byłem podekscytowany jutrzejszym wspólnym piknikiem, oglądaniem filmu w następnym tygodniu. A oni myślą, że ją zabiłem.

Furgonetka gwałtownie się zatrzymała, a ja prześlizgnąłem się po siedzeniu.

Wiedziałem, że gdy już dotrę na posterunek policji, będę musiał stawić czoła mamie. Po całym tym stresie obiecałem jej, że nigdy nie będzie ciągana na policję z mojego powodu. Obietnica złamana. Na całej linii.

Ale tego ranka, ledwo mama zamknęła za sobą drzwi, wychodząc do pracy, wyrzuciłem z głowy wszystkie złożone jej obietnice. Wziąłem długi, przyjemny prysznic i wskoczyłem w jeansy. Kupiłem je w zeszłym roku w sklepie American Apparel. Bo dzisiejszy dzień miał być wyjątkowy. Po namyśle zdjąłem je i włożyłem jeansy Nudie. Trzymałem je na taką okazję jak ta. Ogolić się, zostawić lekki zarost czy doprawić sobie kilka nowych zacięć od żyletki? Mama jeszcze nie narzekała, więc mogłem sobie darować golenie. Przymierzyłem trzy koszulki, oglądając wcześniej każdą z nich pod światło, żeby sprawdzić, czy nie są zabrudzone zapomnianymi plamami. Byłem prawie przekonany, że na zieloną Andre wylał sok, ale nie dostrzegłem żadnych śladów. To nie było istotne. I tak szara wyglądała najlepiej. Powinienem iść do fryzjera, ale chyba musiałbym siedzieć w zakładzie do północy, słuchając, jak golibrody gadają o swoich laskach. Maznąłem więc skórę głowy kapką żelu do włosów Dax, żeby wygładzić zmierzwione krawędzie pomiędzy warkoczykami, natłuściłem twarz kremem i już byłem gotowy do wyjścia.

Tyle tylko, że do spotkania zostały jeszcze trzy godziny.

Głowę znów zaczęły mi wypełniać obietnice, które złożyłem mamie, wyjąłem więc książki do nauki. Puściłem kilka kawałków Steviego, potem parę numerów Donny’ego Hathawaya, a wreszcie Chakę. Ale Chaka była ulubioną piosenkarką Tish, dlatego postanowiłem ją wyłączyć. Wtedy nie chciałem o niej myśleć. Nie powiedziałem Tish o Soni, więc będzie wkurzona, gdy się dowie, że trzymałem buzię na kłódkę. Roberta Flack? Nie. Miałbym wrażenie, że sam ze sobą tańczę przytulańca w pokoju. A zatem wracamy do standardów ze starych winylów ojca – twarze na okładce płyty „Faces” zespołu Earth, Wind & Fire. Blondynka w lewym górnym rogu okładki – gdyby miała dłuższe włosy, całkiem przypominałaby Sonię. A gdzie jestem ja? Może ten gostek z brodą i afro w lewym dolnym rogu z tyłu? Tylko bez brody i afro.

Miałem wrażenie, że tamten poranek w moim pokoju, kiedy modliłem się o to, żeby minuty mijały szybciej, przeżyłem jakiś rok temu.

Furgonetka policyjna zatrzymała się. Chyba na dłużej. Ktoś otworzył tylne drzwi. Niski, chudy glina, wyglądający na Sikha, omiótł mnie wzrokiem, jakby czekał na pretekst. To prawdopodobnie oni zorganizowali przeszukanie, pamiętali imię i nazwisko Andre i pewnie zaczęli zacierać ręce, gdy dowiedzieli się, że jego młodszy brat będzie ich następnym gościem. Andre nie pojawiał się już na ulicy, ale wyrobił sobie na dzielni niezłą markę.

Zaprowadzili mnie do komisariatu. To był ten mały budynek z czerwonej cegły niedaleko domu. Mijałem to miejsce wiele razy, ale nigdy nie byłem w środku, w przeciwieństwie do mamy, której podarowali tam pewnie krzesło z wygrawerowanym imieniem. Lekarka policyjna zbadała mnie, zadając przy tym kilka pytań. Powiedziała, że narkotyk musiał już wyparować z mojego organizmu, jeżeli wziąłem tylko ćwierć pigułki i nic więcej. Uprzedziła, że nie powinienem pić zbyt dużo wody ani żadnego alkoholu, a jeśli źle się poczuję, muszę natychmiast komuś powiedzieć.

