Czy na granicy życia i śmierci można odnaleźć miłość? Fragment książki „Ludzie z kości"

Data: 2024-02-28 10:41:10 | artykuł sponsorowany | Ten artykuł przeczytasz w 68 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Inspirowana rodzinną historią autorki brutalna, szczera i pełna pasji opowieść o dokonywaniu niemożliwych wyborów, a także o niezwykłej umiejętności podtrzymywania płomienia nadziei w najmroczniejszych chwilach.

To także opowieść o trudnej polskiej historii, w której splatają się losy Polaków i Ukraińców, wojna zbiera najokrutniejsze żniwo, a emigracja zamiast wyborem staje się koniecznością.

Ludzie z kości grafika promująca książkę

A co się wydarzy, jeżeli podkradnie się miłość i położy ci dłoń na ramieniu, co wtedy?

 Nastoletnia Lena uczy się całymi dniami, by spełnić swoje marzenie – studiować medycynę w Krakowie i zostać lekarką. Wie bowiem, że nie pozwoli, by stereotypy dotyczące powinności młodej dziewczyny zrujnowały jej własną wizję tego, jak powinna wyglądać przyszłość. Życie ma jednak dla niej inny plan. Niespodziewane małżeństwo, macierzyństwo, oderwanie od rodziny, a następnie wybuch drugiej wojny światowej i wygnanie na Syberię – to wszystko sprawia, że Lena na nowo musi zdefiniować swoje pragnienia i sens życia.

myślisz, że czeka cię przyszłość, jaką wybierzesz?

Ludzie z kości to powieść o tym, jak poskładać swoje życie, gdy wydaje się, że żadne kawałki już do siebie nie pasują.

Powieść o tym, jak ogromną rolę potrafi odegrać przypadek.

Powieść o potędze natury, która potrafi jednocześnie koić i stanowić śmiertelne niebezpieczeństwo.

Wreszcie o tym, jak niewiele trzeba, by świat stanął w ogniu, by ludzie zwrócili się przeciwko sobie, by wszystko co znane, stało się względne.

Byli kiedyś ludzie zrobieni ze skóry i kości – zaczyna on. – Kobieta i mężczyzna, których przyciągało do siebie coś, czego nie potrafili nazwać ani zrozumieć

Paula Lichtarowicz urodziła się w Wielkiej Brytanii. Studiowała literaturę angielską i psychologię. Pracowała w różnych zawodach, by w końcu odkryć, że jej powołaniem jest pisanie. Ludzie z kości to jej trzecia powieść.

Znakomita powieść, która zabiera czytelników w rodzinną podróż wypełnioną pasją, tęsknotą, żalem i wreszcie akceptacją wyborów dokonanych przed laty

Heather Morris, autorka Tatuażysty z Auschwitz

Rozdzierające serce, a jednocześnie podnoszące na duchu znakomite, fascynujące studium przetrwania i odporności emocjonalnej

„Daily Mail”

Sugestywny i ujmujący obraz rodzinnego życia

„The Times”

„Ludzie z kości" to poruszająca powieść o marzeniach, ambicji, macierzyństwie, buncie, piekle na ziemi i niegasnącej nadziei.

- recenzja książki „Ludzie z kości"

Dziś na naszych łamach przeczytać możecie premierowy fragment książki Ludzie z kości:

W oddali na stepie Lena widzi dziewczynkę biegnącą w stronę horyzontu, za którym znika czerwone słońce. Jej łokcie przecinają powietrze, jakby chciały je rozerwać. Kiedy tak pędzi, spod jej stóp unosi się kurz.

Lena nie może oderwać wzroku od dziewczynki. Jest malutka, ta dziewczynka, nie powinna być tam sama.

– Poczekaj! – woła do niej Lena. – Poczekaj, proszę, muszę ci coś powiedzieć.

Ale dziewczynka się nie zatrzymuje, biegnie dalej w stronę zachodzącego słońca.

***

W mroku sypialni Leny porusza się jakaś postać.

Słychać szelest, rozrywanie plastiku. Odzywa się kobieta, mówi, że teraz poda coś, co złagodzi ból, pomoże jej zasnąć.

Jej prawe ramię zostaje obrócone, miękkie opuszki palców poklepują wnętrze łokcia.

– Tylko jedno ukłucie, Magdaleno, a potem porządny odpoczynek.

Drzwi zamykają się cicho. Lena otwiera oczy i widzi znajome, pastelowe ściany swojej sypialni, sosnową szafę, która stoi tam od dnia, kiedy wprowadziła się tutaj razem z mężem i JoJo. Dostrzega zarys swoich nóg pod kocem, przypominające namiot wzgórki palców u stóp.

Co musi powiedzieć tej dziewczynce?

Lena odwraca twarz w stronę okna, deszcz zacina o szyby. Niebo ma posępny nastrój, pogoda, która wie, że nikt jej nie kocha. I może dlatego wiatr atakuje rosnące na środku trawnika drzewo wiśniowe, wyje i ciska gałęziami o ziemię. Nie szkodzi, to drzewo zawsze było rachityczne i niedorzeczne. Pomysł jej męża. Patrzy uważnie na ogrodzenie, cis, skrawek betonu, który z czasem nauczyli się nazywać patiem. Kos nie przyleci, nie w taką pogodę.

Lena odwraca się od okna i sięga po bursztyn, który trzyma na stoliku nocnym. Ostatnio doskonale wpasowuje się w zagłębienie jej dłoni. Przyciska go do gardła, pocierając miejsce, w którym rośnie nowotwór. Głowa opada jej na poduszki i sypialnia znika. Musi coś powiedzieć tej dziewczynce. Zamyka powieki. Myśli wirują przy akompaniamencie wycia niekochanego wiatru.

***

– Tylko musi być wiatr.

Kto to mówi? Dziewczynka?

Nie, to Ala. Rozmawia z nią Ala. Jej siostra tłumaczy:

– Ulka mi powiedziała. Ale to nie może być jakiś tam czerwcowy wietrzyk. Musi wiać wiatr południowo-zachodni, i to silny, inaczej wylądują gdzieś indziej. A muszą trafić tutaj, po prostu muszą.

Gdzie Ala to wszystko mówi?

Doniczki z pelargoniami.

Naprawdę?

Tak, Ala w promieniach słońca wygląda między doniczkami papy z różowymi i czerwonymi pelargoniami przez okno w salonie. Ssie końcówki warkoczy i przyciska nos do szyby, żeby spoglądać na opuszczoną uliczkę w dole.

A ona, Lena, gdzie ona jest?

Czuć paskudną woń – smród rozgrzanego tłuszczu i kości – więc jest pewnie przy palenisku, dla dobra nauki gotuje króliczą głowę w kotle stojącym na węglach.

– Kto musi trafić? – pyta, biorąc szczypce, by odwinąć ucho we wrzącej wodzie.

– Cyganie, głupia. Ulka mówi, że oni przychodzą tylko z południowo-zachodnim wiatrem. A jeśli się nie pojawią, nigdy mi nie powiedzą.

– Czego?

– Czy ty jesteś kompletną i skończoną idiotką, Tyczko? Nie przepowiedzą mi przyszłości.

Parsknięcie, które wydobywa się z Leny, jest absolutnie niezamierzone.

Ala patrzy na nią spode łba.

– Przepraszam.

Ponieważ zarówno papa, jak i Ulka powtarzają, że nie wolno jej się śmiać z Ali. Wspominano o tym wielokrotnie przy różnych okazjach, więc niewątpliwie budzi to w domu silne emocje. Lena skupia się na złapaniu ucha szczypcami, profesjonalnym sprzętem do autopsji, który rozpakowała, chociaż jeszcze nie ma urodzin, a który okazał się bardzo skuteczny, ze stalową sprężyną i naprawdę precyzyjnym chwytem. Wystarczy bardzo delikatnie pociągnąć skórę, żeby oderwała się od czaszki. Spod sofy wyłania się wilgotny nos, za nim pełne oczekiwania pomarańczowe oczy, a w końcu reszta Iwana Pawłowa.

– Paw, siad. Bądź grzeczny. Spójrz na skórę, piesku. Skoncentruj się na ślicznym zapachu gotowanego królika.

Ogon psa uderza o dywan. Jeśli hipoteza Leny się sprawdzi, z pyska zacznie ciec ślina. Wydzielina powinna być bardziej obfita przy znajomo pachnącym króliku niż przy krecie, którego gotowała wczoraj. Może wyśle wyniki do Moskwy, żeby behawioryści dodali je do swoich badań. Postęp nauki wymaga współpracy.

– Śmierdzisz zepsutym mięsem, Tyczko. – Warkocze Ali fruwają w powietrzu, kiedy cmokając z niezadowoleniem, odwraca się, by znów objąć swoją wartę. Puka w szybę i macha do Ulricha, który prowadzi uliczką krowy na dojenie. – Kurczę blade, gdzież podziewa się ten wiatr? Czy południowy zachód jest na prawo czy na lewo? Widziałaś, jak przed chwilą zadrżały topole? Może właśnie się zaczyna? Gdziekolwiek jest Ulka, musi to wiedzieć.

Niedziela przynosi do miasteczka Leny pierwsze sprawdzone oznaki południowo-zachodniego wiatru. Trzystu ludzi staje się świadkami, jak po mszy na stopniach Świętego Łukasza powiew muska sutannę księdza Górskiego.

Dwa dni później Ulrich przytacza na ich próg bańkę z tygodniowym udojem mleka i wygraża niebu pięściami. „Wszystko przez burzę w Karpatach”, mamrocze. Jałówki mu wyją. Robią to tylko przy burzach na Ukrainie.

W czwartek błyskawica rozrywa niebo nad starym miastem. Powietrze trzeszczy pod niewidzialnym batem. Na dziedzińcu szkoły zakonnej koleżanki Leny unoszą poły swetrów i wyrastają im skrzydła.

– Słyszałam plotki, że są dokładnie nad nami – mówi wdowa Manowska Ali i Lenie, gdy wiatr przywiewa je do piekarni po zakupy dla Ulki.

– Chce pani powiedzieć, że już tu są? – Ala chwyta Lenę za ramię. – Ponad nami, w tej chwili?

Wdowa Manowska bierze listę Ulki. Zerka przez grzechoczące okna na mknące nad dachami czarne chmury i robi znak krzyża.

– Nie sądziłam, że tak szybko wrócą. Byłam brzemienna, kiedy ostatni raz trafili do miasta.

– Widziała ich pani kiedyś? – szepcze Ala. – I przepowiedzieli pani przyszłość?

Pani Manowska pochyla się do nich.

– Wszystko, co do joty.

– Pierdolcie się! – krzyczy Adam Manowski, aż Lena podskakuje. Siedzi przykucnięty niczym pawian na stercie worków w kącie sklepu. Mama mówi, że kiedy Lena i Adam byli mali, godzinami siedzieli w tych workach, bawiąc się w piekarzy. Wyłaniali się z chichotem, cali pokryci kurzem. – Wszyscy się pierdolcie.

– Witaj, Adamie – mówi Lena. – Miło cię widzieć.

Pani Manowska wzdycha. Wkłada do koszyka dziewcząt bochenki żytniego chleba i bułki z kminkiem. Sięga do szuflady pod ladą i dorzuca garść krówek.