A potem powiedzieli, że przyszła mama. I że jeśli chcę, może wejść do tego pokoiku na czas przeszukania. Prawdziwego przeszukania. Tak, moja własna matka miałaby patrzeć na to, jak ściągam spodnie i gacie. W życiu! Jak moglibyśmy po czymś takim znowu na siebie spojrzeć? Musiałbym udawać, że jestem inną osobą żyjącą w innym czasie i miejscu. Przez cały ten czas grzecznie wypowiadali moje imię, jakby meldowali mnie w apartamencie dla VIP-ów.

Tyle że następnym przystankiem była cela. Zaraz po wejściu do korytarza w moje nozdrza uderzył smród. Rzygowiny meneli i odór ścieków, jakby ściany oblepiono plamami obrzydlistwa zdrapanego ze wszystkich rur sieci kanalizacyjnej w Hackney. Czułem, że do moich ust napływa strumień zjełczałej śliny.

Gliniarz wzruszył ramionami.

– Długo tutaj nie zabawisz.

Drzwi zamknęły się z trzaskiem. Usiadłem na cienkim plastikowym materacu, później się położyłem i zwinąłem w kłębek. W materiał musiał wniknąć pot setek ludzkich ciał, trochę śliny, jeśli więźniowie ślinili się podczas snu. A klimatyzacja dmuchała tak mocno, że prawie rozrywała mi skórę. Naciągnąłem koc na twarz.

Ostatni gliniarz nabijał się ze mnie. Powiedział, że będą mnie tu trzymać dzień, dwa, a może i dłużej. Próbowałem złapać oddech, ale powietrze było zbyt gęste. Przystawiłem nos do dłoni. Po upływie czterech minut albo jakoś tak, komórki mózgowe giną na dobre. Może uda mi się wytrzymać pięć minut.

Nie! Musiałem to przerwać. Każdego dnia na całym świecie, w Londynie, w Hackney, ludzie robili gorsze rzeczy. Sześć pigułek. Tylko tyle przy sobie miałem. Chociaż nie zawsze ważna jest liczba, prawda? Przypomniałem sobie historię tych kolesi, którzy zaliczyli zgon w Walii – ponoć wzięli raptem jednego trefnego dropsa, który rozpuścił w ich organizmie jakiś syf. Diler handlujący takim towarem trafiłby do więzienia bez względu na to, czy sprzedałby jedną czy dwadzieścia sztuk.

Co zatem miałem powiedzieć policji?

Nic. Taka była złota dewiza Andre na wypadek aresztowania.

– Jak nic im nie powiesz, to nie znajdą na ciebie haka. Nie przyznawaj się, nie zaprzeczaj, tylko zewrzyj gębę jak FBI… Niech policja wykona swoją robotę. Niech ci coś udowodnią.

Trzymałem w kieszeni sześć pigułek. Miałem temu zaprzeczać?

A obok mnie znaleźli trupa dziewczyny. Temu też mam zaprzeczać?

Musiałem uspokoić i uporządkować myśli, bo w przeciwnym wypadku, kiedy wprowadzą mnie do pokoju przesłuchań, zacznę gadać trzy po trzy. Zsunąłem koc, a wtedy w twarz uderzyło mnie zimne powietrze. Pomogło. Później zapragnąłem spokojnych myśli, rozsądnych myśli w równiutkim porządku. Musiałem zrobić listę. Wyliczyć fragmenty mózgu? Nie, tym razem to nie pomoże. Układ okresowy pierwiastków, ten, który leżał otwarty na moim łóżku? Nie, w mojej głowie pojawiała się jedynie strona z pustymi polami.

W takim razie muzyka.