– Postarajcie się, żeby jedna lub dwie zostały dla waszego ojca.

Lena otwiera drzwi piekarni i wychodzi z koszykiem na ulicę, opuszcza głowę, mrużąc oczy przed smagającym wiatrem.

– Chodź, do diabła! – krzyczy do Ali, która stoi w drzwiach, patrząc, jak pani Manowska rozpakowuje krówkę dla syna.

– Pani Manowska – zaczyna Ala – czy kiedy była pani w ciąży, oni pani powiedzieli…

– Powiedzieli mi wszystko, dziecko.

– I naprawdę, naprawdę pani myśli, że tu są?

Pani Manowska wzrusza ramionami.

– Niesie ich wiatr południowo-zachodni, więc jeśli obrali prosty kurs, to jutro wylądują.

Lena, zmęczona czekaniem, chowa brodę w płaszcz i rusza po bruku, napierając na szarą ścianę powietrza.

Przez cały piątkowy poranek Ulka gniewnie spogląda w niebo. Po drugim śniadaniu przeklina, zawiązuje fartuch i wspina się po drabinie na dach, żeby zabezpieczyć rynny.

– Chyba widziałam kawałek płachty – informuje Ulka Alę, gdy wraca na ziemię i odzyskuje oddech. Unosi rąbek fartucha, żeby otrzeć policzki.

– Płachty?

– Być może.

– Och, Ulka, czy myślisz, że…

– Że pod latającymi płachtami Cyganie trzymają swoje namioty, wozy i tańczące niedźwiedzie? Może tak być.

Lena parska, a Ulka odwraca się, żeby ją zmiażdżyć spojrzeniem.

– Mają tańczące niedźwiedzie? – Klaszcząc w dłonie, Ala kręci się w kółko.

– Może tak być. Chociaż mówiono mi, że powinno się mieć oko na najczarniejsze chmury. Za tymi chmurami leżą cygańskie worki. Podobno są pełne najsmutniejszych historii świata. To dlatego potrzebny jest aż taki wiatr, żeby je przygnać.

Lena machnięciem ręki odrywa kwiat białej róży.

– Co za bzdury.

Ala przestaje się kręcić i staje na jednej nodze.

– Ulka, ale co się stanie, jeśli z cygańskich worków wszystko się wysypie?

Ulka mruży oczy.

– Chyba sama potrafisz sobie odpowiedzieć na to pytanie.

Lena leży na łóżku. Jest sobota, a dokładnie 16 czerwca, i wiatr opuścił miasteczko. Rozpakowała encyklopedię medyczną i ma całe popołudnie na lekturę. Ale Ala tu jest, podskakuje w drzwiach, mówiąc, że Lena musi z nią iść, i to teraz, a z jakiegoś powodu ona zawsze w końcu robi to, czego Ala chce. To absurdalne, ma własny mózg i sprawne struny głosowe, by sformułować słowa: „Idź sobie”, ale oto wlecze się za siostrą na dół do oranżerii, gdzie odpoczywa ich matka, na jej twarzy leży zeszyt z nutami.

Ala stoi przed szezlongiem, zasłaniając światło padające przez drzwi do ogrodu, i tupie nogą, mówiąc:

– Mamo, po prostu musimy natychmiast iść. Franciszka była dziś rano. Wszystkie moje koleżanki idą. Już dochodzi druga. I dziś są Leny urodziny.

Ala daje jej sójkę w bok.

– To moje urodziny, mamo.
Nareszcie skończyła szesnaście lat. Co prawda niewiele może zrobić z tym faktem, ale kolejny krok został wykonany. Teraz już tylko dziewięć lat dzieli ją od zostania dyplomowaną lekarką. Czyli tylko trzy tysiące dwieście osiemdziesiąt siedem dni, wliczając w to lata przestępne. Encyklopedia medyczna ma pięćset trzydzieści stron, średnio trzy schorzenia na stronie. Naprawdę nie ma czasu do stracenia, jeśli ma być gotowa do praktyki w wieku dwudziestu pięciu lat.

Kartka z pieśniami unosi się i wygląda spod niej mama.

– Matko Boska, ależ dziś gorąco.

– Proszę, mamo, wszyscy idą, po prostu wszyscy.

Za dziewczętami, przy otwartych drzwiach wychodzących na trawnik, palmy w doniczkach zaczynają szeleścić i chichotać. Ala posyła im wściekłe spojrzenie, po czym wraca do interesów.

– Mamo, proszę.

– Alu, kochanie, my nie jesteśmy „wszyscy”.

Lena patrzy na matkę na szezlongu, w białej tunice, jej włosy – właściwie włosy Ali – rozrzucone, gęste i złote.

– Wyglądasz, jakbyś leżała w kostnicy.

– Cóż to dziecko wygaduje!

– Mamo – nie daje za wygraną Ala – nikt przy zdrowych zmysłach by tego nie przegapił.

Palmy szepczą:

– Stawiam sto do jednego, że jest inaczej.

– A ja cię zabiję, Romek, jeśli się nie zamkniesz. Własnymi rękami.

Pieśni mamy zsuwają się na podłogę.

– Matko święta, co za rodzina! Romuś, mój kochany chłopcze, naprawdę jesteś tam zbyt blisko przeciągu, wiesz, co mówi doktor Janucek. To po prostu fatalnie, że wasz ojciec ciągle wyjeżdża, kiedy ja mam tyle recitali. A co ze standardami edukacji jego własnych dzieci? Mój biedny syn znowu musiał zostać po lekcjach, a jeszcze te egzaminy, które czekają Alę. Bóg jeden wie, jak bardzo będzie potrzebowała przy nich pomocy. Słuchajcie waszej mamy, dziewczęta, pod żadnym pozorem nie wolno wam wychodzić za mąż za wizytatorów, nie nadają się do małżeństwa lepiej niż handlarze obwoźni, gdybym tylko to wiedziała, kiedy wkuśtykał do tego klasztoru…

Drzwi oranżerii otwierają się. To Ulka z herbatą z miodem na gardło mamy po tych wszystkich bisach wczoraj w ratuszu. Iwan Pawłow czai się w jej spódnicach, gdzie, jak sądzi, nikt go nie zobaczy. Ulka mówi, że ten pies uważa się za dużo bystrzejszego, niż jest w rzeczywistości, dlatego Lena tego lata przetestuje jego inteligencję, wykorzystując do badań porównawczych psa pasterskiego Ulricha.

Mama siada, żeby napić się herbaty, a Ala postanawia wykorzystać swoje włosy, zarzuca warkoczami, aż mama musi się uśmiechnąć na widok tego fruwającego złota.

– Proszę, mamo, nawet Pawłow chce iść.

– Matko Boska, cóż to za imię dla psa. – Dłoń mamy odtrąca nos niuchający po szezlongu w poszukiwaniu okruchów. – Ulka, co tu robić z tymi dziewczętami?

Ulka splata ramiona na brzuchu i posyła Ali i Lenie jedno ze swoich spojrzeń, po czym odwraca się, żeby wzrokiem uciszyć Romka w palmach.

Pochyla się do ucha mamy.

– Dziękuję ci, Ulka, moja kochana. Dziewczęta, nie zakładajcie najlepszych butów, w lesie trzymajcie się razem i wróćcie o szóstej na przyjęcie urodzinowe Leny.

Mama zamyka oczy i zaczyna nucić. Ala i Lena całują ją w policzki i wybiegają z oranżerii.

***

Biegnie. Biegnie za dziewczynką, ale step się nie kończy.

Brązowy kurz pokrywa jej gałki oczne i przykleja się do zębów. Razem z oddechem wnika głęboko do płuc. Lena biegnie, aż jej nogi zamieniają się w ołów, i potyka się, przeszukując wzrokiem pustą ziemię aż po horyzont.

Żar wibruje wokół niej. A w upale zaczyna unosić się zapach: woń zbyt ostra jak na tak wyschłą ziemię. To zapach ścinanej sosny krwawiącej żywicą, leśnej gleby po deszczu.
Krew tętni jej w uszach. Huczy w czaszce.

Sunie ku niej szept: „Magdaleno, chciałbym ci zadać pytanie”.

Obraca się gwałtownie, ledwo waży się oddychać, krew odpływa jej z głowy. Może tym razem. Może to będzie teraz…

– Myślisz, że twoje losy potoczyłyby się inaczej, gdybyś tamtego dnia nie poszła z Alą zobaczyć Cyganów?

Obraca się wokół siebie, i jeszcze raz, ale nigdzie nie może go znaleźć.

– No, Magdaleno, jak myślisz?

Jak nazwać to pragnienie, by przywołać do życia każdą jego cząstkę i skrawek? Wyczarować odłamany paznokieć kciuka, wskrzesić najcieńszy włos z jego ręki? Ta potrzeba jest tutaj, w jej rozczapierzonych, poszukujących palcach; pragnienie, by odtworzyć łuk ramienia, żeby mogła musnąć kłykciami grzbiet obojczyka, żeby jej kciuki mogły znaleźć schronienie w zagłębieniu nieogolonego gardła. Ten ból nigdy jej nie opuścił.

– Człowieku z kości? – Krew napływa do jej serca, jakby miała ją zatopić. – Gdzie jesteś?

Cisza.

– Dlaczego nigdy nie przychodzisz?

Słychać tylko ciszę.

Znów zaczyna biec.

***

Biegnie, a Iwan Pawłow podskakuje obok niej, co jakiś czas odbijając w bok, aby zanurkować w sitowie za zapachem karczownika. Biegnie, a gorąca dłoń Ali ciągnie ją po ścieżce biegnącej wzdłuż brzegu połyskującego Sanu.

– Chcę hrabiego albo w najgorszym wypadku oficera. Będzie miał pałac w górach i apartament w Warszawie – dyszy Ala. Jest bardzo zarumieniona. – A ty?

Lena jest zbyt spocona, żeby ją to obchodziło.

– Możemy zwolnić?

– No powiedz. Kogo ty chcesz?

– Nie wiem.

– Musisz wiedzieć. Pomyśl.

Myśli. Myśli o swoim oddechu. Białe gałęzie brzozy nad nimi wydają świszczący dźwięk. „Astma” to określenie na świst w rozgałęzieniach płuc. Na ostre ataki można przepisać zastrzyki z adrenaliny, lżejsze leczyć doustnie efedryną.

Ala puszcza Lenę, żeby rozpleść warkocze, i potrząsa włosami, zamieniając je w kędzierzawą, żółtą kaskadę.

– Może mój hrabia będzie miał młodszego brata. Oczywiście ten brat będzie biedniejszy, ale mógłby być nauczycielem czy coś w tym rodzaju. Ucieszyłabyś się z takiej przepowiedni, prawda?

Bronchus, bronchi. Po łacinie, oryginalnie z greki. A przed Grekami?

– No dalej, Tyczko. Kogo byś wybrała, tak naprawdę, i nie mów, że cesarza, papieża czy kogoś równie niedorzecznego.

Lena staje jak wryta i Ala się odwraca, w jej oczach tańczą posiadający apartamenty hrabiowie i oficerowie.

– Co znowu, Tyczko? Co się stało?

Szczerze mówiąc, to ogromne rozczarowanie widzieć Alę w takim stanie. Po co komu starsza siostra, skoro nie solidaryzuje się z tobą przeciwko światu? Lena patrzy na Alę z jej rozwianymi włosami i oczami pełnymi hrabiów i po raz kolejny nie może zrozumieć, jakim cudem z takiego samego biologicznego punktu wyjścia powstały dwie aż tak niedopasowane istoty.

– Jak chcesz. – Ala wzrusza ramionami i idzie tak szybko, że Lena niemal traci ją z oczu.

Jednak wąska ścieżka między najstarszymi brzozami już wychodzi na polanę. I Ala czeka, macha, a za nią, na samym środku, stoi ogromny namiot, blady niczym grzyb, jego czubek wyższy niż korony drzew, liny naciągowe w trawie jak korzenie w dżungli. Przed wejściem do namiotu, na scenie z desek porusza biodrami niedźwiedź w kamizelce z cekinami. W przestrzeniach między linami sprzedają na straganach barszcz, kompot jabłkowy z korzennymi przyprawami i kawałki prosięcia, które obraca się na rożnie. Są też gry: kółka do rzucania, młotki do dźwigania, a na samym skraju polany czeka kolejka mężczyzn chcących rzucić nożem w wirującą tarczę.

Brodaty mężczyzna, ubrany jak Kozak, wskakuje na scenę obok tańczącego niedźwiedzia. Opuszcza róg i zaczyna krzyczeć, zapowiada karły, siłaczy i kobiety połykające miecze – właściwie wszystkie znane cuda świata i kilka nieznanych także – a wszystko to w namiocie już dzisiejszego popołudnia za jedyne pięć złotych. Pięć złotych wystarczy, aby wszystkie panie i panowie, którzy mają szczęście tu być, obejrzeli najbardziej niezapomniane widowisko po tej stronie nieba.

– Nie – mówi Ala. – Nie ma mowy.

– Tak.

– Do diabła, nie, Tyczko.

– Do diabła, tak. Są moje urodziny.

– Przyszłyśmy tu, żeby usłyszeć przepowiednie.

– Są moje urodziny, Alu. – Lena wpatruje się w nią bez mrugnięcia. Jeśli wytrzyma dostatecznie długo, Ala się podda. Musi tylko przeczekać.

W namiocie panuje półmrok, unosi się dym z lamp parafinowych rozstawionych między rzędami ławek i wokół wysypanej trocinami areny. Lena musi założyć smycz Pawłowowi, który chce wybiec z powrotem, wabiony zapachem pieczonego prosiaka. Ala narzeka, że śmierdzi potem i piwem. Sugeruje, że jeśli nie oślepną od dymu albo nie uduszą się od smrodu, a po wyjściu odkryją, że wróżbiarki na dziś skończyły, Lena może zawisnąć na najbliższym drzewie.

Na szczęście Lena zauważa Julię, najlepszą przyjaciółkę Ali, siedzącą na ławce w połowie drogi do areny, a co jeszcze lepsze, jest z nią Danusia, młodsza siostra Julii, która chodzi z Leną do klasy. Tylko że… o co chodzi? Kiedy podchodzą, Julia szlocha w chusteczkę.

Danusia patrzy na Lenę, przewracając oczami.

– Moja siostra usłyszała swoją przepowiednię.

– Była dobra czy zła?

– Nie wiadomo. Za dużo smarków, żeby coś zrozumieć.

Lena siada obok niej.

– A ty, Danka, co usłyszałaś?

– Quod plerumque. Czego się można było spodziewać.

Lena śmieje się głośno. Na Danusi niełatwo zrobić wrażenie. Danka jest najlepsza w szkole z łaciny, a Lena z przedmiotów ścisłych.

– Za to przepowiednia Ali wygląda dobrze. – Danusia wskazuje głową na drugą stronę namiotu, gdzie zajmują miejsca trzej mężczyźni w ciemnych mundurach. – Może i Julii się poprawi, jeśli tylko znajdziemy klucz nastawny i zakręcimy jej cieknący nos.

Lena parska.

– Boże, ależ mają wypolerowane pasy i spójrz, ich mamy świetnie się spisały przy prasowaniu rogów czapek. – Trąca Alę łokciem. – Oficerowie, wprost przed tobą. – Ala natychmiast zaczyna potrząsać włosami niczym ukąszony przez gza koń i Lena nie może się oprzeć, by nie pochylić się do ucha Danki: – Nie tylko akrobaci dają dziś pokaz.
Rozbrzmiewa róg, poły namiotu opadają i na arenę wbiega żongler z płonącymi pochodniami, którymi rzuca w rozpalone koło. Lena przykłada dłonie do ust i krzyczy:

– Tylko ich nie upuść!

Ala zamyka oczy.

– On patrzy w tę stronę – szepcze Danka. – Na moje życie, patrzy. Oficer w środku, ten w okularach.

– Zauważył cię – mówi Lena do Ali – oficer w środku. Ten w okularach się gapi.

– Idź do diabła, Tyczko.

– Na płuco Romka, naprawdę. Jego okulary sugerują, że od czasu do czasu otwiera książkę. Czy powinnam podejść i uprzedzić go, co myślisz o edukacji? Z daleka nie wygląda tak źle. Mogę potwierdzić dwoje oczu, pełen zestaw nóg i ręce o funkcjonalnej długości. Mój Boże, ależ ma błyszczące buty. Mama będzie nimi zachwycona.

Z platformy wysoko nad nimi spada na sznurze lśniąca paczka, która rozwija się w kobietę w srebrnym płaszczu z rapierem między zębami. Lena podskakuje.

– Muszę to zobaczyć!

Ala chwyta ją za spódnicę i ciągnie w dół.

– Siadaj, do diabła!

Połykaczka mieczy, drobna, młoda kobieta, przechadza się wzdłuż pierwszego rzędu ławek, wyginając lśniące ostrze. Wchodzi na pudło na środku areny, rozstawia szeroko nogi i odchyla się, otwierając szeroko usta, rapier trzyma dokładnie nad sobą niczym miecz Damoklesa. Powoli metal zbliża się do jej rozwartych ust, po czym ostrze zaczyna znikać w jej gardle, aż wystaje tylko rękojeść.

Lena zrywa się, by głośno wyrazić aprobatę. Ala chowa twarz w dłoniach i odsuwa się od niej na ławce.

– Dzięki Najświętszej Panience, że to się skończyło – stwierdza Ala po tym, jak siłacz przyszedł i poszedł i uniesiono poły namiotu. Wstaje i rusza do wyjścia.

– Podziękujesz mi, jak wyjdziesz za swojego oficera – odpowiada Lena, wlokąc się za siostrą.

Jednak Ala ją ignoruje. Biegnie do starego Bosko, który przewraca kasztany na patelni, ocierając twarz, bo z węgla bucha żar. Stary Bosko wie wszystko, co warto wiedzieć. Lena widzi, jak macha szpatułką, wskazując na południe. Ala odwraca się i macha na nią.

– Na bagnach, chodź.

Gdy wychodzą z lasu, Ala zatrzymuje się i osłania oczy, by przeszukać wzrokiem tereny wzdłuż rzeki. Pokryta brązową skorupą ziemia rozciąga się na jakieś pół hektara, zarasta ją gąszcz trzcin i sitowia. Latem jest wystarczająco sucha, by po niej chodzić, ale gdy tylko spadną październikowe deszcze i San występuje z brzegów, zamienia się w bagno, pełne pstrągów i karpi.

– Tam! Tam są! – krzyczy Ala. – Widzę ich!

Nad wstążką srebrnej rzeki stoi w rzędzie około tuzina wozów z kudłatymi kucykami przywiązanymi w cieniu. Na otwartej przestrzeni scena wydaje się bardzo nieruchoma po hałasie i zamieszaniu, jakie panowały w namiocie. Za wozami czekają małe grupki ludzi z miasta, którzy wachlują twarze, palą fajki albo po prostu patrzą na odległe gniazda czapli lub kłócące się gęsi.

– Który, Tyczko? Który wóz?

– A czy to ważne?

– Oczywiście, że ważne. W każdym może czekać inna przepowiednia.

Lena spogląda na wozy, niepomalowane i zniszczone. Wzrusza ramionami.

– Dla mnie wszystkie wyglądają podobnie.

– Niemożliwe.

– No dobrze, wybierz ten najbardziej popularny, gdzie czeka najwięcej ludzi.

– Ale mogą skończyć, zanim zdążę wejść do środka.

– W takim razie najmniej popularny?

Ala patrzy na nią.

– Tak myślisz?

– Wtedy na pewno usłyszysz jakąś przepowiednię, prawda?

Zanim Lena zdąży ją powstrzymać, Ala biegnie do najdalszego wozu, na którego tyłach wisi brudne, czerwone prześcieradło. Wychodzi z niego mężczyzna, na szczycie drewnianych schodów mruży oczy przed słońcem, po czym zbiega i szybko odchodzi. Nikt więcej nie czeka, więc Ala unosi spódnicę i wskakuje na stopnie. Odchyla zasłonę i znika w środku.

Lena rozgląda się za jakimś zajęciem. Zastanawia się, czy nie wrócić do brzóz i nie odłamać gałęzi, żeby kontynuować studia nad dysproporcją bólu w lewej i w prawej goleni. Rozumienie bólu niewątpliwie będzie stanowiło kluczowy element jej edukacji medycznej. Albo mogłaby pójść tam, gdzie moczary robią się naprawdę grząskie, i sprawdzić, jak daleko uda się jej skoczyć na ścieżce z bali, zanim utonie. Jednak w końcu tylko siada i obserwuje ważkę śmigającą wśród trzcin. Pawłow opiera się o nią, a ona drapie go za uszami.

– Módl się, Paw, żeby Ali przepowiedzieli tego jej oficera, inaczej przez następne dni nad domem będą się unosić chmury gradowe.

Jednak wtedy Lena przypomina sobie, że nie musi martwić się o Alę.

Tak zawsze mówi ojciec.

Ala jest jak nasiono z dmuchawca, twierdzi papa. Będzie szczęśliwa wszędzie tam, dokąd zawieje ją wiatr.

Tata zawsze opowiada, że kiedy pierwszy raz jej to tłumaczył, ona pokręciła gwałtownie głową.

– A ja, papo? – zapytała podobno. – Czym ja jestem?

– Ty, Magdaleno Luizo? – Roześmiał się serdecznie. – Ty? Niech ja się zastanowię… – Odłożył grackę – byli wtedy w zagonie fasoli – podniósł Lenę, obrócił do góry nogami i majtał nad tyczkami, aż puchate strąki muskały jej twarz, a ona podskakiwała w górę i w dół i ze śmiechem krzyczała, żeby przestał. Kiedy postawił ją znów na ziemi i odzyskał oddech, wsparł się na swojej lasce, aż ich niebieskie oczy znalazły się na jednym poziomie. – Cóż, moja panno, dla mnie jest oczywiste, że najbardziej przypominasz krótką, brązową tyczkę…

– Papo! Nie jestem tyczką!

– …która wyrosła tylko i wyłącznie w tym celu, by dźgać i szturchać wszystko, co ma nieszczęście znaleźć się pod nią.

Pokręciła głową kilka razy, otwierając i zamykając usta w niemym proteście. Przynajmniej papa tak zawsze to opisuje, naśladując jej oburzoną minę.