„Faces”. Wpatrywałem się w okładkę – to mogło być wiele miesięcy albo lat temu. Dziesiąty album studyjny Earth, Wind & Fire. Tata zebrał wszystkie, na płytach winylowych, ułożonych według daty powstania. Pierwszy album Earth, Wind & Fire sprowadził sobie z Ameryki i, jak mówiła mama, słuchał go aż do starcia igły. Pierwszy kawałek, strona pierwsza – „Help Somebody”. Nazwy wszystkich piosenek, wszystkich albumów w prawidłowej kolejności. A gdy EWF przestanie grać, to kogo wybrać dalej? Jamesa Browna? Może. To gość, który wiedział, jak wygląda cela.

POKOIK PRZESŁUCHAŃ był mały, nagrzany i czuć w nim było smród celi. Nieważne, jak mocno się wyszoruję, już nigdy nie będę pachniał czystością. Gliniarz powiedział mi, że zaraz przyjdzie radca prawny, i zamknął za sobą drzwi.

Już tu była. Mama. Podskoczyła tak szybko, że aż przewróciła krzesło. Wyciągnęła ręce i wyglądała, jakby chciała wykopać mnie stąd na księżyc.

– Och, Marlon!

Staliśmy tak, patrząc na siebie. Później podeszła bliżej i przytuliła mnie, a jakaś durna część mojej osoby zapragnęła się uśmiechnąć, bo zapach masła kakaowego na jej skórze był tak intensywny, że aż zamaskował odór celi.

– Dobrze cię traktowali? – spytała.

– Tak.

– A przeszukanie? Nie chciałeś, żebym przy tym była? Potrząsnąłem głową. Uniosła mój podbródek w taki sposób, żebym spojrzał jej w oczy. Wyglądała dużo starzej niż dziś rano, jakby otworzyła słoiczek i wtarła w skórę maść, która postarzyła ją o dziesięć lat.

– Przepraszam, mamo. Otarła oczy.

– Jonathan powiedział, że powinnam wziąć jego adwokata, ale…

Miałaś nadzieję, że szybko da się to wyjaśnić.

– Nie skrzywdziłem Soni, mamo. Nie wiem, co się stało, ale to nie przeze mnie – powiedziałem.

Pokiwała głową.

– Chcę ci wierzyć, Marlon. Tak jak uwierzyłam, że siedzisz w pokoju i wertujesz podręczniki do chemii. Ponieważ… – Mama westchnęła. – Cóż, rozumiesz, prawda?

– Tak.

– Wiesz, co się teraz stanie?

– Przesłuchają mnie w obecności adwokata z urzędu. Usiadła na jednym z twardych drewnianych taboretów, roztaczając aurę rzeczowości i profesjonalizmu.

– Tak – potwierdziła. – To część procedury. Ale wiesz, że przebadają także…

– Sonię.

– Sprawdzą, co ma we krwi, a później porównają wyniki z twoją krwią. Jest coś, o czym powinnam wiedzieć? – Ujęła mnie za dłonie. – Dla mnie też jest to trudne, Marlon. Ale gdybym za pierwszym razem zadała te pytania twojemu bratu, być może wszystko potoczyłoby się inaczej.

Próbowała czytać w moich myślach. Chciałem luźno opuścić ręce, ale ona mocno je trzymała.

– Jest coś jeszcze? Mów do mnie, Marlon. Patrzyłem gdzieś obok niej, na ścianę.

– Wzięliśmy trochę ecstasy.

– Wiem. Coś jeszcze?

– Nie.

– Spójrz na mnie, Marlon.

– Nie, tylko ecstasy. Odrobinę, każde z nas wzięło ćwiartkę, później dała mi kilka pigułek…

Mama puściła moje dłonie, które automatycznie opadły, uderzając mnie w biodro.

– Żeby jej nie aresztowali na wypadek przeszukania przez policję.

– Nie! Wcale nie o to chodziło!

– No to się rozejrzyj! – Mama gwałtownie usiadła z powrotem, znacząco omiatając wzrokiem pokój przesłuchań. – Jesteś na komisariacie! Aresztowali cię! Musisz im powiedzieć, że pigułki nie były twoje, słyszysz mnie? Jezu! Dlaczego w ogóle się na to zgodziłeś?

Bo jutro Sonia i ja mieliśmy leżeć obok siebie na trawie, chciałem ją obejmować obiema rękami.