Ile miała wtedy lat? Cztery? Pięć? Pochyliła twarz i skoczyła, by rąbnąć go głową w brzuch.

– Nie jestem patykiem! Nie jestem patykiem!

– Obawiam się, że tak, Magdaleno Luizo. I to by było na tyle.

– Ale, papo, czy patyki mogą być równie szczęśliwe jak dmuchawce?

– Obawiam się, że nie będziesz w pełni zadowolona, dopóki nie przegonisz przez swoje palce u stóp armii mrówek. Magdaleno Luizo, proszę, nie okładaj mnie pięściami. Może być nam trudno ukryć naszą wrodzoną naturę, ale wasza matka zapewnia mnie, że w cywilizowanym społeczeństwie należy maskować swój nastrój.

– Tyczko? Tyczko! Gdzie ty jesteś?

Stojąc na górnym stopniu z tyłu wozu, Ala macha ramionami jak ktoś, kto wzywa pomocy. Tyle że ona uśmiecha się szeroko – dzięki niech będą za to samemu diabłu. Słowa wypływają z jej ust, jeszcze zanim Lena zdąży do niej podejść.

– Mężczyzna w mundurze! Ktoś taki będzie w mojej przyszłości, aż do końca wszystkiego, ale wcześniej odbędziemy razem daleką podróż! Mężczyzna w mundurze, Tyczko, i dzieci, powiedziała, że jeśli będę miała szczęście, to dwoje. Powiedziała, że będę miała więcej szczęścia w życiu niż inni.

– Alu, wszyscy pod jakimś względem mają więcej szczęścia niż inni.

– Nie wszyscy.

Lena otwiera usta i je zamyka. Jednak nie może się powstrzymać.

– Och, Alu, zastanów się nad tym przez chwilę, jeśli zdołasz. „Więcej szczęścia od innych” to stwierdzenie zupełnie pozbawione sensu. Czym w ogóle jest szczęście? To nawet nie jest coś, co istnieje.

Ala patrzy na nią z otwartymi ustami. Lena odwraca wzrok. Zastanawia się, kiedy będą wracać. Ulka obiecała na urodziny ciasto z wiśniami, a na jej uwagę oczekują co najmniej dwa interesująco wyglądające prezenty. Stetoskop byłby idealny.

– No to chodźmy.

– A ty dokąd się wybierasz? – Ala ani drgnie.

– Do domu?

– Nie możesz.

– Obserwuj, jak pracują nogi: nerw, mięsień, ścięgno, kość, idealnie zsynchronizowane.

– Chcę powiedzieć, że jeszcze nie. – Ala nagle znajduje się obok niej, dotrzymując jej kroku. Zaraz złapie ją za łokieć. – Chodzi o to, Tyczko, że ona chce cię widzieć.

– Słucham?

– Przyślij to dziecko, które dąsa się nad rzeką, tak powiedziała.

– W takim razie nie chodzi o mnie, ponieważ ja się nie dąsam.

– Tyczko, posłuchaj. Musisz tam iść.

Lena kopie trzciny.

– Nic nie muszę.

– Powiedziała: przyślij to dziecko, chcę dać jej prezent, tylko tyle powiedziała.

– Powiedziałaś jej, że mam urodziny? Och, Alu, do diabła, powiedziałaś jej!

– A nawet jeśli, to co? – Ala uśmiecha się słodko.

– Alu, niech cię diabli. No jasna cholera. Naprawdę. W porządku, do licha, pójdę. Ale jedynie w celu badań nad tym, co irracjonalne. Chociaż naprawdę nie mam pojęcia, dlaczego jestem zmuszana do robienia takich rzeczy we własne urodziny.

Maszeruje w stronę wozu i głośno tupiąc, wchodzi bez odrobiny wdzięku po schodach.

***

– Mamo, nie śpisz?

JoJo. Tutaj, siedzi ze sztywnymi ramionami przy jej łóżku. Lena unosi dłoń, jakby chciała dotknąć jego policzka. Tak bardzo wyrósł. Powinna mu to powiedzieć. Powiedzieć mu, jakim stał się mężczyzną.

On ujmuje jej dłoń, unosi do ust.

– Potrzebujesz czegoś, mamo? Chcesz pić?

Delikatnie porusza głową na boki. On ma smutne oczy. Biedny chłopiec. Chciałaby mu powiedzieć, że nie musi z nią rozmawiać, kiedy przychodzi. Chciałaby powiedzieć:

„Wystarczy, że widzę, jak przecinasz powietrze, że słyszę twój oddech w pokoju. To mi wystarczy, jest wszystkim”.

– Mogę ci podać coś innego, mamo? Ściereczkę do twarzy?

Znów kręci głową, uśmiechając się, aż wilgotnieją jej oczy. Gdyby mogła rozluźnić gardło i swobodnie rozmawiać, chciałaby mu opowiedzieć, jak kiedyś stawał wyprostowany niczym struna – miał cztery lata – z wiadrem z paszą, a koń rasy clydesdale galopował w dół wzgórza. Wyjaśniłaby mu, że Czarnuszek przychodził tylko do niego, tego kruczoczarnego, zaciętego chłopca, który nigdy się nie cofał, nigdy się nie poddawał. Przypomniałaby mu, że kiedy Czarnuszek został sprzedany, on nie tknął jedzenia przez pięć dni. Powiedziałaby mu, jak bardzo zawsze podziwiała ogień, który płonie w jego sercu. Chciałaby skłamać i powiedzieć mu, że nigdy nie był dla niej na drugim miejscu.

Wciska kciuki w gardło.

– Kochanie, czy ty jesz?

A on patrzy na nią i parska. Klepie się w udo i zaczyna się śmiać. Skóra zdarta z ojca.

– Mamo, no naprawdę!

Jednak ona nie śmieje się z nim. Powinna spróbować wydobyć z siebie więcej słów, bo kto wie, czy jeszcze nadarzy się okazja. Poradzić mu, aby wypełnił się tłuszczem, jadł go łyżkami, powiedzieć: „Posłuchaj, dziecko, w tym życiu nigdy nie można wystarczająco dużo zjeść. Okryj swoje kości skórą i przykryj tłuszczem. Dbaj, by twoje ciało było silne i cokolwiek robisz, nie poddawaj się. Postępuj tak, a może uda ci się uniknąć schwytania przez boga spod ziemi”. To właśnie powinna mu powiedzieć.

On ociera oczy kciukami i patrzy przez okno.

– Wrócił kos taty – mówi. – Spójrz, mamo.

Ona odwraca się, żeby spojrzeć na ptaka, który skacząc po parapecie, mruga i zagląda do środka.

– Oczywiście – szepcze. – Czeka na śniadanie.

***

Lena stoi na ścieżce w oczekiwaniu na powóz i aż Ala i mama skończą się mizdrzyć. Jest ciepły wieczór, tydzień po przyjeździe Cyganów do miasta. W różowym zmierzchu pszczoły uwijają się nad nadprożem w jaśminie taty. Szczęśliwe pszczoły, których nikt nie zmusza do noszenia białych satynowych sukienek z bierzmowania z kokardkami w kolorze brzoskwini, przyszytymi „dla przyciągnięcia uwagi”, i które nigdy nie muszą chodzić na bezsensowne przyjęcia. Lena idzie ścieżką, żeby poczekać przy bramie, wsuwając palce do kieszeni, którą na jej prośbę Ulka wszyła w ścieg sukienki. Postanowiła go wziąć, prezent, który dała jej Cyganka. Gdy tylko matki się czymś zajmą, odciągnie Danuśkę na bok i się jej poradzi. Przy odrobinie szczęścia Danka będzie miała jakiś pomysł, co robić.

– Czy twoja siostra celowo ubrała się, jakby była w jednym z tańszych kurortów nad Morzem Czarnym?

Lena chichocze i spogląda na hol, gdzie nowo przybyli goście przerzucają się plotkami, stukają obcasami po marmurze, czekając, bez wątpienia, aż porcja szampana rozwiąże im języki. Ala i Julia snują się pod żyrandolem tuż przy drzwiach, praktycznie wypalając wzrokiem dziury w drewnie. Danuśka, chociaż obcesowa, ma rację. Ala jest ubrana w jedną z recitalowych sukni mamy i jakimś cudem zaprzeczyła prawom grawitacji, unosząc każdy kosmyk włosów w wysoki zamek z piasku. Z samego czubka wystaje turkusowe pióro niczym narażona na niebezpieczeństwo flaga. Lena wzrusza ramionami.

– Prawie na pewno – mówi.

Prawie na pewno Ala wyjdzie za mąż za oficera z cygańskiego namiotu. Wszyscy się co do tego zgodzili. Kiedy wróciły z lasu, Ale poszła prosto do kuchni i w obecności Leny w charakterze świadka poinformowała Ulkę o wydarzeniach w namiocie oraz przepowiedni, którą usłyszała od cygańskiej kobiety. Ulka przyznała, że brzmi to obiecująco, i podczas niedzielnego śniadania przekazała treść wróżby mamie. Mama nie mogła się powstrzymać, by po mszy nie opowiedzieć o wszystkim mamie Julii, a mama Julii klasnęła w dłonie i uznała, że natychmiast trzeba wysłać do koszar zaproszenie na przyjęcie z okazji imienin Julii; to właśnie należało zrobić. Pośle swoją pokojówkę, Elenę, która jest bardziej zaciekła niż terier w poszukiwaniu konkretnych osób, bez względu na to, jak głęboko się ukryły. We wtorek Ulka wpadła na Elenę u rzeźnika i otrzymała potwierdzenie, że zaproszenie zostało dostarczone trzem mężczyznom w randze oficerów z korpusu inżynieryjnego, którzy w sobotę byli w cygańskim namiocie, a jeden z nich nosił okulary. Potem nastąpiło czterdzieści osiem godzin ciszy, podczas których Ala obgryzała paznokcie i upinała włosy na dwadzieścia różnych sposobów, aż w czwartkowe popołudnie nadeszła wiadomość od Julii, przesunięta do Ali po podłodze podczas ich egzaminu końcowego. Oficerowie przyjęli zaproszenie.

– Co może oznaczać tylko jedno – poinformowała zarumieniona Ala Lenę w łazience w czwartkowy wieczór.

– Że nie zdałaś egzaminu?

– Nie, no wiesz, to jest… – Warga Ali zaczęła drżeć.

– Prawie pewne? – podpowiedziała Lena z większym entuzjazmem, niż czuła.

Przecież powtórzyła tylko to, co mówili wszyscy inni.

– Podejrzewam, że do jesieni się zaręczą. – Danuśka zlizała śmietanę z kciuka. To była dobra decyzja, by zająć pozycję tuż przy drzwiach do kuchni, gdzie można było wsunąć palec na tacę pełną ciepłych tartinek. – Będziesz druhną?

Lena wkłada rękę do kieszeni i obraca cygański prezent, zastanawiając się, kiedy skierować konwersację na ważniejsze tematy. Wzrusza ramionami i odpowiada, że właściwie nie myślała o żadnych ślubach.

– Pewnie do tego czasu będę już w Krakowie.

– Bardzo mądrze. – Danuśka postukuje szpicrutą w czubek buta. Lena podziwia odwagę przyjaciółki, która wybrała bryczesy, chociaż jej matka padła na kolana, błagając o koronki.

– Nie sądzę, żebym dała radę to znieść. Nie mogę pojąć, dlaczego ktokolwiek w ogóle chce brać ślub. Już ostrzegłam Julię, że kiedy nadejdzie pora, to nasza kuzynka będzie musiała nieść jej tren.

– Danusiu, posłuchaj, pamiętasz, jak Ala zaciągnęła mnie, żeby usłyszeć te przepowiednie…

– Ale o wilku mowa. – Danuśka unosi szpicrutę i wskazuje na hol. – W końcu mamy towarzystwo. Mam na myśli takie, którym każdy jest zainteresowany. Idziemy? Tak dla sportu?

Biorąc się pod ręce, idą tanecznym krokiem do frontowych drzwi. Trzej oficerowie z cygańskiego namiotu rzeczywiście się zmaterializowali i – co stanowi o wiele większy cud – wydają się z chęcią przekraczać próg. Gdy tylko wchodzą, drzwi zostają za nimi zatrzaśnięte i pewnie zamknięte na trzy spusty. Mężczyźni strzelają obcasami i zginają się w ukłonach przed Alą, Julią oraz ich matkami, ujmując smukłe, obleczone białymi rękawiczkami palce i przyciskając je do ust.

Lena chichocze.

– Baranki na rzeź.

– Nieszczęsne ołowiane żołnierzyki, wypadły przypadkiem ze swojej puszki i nie mogą znaleźć drogi powrotnej.

– Danuśka, no w końcu! Już mieliśmy organizować poszukiwania! – Ramię matki Danusi wyprostowało się szybko i celnie, żeby chwycić córkę. – Moje drogie dziewczęta, właśnie poznałyśmy porucznika Bema, Maczka i Dąbrowicza z korpusu inżynieryjnego. Panowie, wybaczcie, proszę, ubiór mojej młodszej córki. Mamy ogromną nadzieję, że z tego wyrośnie.

Lena próbuje uchwycić spojrzenie Ali, ale jej siostra zrobiła się okropnie szara na twarzy. Powtarza w myślach procedury w wypadku omdlenia. „Wszyscy się odsuńcie, dajcie jej trochę powietrza”, będzie musiała zawołać. „Dajcie mi stołek. Ty, żołnierzu, uklęknij i unieś jej nogi!” Ewentualnie może po prostu potrzebować wiadra.

Mama trzepocze dłonią i chwyta brzoskwiniową kokardę Leny.

– Panowie, moja młodsza córka, Magdalena.

Oficerowie obracają buty w jej kierunku. Jednocześnie kłaniają się z taką powagą, że Lena musi wciągnąć policzki, żeby powstrzymać się od chichotu. Gdy oficer Ali – Bem – wraca do pionu, poprawiając okulary na nosie, tęczówki jego oczu okazują się tak blade, że niemal bezbarwne. To może być objaw jakiejś choroby, prawdopodobnie dziedzicznej. Trzeba ostrzec Alę.

– Ale my już się poznaliśmy – mówi do Leny.

– Nie wydaje mi się.

– W zeszłym tygodniu, w namiocie Cyganów. O ile dobrze pamiętam, była pani niezwykle oczarowana przedstawieniem.

– Stanowiło nadzwyczajny pokaz zdolności anatomicznych.

On z uśmieszkiem ogląda się na kolegów.

– Jak inaczej można by to nazwać? Czy wie pan, ile par mięśni przełykowych należy rozluźnić, żeby móc wsunąć ostrze w gardło?

Nadal z tym uśmieszkiem.

– Nie mam bladego pojęcia.

– Proszę zgadnąć.

– Nie wiem.

– Ale chyba może pan zgadywać, prawda?

– Leno, kochanie.

– Tak, mamo?

– Nic nie szkodzi, proszę pani. Dziesięć?

– Więcej. Proszę próbować dalej.

– Leno, kochanie…

– Piętnaście?

– Pięćdziesiąt.

– Tego nie wiedziałem.

– Nie ma mowy, żeby ktoś taki jak pan był w stanie to zrobić. I nie polecam nawet próbować. Choćby najmniejszy uraz mógłby doprowadzić do perforacji serca, płuc, żołądka lub jelita cienkiego. Rezultat byłby niewątpliwie śmiertelny.

– Leno, kochanie, proszę. Przepraszam, panowie, moja córka ma takie zainteresowania.

– To nie zainteresowania, mamo. Medycyna to nie hobby ani obiekt zainteresowania amatorów. Nie rozumiem, dlaczego wciąż muszę ci to tłumaczyć.

Oficer obdarza mamę uśmiechem.

– A zatem, doktor Magdaleno – mówi, odwracając się z powrotem do niej – jeżeli będę się trzymał z dala od cygańskich sztyletów, to powie mi pani, czy pani przepowiednia była pomyślna?

– Proszę pana, jestem racjonalistką. Nie pokładam wiary w bajkach za pięć złotych.

– Leno, proszę!

– Nie wierzę w to, mamo. – Nie musi patrzeć na Alę, która trzęsie się u jej boku, żeby wiedzieć, że nie wygląda już blado i delikatnie. – Jednak przepowiednia mojej siostry była doskonała. Mówiła, że Ala wyjdzie za mąż za mężczyznę w mundurze.

– Matko Boska, Leno!

– Doprawdy? Panienko, muszę przyznać się do pewnej dozy ciekawości, za kogo pani zdaniem pani wyjdzie, skoro nie za człowieka wskazanego przez przepowiednię.

– Ależ to naprawdę nie pana sprawa. Proszę mi wybaczyć, ale nie.

Lena zauważa Danuśkę, która czai się za Julią, parskając w kieliszek szampana.

– Jak na razie to niczyja sprawa. Można powiedzieć, że nawet nie moja. Mam przed sobą lata studiów, zanim zacznę myśleć o małżeństwie. O ile w ogóle zacznę. Nie jestem przekonana, żeby przemawiała za nim jakaś imponująca liczba argumentów.

Przez chwilę w małej grupce stojącej przy drzwiach nie pada żadne słowo. Oficerowie po obu stronach porucznika Bema są zajęci kasłaniem w pięści. Słychać, jak Ala wydaje dźwięk o stałej wysokości, przywodzący na myśl uszkodzony system rur.

– Czas poprawić toaletę. – Mama wzmacnia uścisk, chcąc odprowadzić Lenę na bok. – Panowie, z całego serca przepraszam za niestosowne słowa mojej córki. – Syczy Lenie do ucha: – Nie mam pojęcia, co za diabeł w ciebie wstąpił, ale dzisiejszego wieczoru obraziłaś nas wszystkich, moja droga.

– Proszę zaczekać. – Bem robi krok za nimi. – Muszę wyznać, że nie czuję się urażony.

– Nie?

– Można by zaryzykować twierdzenie, że należy cieszyć się z takich poglądów, to świeży powiew przekonań młodości.

– W obecnych, nowoczesnych czasach. – Jego kolega parska w dłoń.

– Dokładnie, Maczek. – On obraca się do Leny i kłania lekko. – Jeśli się nie mylę, w sali balowej zaczynają grać mazurka. O ile nie uznaje pani muzyki za sprzeczną z pani racjonalistycznymi zasadami, to czy uczyni mi pani ten zaszczyt?

Lena wpatruje się w niego.

– Słucham?

– Czy pani zatańczy?

– Matko Boska, miej nas w opiece – szepcze mama w stronę sufitu.

– Nie. Nie, nie sądzę.

– Nie? – kwili mama.

– To uprzejma propozycja, ale ja nie tańczę.

– Wszyscy tańczą.

– Z całym szacunkiem, to absolutna nieprawda.

– Leno!

– Co znowu, mamo? Weźmy na przykład papę, to bezdyskusyjny fakt, że jeśli twoją stopę odstrzelił pruski strzelec, nie możesz odtańcować polki, choćbyś nawet wierzył, że jest inaczej. Jeżeli musi pan wiedzieć, lubię biegać z moim psem i jestem niezgorszą łyżwiarką, ale tańce na przyjęciach są niewyobrażalnie nudne. Nigdy nie ma wystarczająco dużo miejsca, by poczuć się swobodnie, a tylko tak należy tańczyć. Poza tym zawsze o wiele zbyt dużo ludzi obserwuje. Dlatego dziękuję, ale nie, to nie dla mnie.

Danuśka zgina się wpół, jej ramiona trzęsą się spazmatycznie. Kaszlący oficerowie wyją z uciechy, a ten poważny oficer o wodnistych oczach wpatruje się w nią, jakby była książką, którą nie wiadomo na jakiej półce postawić.

– Moja siostra bardzo dobrze tańczy. Lepiej niż ktokolwiek, kogo znam. Powinien pan spróbować z Alą. – Lena przykuca w jakiejś groteskowej parodii dygnięcia i wybiega przez drzwi frontowe.

Boże, co za ulga znaleźć się na zewnątrz i poczuć nocne powietrze na twarzy. Lena zbiega po kamiennych schodach i okrąża dom, zmierzając na trawnik z tyłu. Musi długo biec, żeby zostawić za sobą światła i muzykę. Jest o wiele za duży, ten dom Danuśki, trawnik zbyt rozległy, a cały ten zgiełk bawiących się ludzi, którzy właśnie nie zrujnowali przyszłości swojej siostry, o wiele za głośny. Chciałaby mieć przy boku Iwana Pawłowa, który trącałby nosem jej palce. O ileż łatwiej rozmawiać z psami. Psy wiedzą, kiedy zostawić kogoś w spokoju.

Kiedy biegnie, cygański prezent w kieszeni obija się jej o nogi. Głupio zrobiła, zabierając go. A jeszcze głupiej, że od razu nie wrzuciła go do Sanu. Co się stało z jej racjonalnym myśleniem?

– A więc w końcu dotarłaś.

To właśnie powiedziała Cyganka, mrużąc oczy nad samowarem, kiedy Lena odsunęła kotarę i zrobiła krok w ciemność. Powietrze w wozie było duszące, ciężkie od dymu, a jednocześnie słodkie jak w zagrodzie, w której bydło czekało na śmierć od kuli Ulricha. Kostka torfu płonęła pod stojakiem na samowar. Rozdarcie w materiałowym dachu stanowiło jedyny otwór, przez który uciekały opary i wpadał cienki strumień światła dziennego, pełen wirujących drobinek kurzu. Lena cofnęła się do kotary, z dłonią uniesioną do ust i załzawionymi oczami.

Kobieta podniosła z podłogi lampę łojową, chude ciało miała zgięte niczym stary gwóźdź. Jej czaszkę mocno oplatała zawiązana pod brodą chusta. Źrenice zmętniały od katarakty.

– Obróć się, córko, chciałabym cię całą zobaczyć. – Kiwnęła głową do siebie i znów zajęła się samowarem. – Nie tego się spodziewałam, ale równie dobra jak każda inna.

– Nie mam przy sobie ani złotówki, powinna pani o tym wiedzieć.

– Nie potrzebuję twoich pieniędzy. Siadaj, napij się herbaty. – Odkręciła kranik i nalała do szklanki parujący brązowy płyn.

– Nie, dziękuję.