Otworzyły się drzwi. Do pokoju wszedł biały chłopak ubrany tak, jak osoby ze zdjęć publikowanych w niedzielnych czasopismach mamy. Przedstawił się – miał na imię Damian lub Daniel, albo podobnie. Zmuszałem mózg do koncentracji, ale on skutecznie zbaczał z wyznaczonej ścieżki, wracał do Soni i smugi różowego swetra, która powstała, kiedy wirowaliśmy w beczce, splótłszy ze sobą palce.

Adwokat podał nam, mnie i mamie, rękę na przywitanie, po czym usiadł za stołem.

– Dobrze. – Rozpiął dużą skórzaną torbę, z której wyłożył na stół dokumenty. – „Posiadanie narkotyków z zamiarem sprzedaży” – przeczytał na głos kilka linijek i powoli wypuszczając oddech, dodał: – Do tego zabójstwo. – Mówił cicho. – Lepiej żebyś opowiedział mi, co tam się stało.

KIEDY MOJE SPOTKANIE z adwokatem dobiegło końca, do pokoju weszli gliniarze. Sierżant był krępy, zbyt krępy jak na mundur w średnim rozmiarze, który nosił. Jego pomagier przypominał Starego Gila z „Simpsonów”. Włączyli dyktafon, przedstawili się i takie tam, a potem poradzili, żebym uważał, co mówię. Bo jeśli z moich ust popłyną niewłaściwe słowa, trafię za kratki.

Adwokat dobitnie mi coś uzmysłowił – z gliniarzami łatwo nie będzie.

To było pierwsze wykroczenie, a za samo posiadanie, jak powiedział Damien, Daniel czy inny Darren, być może uda mi się nawet wyjść stąd za kaucją. Nigdy nie byłem na policji i choćby nie wiem jak próbowali powiązać mnie z bratem, na pewno im się to nie uda. Nawet Andre nie chciał, żebym ugrzązł w takim życiowym bagnie jak on. Jeśli postanowią pójść na ostro i mnie zapuszkować, skupią się na zarzucie posiadania narkotyków z zamiarem sprzedaży, ale wtedy będą musieli udowodnić, że narkotyki należały do mnie i to ja je dałem Soni.

Może – adwokat sprawiał wrażenie zakłopotanego, sugerując taką linię obrony – Sonia była notowana w kartotece policyjnej. Kątem oka złowił moje spojrzenie i przeniósł wzrok na mamę. Gdy ta skinęła głową, zapragnąłem na nią krzyknąć.

Sonia nie żyje! Nie może się nawet obronić!

Przez sekundę miałem wrażenie, że widzę myśli mamy. Zmarła ładna blondynka. A ja… ja byłem nastolatkiem z Hackney, którego brat należał do gangu. W dokumentach szybko to wyjdzie, wystarczyłoby pewnie rzucić okiem na moje zdjęcie profilowe na fejsie. Oczami wyobraźni widziałem już nagłówek „Młodociany diler z gangu ZABIJA bezbronne dziewczę”, a pod nim zdjęcia nas obojga – dla porównania i uwydatnienia kontrastu. Sprawy z Andre nie zaszły tak daleko, choć niewiele brakowało. Kiedy raz w lokalnej gazecie obsmarowali go z imienia i nazwiska, mama chciała umrzeć.

Omiotłem ją wzrokiem: siedziała sztywno, wyprostowana, jakby szykowała się do skoku. Obok mnie siedział adwokat, czekał, na wypadek gdybym chciał przerwać przesłuchanie i poprosić o konsultację.

Chcesz mi coś doradzić? Powiedz mi lepiej, jak przywrócić Soni życie.

Zaczęli od łatwych pytań – o której przyszedłem do wesołego miasteczka, co tam z Sonią robiliśmy, jak znaleźliśmy się w kolejce duchów. Skinęli głowami, jakby mi uwierzyli, kiedy powiedziałem im o migrenie.

Sierżant rozsiadł się za biurkiem.

– Czy regularnie bierzesz narkotyki, Marlon? Cwany dupek!

Mama poruszyła się na krześle. Poczułem, jak kładzie mi dłoń na ramieniu, żeby mnie uspokoić.