Kobieta wrzuciła do swojej szklanki kryształek brązowego cukru i pomieszała, patrząc na Lenę zmrużonymi oczami, jakby podejmowała jakąś decyzję.

– Przyszłam tu tylko dlatego, że nie chcę robić przykrości Ali – odezwała się Lena w ciszy. – Ona wierzy w przepowiednie. Ale ja jestem racjonalistką, nie jestem głupia. Powinna pani o tym wiedzieć.

– A zatem myślisz, że czeka cię przyszłość, jaką wybierzesz?

– Papa mówi, że dla kobiet w dwudziestym wieku jest to w pełni osiągalne. Nie postanowiłam jeszcze, czy wyjdę za mąż, ale będę lekarką.

– Doprawdy?

– Żyjemy w wieku postępu. Kobiety pilotują już samoloty.

Cyganka nic nie odpowiedziała. Lena patrzyła, jak dmucha w herbatę. Przez chwilę myślała, że o niej zapomniano, ale nagle kobieta podniosła wzrok i uśmiechnęła się szeroko.

– Jakże łatwo jest planować podróż przez życie, patrząc ze słonecznych wyżyn młodości. Ładny widok, kiedy oglądasz, jak świat pod tobą rozciąga się we wszystkich kierunkach.

– Źle mnie pani zrozumiała.

– Dlaczego ze mną nie usiądziesz?

– Nie, dziękuję.

– Jak sobie życzysz. – Na powrót zajęła się herbatą, a Lena czekała. Gdy kobieta znów się odezwała, jej słowa płynęły z mozołem. Wydawały się ciągnąć za sobą coś ciężkiego.

– Moja córko, w tej chwili twoja przyszłość wydaje się nie bardziej najeżona niebezpieczeństwami niż strumyk, wzdłuż którego mogłabyś zejść ze swojej góry, czyż nie? Ale co się stanie, jeśli inni ludzie wskoczą do twojego przejrzystego strumienia i zabłocą go buciorami? – Przechwyciła wzrok Leny. – A co się wydarzy, jeżeli podkradnie się miłość i położy ci dłoń na ramieniu, co wtedy?

Lena szybko odwróciła wzrok.

– Pani ze mnie żartuje, widzę to, a to nie jest uprzejme. Nie wierzę w ani jedno słowo, więc tak naprawdę nie ma znaczenia, co pani powie. Mimo to chciałabym, żeby przestała pani mówić w ten sposób, albo wyjdę. Nie może mnie pani tu zatrzymać.

Kobieta roześmiała się, dźwięk zabulgotał jej w gardle.

– Dziecko, nie trać tego temperamentu, on może ci pomóc przejść przez najgorsze. Złość bywa pożyteczna. – Opróżniła szklankę i wyrzuciła fusy na dymiący torf. – Jednak dokładny bieg twojego życia nie ma żadnego związku ze mną. Nie interesuje mnie ważenie twojej porcji smutku. Raczej nie będzie wyjątkowa. – Odsunęła wargi, ukazując w uśmiechu czarne dziąsła. – Chciałabym tylko dać ci prezent.

– Dlaczego miałaby to pani robić?

– Powiedziano mi, że masz dziś urodziny.

Przeklęta, przeklęta Ala.

– Winisz za to swoją siostrę.

– Mama mówi, że nie powinnam przyjmować prezentów, za które nie będę w stanie się zrewanżować.

– Zrewanżujesz mi się, o to się nie martw.

– Cóż, nie chcę go.

– Nie widziałaś go. Odrzucasz podarunek, którego nawet nie widziałaś? Czy aż tak bardzo cię przerażam?

– Wcale mnie pani nie przeraża.

Kobieta znów się roześmiała. Wsunęła dłonie w spódnicę.

– Powiedziałam pani, nie chcę go – powtórzyła Lena o wiele za głośno. Cofnęła się do kotary. – Nie chcę od pani prezentu.

– Ale chcesz być lekarką i pomagać ludziom. Myślisz, że lekarze mogą wybierać, komu mają udzielić pomocy? – Zaciskała starczą dłoń na jakimś przedmiocie. W jej zamglonych oczach lśniła beztroska, złowieszcze rozbawienie. – Teraz pomóż mi.

Lena pokręciła głową.

– Nie mogę.

– Możesz i przyjmiesz go, ponieważ obie wiemy, że jesteś grzeczną dziewczynką.

To jej nogi same poszły do przodu, tyle Lena pamięta. Jej głowa protestowała, ale stopy szurały w stronę kobiety.

– Wszystkiego najlepszego. – Cyganka uśmiechnęła się szeroko, wyciągając dłoń.

Lena wzięła prezent. Rozprostowała palce i ujrzała gładką bryłkę wielkości kaczego jajka, ciepłą i trochę przypominającą wosk.

– Co to jest?

Kobieta wróciła do samowaru. Napełniła szklankę i chlusnęła płynem na torf. Dym uniósł się syczącymi językami.

– Żywica bałtycka.

– Ale co ja mam z tym zrobić?

Kobieta wydawała się nie słyszeć pytania, bez żadnego ostrzeżenia pochyliła twarz nad łojową lampą i zdmuchnęła płomień. Poza małym skrawkiem dziennego światła nad gasnącym ogniem wszędzie zaległa ciemność. Lena z całej siły starała się nie krzyknąć. Macając ręką za sobą, znalazła kotarę i odchyliła ją, do środka wpadł promień słońca, twarde, żółte ostrze oświetliło kobietę, która teraz mościła się na legowisku z podartych koców w najdalszym kącie, jej chusta zsunęła się, odsłaniając plamistą czaszkę, łysą poza kilkoma pozbawionymi koloru kosmykami.

Lena wycofała się za kotarę, w światło i ciepło.

– Zapytałam, co mam z tym zrobić?

– Mówisz, że jesteś racjonalistką. Więc nic nie rób. – Kobieta zamknęła oczy. Dłonie splotła na piersi. – Nic nie rób, dziecko. Ale wiedz, czym jest ten bursztyn: to solidna rzecz. Nie zgnije jak ciało. Nie wypaczy się jak miłość ani marzenia o przyszłości, a ty, moja córko, będziesz potrzebowała czegoś solidnego, czego będziesz mogła się trzymać w życiu. – Kobieta leżała, napięta i nieruchoma, spod koca wystawały czarne podeszwy. – A teraz pora już iść.

Lena nie może przestać drżeć, ale jest czerwcowy wieczór, a ona biegnie, więc tak naprawdę powinno być jej ciepło. Trawnik jest długi i spadzisty, zakręca obok domku letniego i rzędu marmurowych pomników, po czym opada do wierzb i strumienia. Panuje tu cisza, słychać tylko plusk wody na kamieniach i czasem gronostaja lub karczownika przemykającego wzdłuż brzegu. Lena ledwo widzi cienką, czarną wstążkę i nagle przychodzi jej do głowy szalona myśl, że mogłaby wskoczyć do strumienia i dotrzeć nim aż do domu.

Ktoś jest za nią.

Panuje cisza, ale to taki specjalny rodzaj ciszy. Lena wie, że jest obserwowana.

Odwraca się. To on – oficer Ali.

– Uczono mnie, że to niegrzecznie podkradać się do ludzi.

On skłania głowę, ale nie na tyle, by uznać to za wyraz zgody.

– Nie miała pani ochoty zostać na przyjęciu?

– A powinnam?

– Młodzi ludzie zwykle je lubią.

– Nie wszyscy.

Lena kopie trawę, już mokrą od rosy.

Nagle z drzew po drugiej stronie strumienia dobiega beznamiętny, syczący dźwięk.

– To samica płomykówki – wyjaśnia on.

Lena nic nie mówi.

– Ton ich nawoływania jest zawsze nieco wyższy niż samca.

– Proszę posłuchać, nie chcę zachowywać się nieuprzejmie, ale właśnie myślałam o sprawach, które naprawdę muszę w tej chwili przemyśleć. Czy mógłby pan więc pójść i słuchać swoich sów gdzieś indziej? Trawnik jest wystarczająco duży.

On ściska grzbiet nosa i uśmiecha się, chociaż ona wcale nie żartowała.

– Bardzo panią przepraszam, jeśli przeszkodziłem. Niepokoiłem się.

– O mnie? – Lena nie może powstrzymać śmiechu. – Postanowił pan niepokoić się o mnie?

– Właściwie pani matka zastanawiała się, gdzie pani jest. W jadalni podano kawę i słodycze. Zaśpiewała rozkoszną arię oraz dwa bisy, a teraz podjeżdżają powozy.

– Zwykle biega pan na posyłki zaniepokojonych matek?

On nic nie mówi. Nocne odgłosy nie wypełniają przestrzeni między nimi.

Lena wbija czubek pantofelka w rosnący w trawie mech, niszcząc go. Buty ma przemoczone, teraz też całe w błocie.

– Dziękuję, że mnie pan szukał, ale jak pan widzi, nic mi nie jest. Proszę przekazać mojej matce, że nie ma powodu do niepokoju. Po prostu chciałam odetchnąć świeżym powietrzem.

On trzaska obcasami. Niedorzeczne. Jego buty skrzypią w trawie.

Lena nie odrywa wzroku od strumienia, dopóki nie ma pewności, że się oddalił, a wtedy odwraca się, żeby popatrzeć, jak on idzie w górę trawnika, kroki są precyzyjne i równej długości, jak gdyby każdy został wymierzony według określonych wytycznych. Jego ramiona to kołyszące się metronomy. Tik-tak, tik-tak, tik-tak.

– Do diabła! – krzyczy Lena do nikogo w szczególności. – Do diabła z wami wszystkimi!

Wyciąga bursztyn z kieszeni i obraca go w dłoniach, idąc wzdłuż potoku w poszukiwaniu najciemniejszego kąta. Wcale nie potrzebuje rad Danuśki ani tak naprawdę nikogo innego, co powinna zrobić. Unosi bursztyn nad głowę i ciska go w czarną wodę.

***

 Jasne światło. Za nim ktoś mówi.

Ktoś przystawia jej słomkę do ust.

Ktoś prosi ją, żeby wypiła. Nalega, kobiecy głos.

– Pij, skarbie. Musisz pić. Spróbuj choć trochę, zrób to dla mnie.

Wpuszcza słomkę między wargi i dostaje za to pochwałę. Przypominający szlam płyn ma smak jagód. Pewnie jest w nim morfina. Dziesięć miligramów, a może dwadzieścia. Ktoś wyciera jej usta i mówi, że może jeszcze trochę, choć odrobinę? Troskliwa osoba, ta, która pyta. Ona też była troskliwa, gdy opiekowała się ludźmi. Czy nie to powiedział jej kiedyś doktor? Że pewnego dnia sama będzie świetną lekarką.

Ta osoba mówi w obcym języku. Musi im powiedzieć, że jeszcze go nie zna. Jest tylko dzieckiem, czyż nie? Przynajmniej była chwilę temu, na przyjęciu Julii. Kręci głową.

– Świetnie się spisałaś, Magdaleno – chwali kobiecy głos. – Teraz się połóż i odpoczywaj.

***

Ale nie ma czasu na odpoczynek.

Są letnie wakacje przed ostatnią klasą i Lena ma za dużo do zrobienia. Trzeba nauczyć się na pamięć encyklopedii medycznej, powtórzyć testy psiej inteligencji, a do tego jeszcze przeprosić tyle razy, ile Lena zdoła, po czym podwoić tę liczbę. Przynajmniej tak radzi Ulka, kiedy widzi wilgotną twarz Ali przy śniadaniu w poranek po przyjęciu Julii.

– Łatwo nie będzie – ostrzega Lenę, która idzie za nią do kuchni z pustą wazą po owsiance. – Trudno powiedzieć, jak Ala będzie to opłakiwać.

– Ale co ma opłakiwać, nic jej się nie przydarzyło.

– No właśnie, Tyczko.

– Słucham?

– Utrata przyszłości jest równie wielką stratą jak każda inna.

– Ależ to absurdalne.

– Tak myślisz? – Ulka posyła jej spojrzenie i wstawia wazę do zlewu. – Przeproś. A jak będziesz to robiła, trzymaj opuszczoną głowę.

Lena trzyma opuszczoną głowę. Na szczęście nie ma żadnych wieści od oficerów i zaledwie trzy dni po przyjęciu Julii koszary pustoszeją; wszystkie oddziały opuściły miasto. To nie żadna niesprawdzona plotka, tylko fakt dostarczony Ulce przez Elenę na placu targowym równie szybko jak niezakonserwowane mięso. Mama zostaje podsłuchana, jak szepcze do papy, że w zaistniałych okolicznościach to jednak ulga.

Czwartego dnia po przyjęciu Ala przychodzi do kuchni, gdzie Lenie polecono faszerować pierogi. Ala niesie w ręku szczotkę do włosów.

Odsuwa krzesło.

– Mogę już usiąść na moich włosach. – Siada na włosach.

Lena i Ulka wyjmują lepkie palce z miski i patrzą w ciszy.

Ala wstaje.

– Myślę, że pożyczę dziś wieczorem twoją srebrną broszkę, Tyczko.

Oddala się i Ulka chrząka, uznając, że komunikacja została przywrócona.

– A co jeżeli mnie spodobał się ten oficer?

Ulka rzuca porcję ciasta na stolnicę.

– Czyż nie powinniśmy być wdzięczni za drobne łaski?

Okazuje się, że tego lata Ala jest rzeczywiście szczęśliwa i nie tylko dlatego, że w końcu może usiąść na włosach. Ala znalazła zatrudnienie w miejskim szpitalu jako sekretarka na izbie przyjęć.

– Jak ty możesz w ogóle znieść taką myśl – mówi, wchodząc pewnego wieczoru do łazienki, gdzie Lena stoi przy umywalce, badając przez szkło powiększające dwie pchły Pawłowa. – Tyle lat studiów przed tobą bez ani jednej własnej złotówki, którą mogłabyś wydać. Długo jeszcze tu będziesz? – Ala wrzuca naręcze pończoch do wanny i odkręca kurki. – Idę dziś z koleżankami z pracy do nowego kinematografu – informuje, chociaż Lena nie pytała. – Nie potrafię ci powiedzieć, jakie to wyzwalające, mieć posadę. Przede wszystkim wreszcie obracasz się w towarzystwie dorosłych. I z tą pensją mogę oglądać wszystkie filmy z Warszawy, jeść w każdej kawiarni, która mi się spodoba, i kupować materiały, jakie wybiorę. Może nawet sama wynajmę mieszkanie. Już nigdy nikomu nie pozwolę, żeby mówił mi, co mam robić. Przesuń się, potrzebuję światła.

Lena zawija pchły w serwetkę i obserwuje, jak Ala nakłada róż na policzki. Ostatnimi czasy od jej siostry czuć dym papierosowy. Ala maluje usta szminką.

– Jak wyglądam?

– Jakby twoje usta krwawiły. Przepraszam.

Znajduje Ulkę w kuchni, gdzie ta przy zlewie trze buraki, karmazynowy sok ścieka jej na łokcie. Jednak Ulka, powiadomiona o planach Ali, zaskakuje Lenę. Ulka tylko się śmieje:

– Nic się nie martw, Tyczko, twoja siostra nigdzie się nie wybiera, dopóki z rur w łazience leci gorąca woda, kolacja stoi na stole, a wypastowane buty co rano pojawiają się przed jej drzwiami.

– Ale zawsze mówiła, że do jesieni wyjdzie za mąż. Tylko tego Ala kiedykolwiek pragnęła.

Ulka zbiera cieknące strużyny ze zlewu i wrzuca je do miski z rżniętego szkła.

– Może właśnie odkrywasz, że twoja siostra nie jest tak nieskomplikowana, jak ci się wydawało. Ludzie się zmieniają. Dorastają i zaczynają pragnąć czegoś innego.

– Nie ja.

We wrześniu Lena wraca do szkoły na ostatni rok nauki, postanawiając bacznie obserwować metamorfozę Ali. Może nawet rozpocznie badania nad kobiecym zdrowiem psychicznym. Jednak dwa tygodnie po rozpoczęciu roku szkolnego wszystkie myśli o Ali ulatują jej z głowy po wytrącającym z równowagi spotkaniu w czwartkowe popołudnie po szkole.

Po powrocie do domu Lena postanawia spokojnie przetrwać do końca wieczoru, aż będzie mogła uciec do swojej sypialni i wszystko przemyśleć w samotności. I przez jakiś czas wieczór upływa dość harmonijnie; papa pomrukuje nad gazetą w fotelu przy kominku, wietrząc swój kikut na stołku, a mama siedzi przy fortepianie, ćwicząc trudną sonatę Brahmsa. Romka nigdzie nie widać, co oznacza, że zapewne siedzi gdzieś pod fortepianem, szykując ściągawki dla kolegów przed klasówką z łaciny, lub ćwiczy sztuczki karciane czy jakąś formę lewitacji. Jednak nagle trzaskają drzwi frontowe i do salonu wpada Ala, tak podekscytowana, że nie może wyjąć ręki z rękawa płaszcza.

Siedząca przy stole Lena zamyka podręcznik matematyki.

– Chyba dokończę na górze.

– Nie chcesz usłyszeć, co rodzina Julii planuje na przyszłą wiosnę? – pyta Ala, ciągnąc rękaw i potrząsając nim. – To doprawdy nadzwyczajne! Danusia coś ci mówiła, Tyczko?

Lena wpatruje się w Alę. Wraca w takim stanie prawie codziennie, z jeszcze ciepłymi plotkami, które rozrzuca po salonie niczym bułki dla głodujących.

– Co planują? – Mama porzuca Brahmsa i obraca się na stołku. Jeśli chodzi o plotki, mama jest jedną z głodujących.

– Pakują się i wyjeżdżają z kraju.

– Nonsens!

– To prawda, mamo. Ania miała przerwę i podsłuchała, jak pan Mejer mówi doktorowi Januckowi, że rezerwuje dla całej rodziny miejsca na statku do Wielkiej Brytanii. Stamtąd mają zamiar udać się do Nowego Świata, prawdopodobnie do Argentyny. Wyjeżdżają w kwietniu.

– Nonsens, kochanie, ten piękny dom…

– W przyszłym miesiącu zostanie wystawiony na aukcji. Pan Mejer powiedział, że to najbezpieczniejsze wyjście, skoro świat zmierza w takim kierunku. Nie mogę uwierzyć, że Julia nic mi nie powiedziała. Tyczko, Danusia musiała ci o tym mówić.

– Ależ Krystyna Mejer jest Polką – zauważa mama. – Przygotowuje wszystkie kwiaty na święta, to się musi liczyć. A obie dziewczynki na Boże Narodzenie idą do bierzmowania. Muszę przyznać, że to wszystko wydaje się bardzo radykalne. Co o tym sądzisz, Józefie?

Papa ma zamknięte oczy, gazeta zsuwa się z jego kolan na podłogę.

– Józefie! Mejerowie wyjeżdżają z kraju!

– Rzekomo podsłuchano, jak mówią, że wyjeżdżają z kraju, moja droga. Informacja uzyskana przez kogoś, kogo w ogóle nie znamy.

– Papo, Ania jest moją bardzo dobrą przyjaciółką. Przysięga, że to prawda.

– W takim razie pewnie często składa przysięgi.

– Romuś, kochany chłopcze, proszę. Ależ to jest okropne. Józefie, powiedz, że to okropne.

– Jan Mejer jest znany ze swego rozsądku.

– Ale to jest okropne. – Mama zrywa się na równe nogi. – Muszę powiedzieć Ulce.

– Pójdę z tobą – mówi Ala. – Poczekaj. A co ty tam masz? – Kuca, żeby zajrzeć pod fortepian. – Dżdżownico, czym ty się tam bawisz? No wychodź, dziwaczne stworzenie.

Wywleka Romka za kostki. Ten staje nastroszony jak jeżowiec, usmolone palce zaciska na przedmiotach wyglądających jak kacze jajka.

Lena zbiera swoje książki i rusza do drzwi.

– Bracie, doprawdy jesteś paskudną dżdżownicą – wzdycha Ala.

– Umiem żonglować pięcioma grudkami węgla z zamkniętymi oczami. Ćwiczę sześcioma, po czym przejdę do marchewek, potem noży do masła, sztyletów i ostrych brzytew.

– To nie tylko węgiel. – Ala dźga jego zaciśnięte dłonie. – Co tam jeszcze masz? Wiedziałam! Wiedziałam, że dostrzegłam coś dziwnego. Mój Boże, Leno, lepiej podejdź i zobacz, co znalazłam w tych obrzydliwych łapskach.

Lena macha lekceważąco dłonią, jakby była ponad takimi drobnostkami.

Jednak nie docenia zapału Ali do wtykania nosa w nie swoje sprawy.

– Daj mi to, złodziejaszku. Podle jest okradać własną rodzinę.

Mama wzdycha.

– Bardzo podle, kochanie.

– Jeśli musisz wiedzieć, mamo, to dzisiaj go pożyczyłem.

– Niemożliwe – orzeka Ala.

– Chcesz się założyć?

– Romuś, kochanie, pamiętasz ostateczne ostrzeżenie księdza Górskiego, mamy nie uprawiać hazardu w domu.

– W takim razie dobranoc – mówi Lena i idzie do przedpokoju.

– Leno – woła Ala – wróć na chwilę. Czy Dżdżownica mówi prawdę?

– Słucham?

– Dałaś mu bursztyn? – Teraz Ala się w nią wpatruje i wygląda tak, jakby każda zębatka w jej mózgu usiłowała połączyć się z sąsiadką. – Powiedziałaś mi, że podczas przyjęcia Julii wrzuciłaś go do strumienia i więcej go nie widziałaś.

– Dopóki dzisiaj nie znalazł powrotnej drogi do domu – konkluduje Romek. Zaczyna podrzucać w powietrze cztery grudki węgla, a na końcu bursztyn. – Dla profesjonalisty pięć to łatwizna. A bursztyn jest idealny. Patrzcie, jak się obraca, następnym razem podrzucę go wyżej, jeśli chcecie. Macie ochotę zobaczyć, jak próbuję z sześcioma? Każda ilość powyżej pięciu wymaga nadzwyczajnej koncentracji i biegłości. Chcecie zobaczyć sześć?