– Nie – odparłem. – Nigdy wcześniej nie brałem narkotyków.

Pomagier dyskretnie skinął głową, posyłając mi półuśmieszek.

– Nic a nic? A ja myślałem, że w dzisiejszych czasach już każdy palił trawkę. Nie działa to teraz jak rytuał inicjacyjny? Dzisiaj zioło pali się, jak kiedyś papierosa za szopą z rowerami. Każdy raz w życiu zapalił skręta, co?

Tym razem mama mocno się nachyliła.

– Mój syn nie bierze narkotyków. Sierżant też się nachylił.

– Jeśli nie spędza pani z synem każdej minuty dziennie, pani Sunday, skąd bierze się pani pewność? Jego dziewczyna umarła po tym, jak razem zażyli ecstasy. Pani przy tym nie było.

Mama przesunęła krzesło tak blisko mnie, że poczułem się jak sardynka wciśnięta między nią a adwokata. Posłała psu twarde spojrzenie.

– Moja pewność bierze się stąd, że zadaję sobie ten trud i rozmawiam z synem. Wiem, co się w jego życiu dzieje.

Pomagier uniósł brwi i odwrócił się do mnie.

– Czyli powiedziałeś mamie o ecstasy?

Poczułem, że moje policzki płoną. Na szczęście brązowa skóra dobrze ukrywa rumieńce.

– Chcesz mi powiedzieć, że to była pierwsza pigułka, jaką zażyłeś? – spytał sierżant.

– Tak, to był mój pierwszy narkotyk.

Słowa, które wypowiedziałem z impetem odbiły się od stołu. Właśnie takiego efektu oczekiwałem. Na policzku czułem palący wzrok mamy. Na początku odchyliła się ona, a później sierżant – jakby grali w „Simon mówi”.

– A co z Sonią? – spytał sierżant. – Czy dla niej również było to pierwsze doświadczenie z narkotykami?

– Skąd mam wiedzieć? Sierżant zmarszczył brwi.

– Szczególnie nam to nie pomoże.

– Nie, Marlon, nie pomoże. – Mama świdrowała mnie wzrokiem. – Powiedz im po prostu, co wiesz, dobra?

Rozpięła kieszonkę małej skórzanej torebki i wyjęła plastikową saszetkę z pigułkami. Ja kupiłem puszkę coca-coli, żeby zabić posmak, ale pozwoliłem jej się napić w pierwszej kolejności, bo chciałem dotknąć metalu, który wcześniej musnęły jej usta. To chcesz wiedzieć, mamo?

– Pierwszy raz… byliśmy na randce – powiedziałem. Szczerze mówiąc, zbyt dobrze jej nie znałem.

Pomagier skinął głową, jakby próbował się ze mną zakumplować.

– Sonia Wilson była ładną dziewczyną. Na pewno byłeś wniebowzięty, że zgodziła się pójść z tobą na randkę.

Kątem oka dostrzegłem, że mama nerwowo macha stopą. Zazwyczaj robiła to tylko wtedy, gdy próbowała nie wściekać się na Andre.

Pomagierowi to nie przeszkadzało.

– Kupiłeś narkotyki, żeby jej zaimponować.

– Nie kupiłem żadnych narkotyków.

Kątem oka znów wyłapałem podskakujący punkt: stopa mamy, poruszająca się jeszcze szybciej.

– Taka na oko grzeczna dziewczyna…

Skąd, do diabła, pomagier wiedział, jak wyglądała Sonia? Podniósł brezent i ją sobie obejrzał? Na tę myśl przeszedł mnie dreszcz.

– No to jaki był plan, Marlon? Lekki odlot w wesołym miasteczku, a później? Więcej pigułek? Może miała kilka przyjaciółek, które też mógłbyś obsłużyć?

Powieść Orangeboy kupicie w popularnych księgarniach internetowych: 

REKLAMA

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Orangeboy. Masz u nas dług
Patrice Lawrence1
Okładka książki - Orangeboy. Masz u nas dług

Szesnastoletniego Marlona od niedawna samotnie wychowuje owdowiała matka. Obiecał jej, że będzie dobrym człowiekiem. Nie tak, jak jego starszy brat Andre...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo
Reklamy