– Nie, nie chcemy – mówi Ala. – Poczekaj, Tyczko. Jak?

– Słucham?

– Jak go odzyskałaś? Bursztyn wylądował w strumieniu, a teraz jakimś cudem znów się pojawił.

– Nie jest to zasługą żadnego cudu, zapewniam cię.

– W takim wypadku…

– Czy to naprawdę takie ważne?

Ala patrzy na nią groźnie, trybiki się przegrzewają, podejrzenie powoli krystalizuje się niczym maleńki młotek, który uderza w dzwonek.

– Zaczynam myśleć, że tak.

– Dobrze. Jeśli ta wiedza jest dla ciebie taka istotna, to został zwrócony.

– Przez kogo?

– Najwidoczniej przez kogoś, kto go znalazł.

– Siostro, twoja twarz ma śmieszny kolor. Jak kompot wiśniowy.

– Dżdżownico, do diabła, zamknij się w tej chwili albo wcisnę ci każdy z tych węgli do gardła aż do twoich wyschniętych płuc.

– Matko Boska, Leno, jak ty się zwracasz do brata!

Ala się uśmiecha. To dość oschły uśmiech, ale ona rozsyła go po pokoju. To uśmiech, który wydaje się jednocześnie sugerować pytanie, jakie chodzi jej po głowie, oraz przekonanie, że zna na nie odpowiedź.

– Przez kogo, Tyczko?

– Alu, proszę – syczy Lena. – Nie mogę w to uwierzyć.

– To proste pytanie.

– Rzeczywiście proste, kochanie.

– Papo? – błaga Lena, odwracając się do fotela.

Jednak tym razem papa nie staje po jej stronie. Pochyla się, żeby pozbierać rozrzucone strony gazety.

– Jestem nieco zdezorientowany. Magdaleno Luizo, czy mówimy o mężczyźnie?

Romek parska śmiechem.

– Czy mówimy o oficerze? – drąży Ala. – Być może o poruczniku? Który wrócił do miasta?

– Matko Boska! – Dłoń mamy podfruwa do pereł na jej szyi. – Czy tak?

– Wiedziałam – piszczy Ala. – Po prostu wiedziałam.

– Och, kochanie! To takie…

– Niewiarygodne – syczy Lena. – Wszyscy jesteście po prostu niewiarygodni.

Tata odwija miętowego dropsa. Przez chwilę słuchają odgłosów ssania.

– Magdaleno Luizo, czy masz coś do powiedzenia, ludzie wydają się tego oczekiwać.

I teraz już naprawdę nie ma ucieczki.

– Cóż, przykro mi, że muszę was wszystkich rozczarować, ale niewiele jest do powiedzenia. Był przy bramie po szkole. Okazało się, że podczas przyjęcia Julii znalazł bursztyn w potoku. Powiedział, że widział, jak wrzucam coś do wody – chociaż tak naprawdę nie powinien był mnie szpiegować – i uznał, że czuje się odpowiedzialny za moje działania – chociaż nie mam pojęcia dlaczego. Potem dodał, że nie chciał, abym czegokolwiek żałowała z tamtego wieczoru, więc wrócił następnego ranka i wyłowił bursztyn. Nie miał czasu go przynieść, ponieważ zostali wysłani na letni obóz szkoleniowy. Teraz przez jakiś czas znów będą w mieście, zanim wyruszą do swojej bazy w górach, która, co przykro wam będzie słyszeć, znajduje się bardzo daleko. To wszystko. Wielka zagadka rozwiązana. A teraz wybaczcie, zamierzam dokończyć równania w swojej sypialni.

– Ależ to cudowne nowiny! – woła mama. – Józefie, słyszałeś?

– Serce moje, słyszałem. Magdalena znów weszła w posiadanie zaginionej bryłki.

Później tego wieczoru Lena skrada się na dół, żeby podsłuchać rodziców, którzy rozmawiają w salonie. Możesz wiele usłyszeć, jeśli usadowisz się z psem i haczykiem do wyciągania kleszczy tuż przy uchylonych drzwiach, przez które wpada przeciąg.

Mówi głównie mama.

– Józefie, matka wybiega myślami naprzód – tłumaczy. – Nie może się powstrzymać.

– Magdalena Luiza ma szesnaście lat.

– Ja ledwo co skończyłam osiemnaście, kiedy ty rzuciłeś mnie na kolana.

– Serce moje, ledwo stałem na mojej gnijącej stopie, więc doprawdy nie wiem, jak twoim zdaniem mogłem kogokolwiek na cokolwiek rzucić. Czyż nie byłoby rozsądnie pamiętać, że nic nie wiemy o tym człowieku? Nawet nie mamy pojęcia, ile ma lat. Trudno go uznać za ucznia.

– I bądźmy za to wdzięczni.

– Nie jestem pewien.

– Dobrze, zasięgnę języka. To powinno się łatwo dać zorganizować.

– Zosiu, proszę, za bardzo wybiegasz w przyszłość.

– Nonsens. Obowiązkiem matki jest zadbać, by jej córka została bezpiecznie przekazana. Szczerze mówiąc, jestem nieco rozczarowana, że muszę ci to tłumaczyć.

Na chwilę zapada milczenie. Prawdopodobnie papa znów napełnia swój kieliszek.

Mama wzdycha rzewnie.

– I pomyśleć, że Lena pierwsza ma zalotnika! Będziemy musieli pomyśleć, co zrobić z jej zębami. Miałam nadzieję, że się wyprostują, ale to dziedzictwo po twojej matce, mężu.

– Moja droga, kto ma zalotnika?

– Wielkie nieba, Józefie, czy ty w ogóle słuchasz, co ja do ciebie mówię? Lena, oczywiście.

– Ależ Magdalena Luiza dopiero skończyła szesnaście lat.

– Co cały czas powtarzasz. Kręcimy się w kółko. Spiszę listę pytań. Pani Mejer ma odpowiednie układy, by się wszystkiego dowiedzieć.

– Jakich pytań?

– Pytań, mężu, na temat porucznika. Józefie, czy ty jesteś przemęczony? Stanowczo za dużo każą ci pracować. Naprawdę powinieneś trochę zwolnić, ponieważ już niedługo nadejdzie dzień, w którym nasze maleństwa…

Więcej Lena nie może znieść. Popycha drzwi, Iwan Pawłow depcze jej po piętach, parskając z podekscytowania. Mama unosi wzrok, w dłoni trzyma igłę, a na jej kolanach leży opaska ze strusich piór.

Tata z promiennym uśmiechem unosi kieliszek z wódką.

– Co za niespodzianka. Właśnie gawędzimy… Zosiu, o czym to rozmawialiśmy?

Lena podbiega do fotela i chwyta go za ręce.

– Papo, obiecaj mi w tej chwili, że pójdę do szkoły medycznej i nie pozwolisz mamie się wtrącać. Wiesz, jak ona to robi, zaczyna niewinnie, niczym pies liżący ranę, myślisz, że pewnie przeszkadza mu odrobina sierści, i zapominasz mieć na niego oko. I któregoś dnia pojawia się ziejąca dziura, bo pies przedarł się przez tłuszcz i mięśnie aż do płuca, nerki lub innego organu niezbędnego do życia.

Igła mamy zamiera w połowie szwu.

– Leno, moje drogie dziecko, czy ty nazywasz mnie jakimś…

– Przepraszam, mamo, ale to akurat prawda. Papo, posłuchaj, wiesz, że mama taka jest, za każdym razem dostaje to, czego chce. Ale dziś wieczorem musisz mi obiecać, tu i teraz…

– Moja kochana – przerywa jej mama – opacznie zrozumiałaś moje intencje.

– Doprawdy?

– Mamy niespokojne czasy. Twój ojciec i ja jesteśmy w tej kwestii zgodni. Matko Boska, twoi rodzice są wystarczająco starzy, by pamiętać cierpienia, jakich żaden człowiek nie powinien znosić. Żarliwie pragnę, by moich dzieci nigdy nic takiego nie spotkało.

– Mamo, ja nie jestem już dzieckiem.

Mama wpatruje się w Lenę przez chwilę. Odkłada opaskę na bok, podchodzi do córki, przeczesuje jej włosy palcami.

– Co za puch! Kochanie, masz rację, oczywiście nie jesteś już dzieckiem.

– Dziękuję, mamo. Mam coś do zrobienia w życiu i tego dokonam.

– Jesteś motylem, który dopiero rozpościera skrzydła, by wyschły na wietrze.

– Motylem?

– Tak, kochanie.

Papa parska w kieliszek.

– A podczas gdy twoje skrzydła nabierają sił, twoi rodzice, którzy żyją na tym świecie już od jakiegoś czasu, chcą pomóc swojemu motylkowi wzbić się w powietrze w możliwie najbezpieczniejszy sposób.

Lena uwalnia włosy z uchwytu mamy.

– Widzisz, papo, już zaczyna. Jesteś świadkiem, ona dokładnie tak to robi.

– Leno, kochanie, tego pragnie każdy rodzic. Zrozumiesz, kiedy będziesz miała własne dzieci. Oczywiście moja matka pragnęła dla mnie tylko klasztoru.

– A ty wybrałaś wbrew jej woli. Podjęłaś decyzję.

– Sprzeciwiłam się mojej własnej, kochanej mamie i nie było to łatwe. Zmusiła mnie miłość do twojego ojca. Kiedyś możesz mnie zapytać, czy żałuję.

Lena czeka, a mama podchodzi do kominka i bierze fotografię swojej matki i ojca, przesuwa kciukiem po srebrnej ramce.

– Mamo, mam swój cel na każdym etapie życia i ten porucznik nie jest jednym z nich. Będę lekarką, czy to jasne? I papo, uprzedzam cię teraz, że jeśli pozwolisz jej się wtrącać i wszystko zepsuć, tobie też nigdy nie wybaczę.

Wymaszerowuje z pokoju z Pawłowem, który depcze jej po piętach. Słyszy, jak za jej plecami papa chichocze w kieliszek niczym dziecko.

Książkę Pauli Lichtarowicz zamówić można w popularnych księgarniach internetowych: 

Tagi: fragment,

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Ludzie z kości
Paula Lichtarowicz0
Okładka książki - Ludzie z kości

Nastoletnia Lena zaplanowała już całe swoje życie. Podczas gdy jej siostra marzy o wyjściu za mąż i fascynuje się cygańskimi wróżbami, których wysłuchuje...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo
Recenzje miesiąca
Kobiety naukowców
Aleksandra Glapa-Nowak
Kobiety naukowców
Kalendarz adwentowy
Marta Jednachowska; Jolanta Kosowska
 Kalendarz adwentowy
Grzechy Południa
Agata Suchocka ;
Grzechy Południa
Stasiek, jeszcze chwilkę
Małgorzata Zielaskiewicz
Stasiek, jeszcze chwilkę
Biedna Mała C.
Elżbieta Juszczak
Biedna Mała C.
Sues Dei
Jakub Ćwiek ;
Sues Dei
Rodzinne bezdroża
Monika Chodorowska
Rodzinne bezdroża
Zagubiony w mroku
Urszula Gajdowska ;
Zagubiony w mroku
Jeszcze nie wszystko stracone
Paulina Wiśniewska ;
Jeszcze nie wszystko stracone
Pokaż wszystkie recenzje