Czerwone niebo nad Wołyniem to zbeletryzowana historia ziemiańskiej rodziny Kozińskich, zamieszkałej na Kresach „od zawsze".
Autorka z niezwykłą pieczołowitością odtwarza losy własnych bliskich, opierając się w pełni na prawdziwych wydarzeniach oraz relacjach członków swojej rodziny. Wprowadza do opowieści wiele elementów kultury ukraińskiej, podkreślając jak wiele łączy od wieków żyjące ze sobą narody polski i ukraiński.
To opowieść o urokach sielskiego życia codziennego i obyczajach, które odeszły na zawsze, dobrym sąsiedztwie Polaków i Ukraińców. Po czasach spokojnych następują jednak burzliwe lata wojny, która budzi demony i wyznacza początek końca istnienia polskich Kresów…
Do lektury zaprasza Wydawnictwo Bellona. Ostatnio na łamach naszego serwisu mogliście przeczytać pierwszy rozdział książki, tymczasem już dziś publikujemy kolejny fragment publikacji:
Była pierwszym dzieckiem Michaliny i Wincentego Kozińskich. Przyszła na świat w 1913 roku, tuż przed wybuchem I wojny światowej. Ponieważ majątek Kotwickich nie uległ zniszczeniu podczas wojny ani też nie został po ukończeniu działań wojennych skonfiskowany, jak to się działo w przypadku wielu polskich dworów, młode małżeństwo Kozińskich wraz z małą Helenką często gościło w domu rodziców Michasi. Ukochany dziadziuś Helenki Andrzej Kotwicki brał ją wtedy na ręce i obnosił po sadzie, pokazując drzewa oblepione owocami, krzewy pełne malin, grządki truskawek, poziomek i przeróżnych innych owoców i warzyw. Helenka była wesołą, rozkoszną dziewczynką o bardzo poważnych oczach. Zdawało się czasami, że biega i bawi się razem z dziećmi, których śmiech rozbrzmiewa dokoła, ale kiedy spojrzało się na nią uważnie, zauważało się, że to nie ona się śmiała. Owszem, widać ją było w zabawie, nawet z zapałem w niej uczestniczyła, ale powaga malująca się na jej buzi odróżniała ją od reszty dzieci. Dlaczego tak było?
Czasami to pytanie zadawał sobie Wincenty. Dziadziuś Andrzej jednak nie bolał nad tym: odwrotnie – podobało mu się to u dziecka i tym chętniej brał ją na poważne rozmowy i dyskusje o przyrodzie, drzewach, uprawach, hodowli itp. To on wprowadzał ją w tajniki historii Polski, uczył odróżniać dobro od zła, ludzi dobrych od ludzi złych.
Zdarzyło się pewnego razu, że w tajemnicy przed resztą rodziny, a zwłaszcza rodzicami, Andrzej Kotwicki, posadziwszy obok siebie w bryczce małą Helenkę, udał się niby „objeżdżać” pola, ale jakimś trafem znalazł się w Rokitnie. Dowiedział się bowiem przypadkowo, że przez Rokitno właśnie przemaszerowują wojska Piłsudskiego. Tego widoku mundurów, koni, armat, dział i samego wodza Helena Kozińska nigdy nie zapomni i będzie w przyszłości opowiadać o tym obrazie swoim dzieciom i wnukom.
Było lato 1920 roku. Powracające przez Wołyń z Rosji zwycięskie polskie wojska niezwykle serdecznie witała ludność miasteczka. Wszędzie widać było kwiaty, niezliczoną ich ilość. Rzucano je na żołnierzy, pod kopyta koni, na ciągnione armaty i działa. I na czele On – wódz, jadący bez jednego uśmiechu, obrzucający jedynie niezwykle bystrym i przenikliwym wzrokiem zebrany po obu stronach ulic barwny tłum. Ze wzruszenia od czasu do czasu zdejmował tylko z głowy wojskową czapkę i kłaniał się, ukrywając zażenowanie. Ubrany w jasnopopielaty, wojskowy szynel ze złoconymi guzikami, umiejscowionymi dwurzędowo po obu stronach płaszcza, wyróżniał się jednak zdecydowanie na tle reszty żołnierzy. Przemarsz odbywał się niezwykle powoli i uroczyście – tak żeby wszyscy w pełni doświadczyli radości z odniesionego zwycięstwa. Wracając do domu, Kotwicki pogłaskał jasne loczki na główce dziewczynki i zapytał ją swoim rubasznym głosem: – No i co? Podobało się? – Dziewczynka pokiwała głową i powiedziała cichutko: – Ale ten dziadziuś na koniku też miał wąsy jak dziadzio. – I uśmiechnęła się przymilnie do Kotwickiego. Ten chrząknął znacząco i podkręcił wąsa, wzruszając się tak, że jego oczy naraz nabrały jakiegoś dziwnego, szklistego wyrazu – co nie uszło uwagi Helenki, która przytuliła się do niego, głaszcząc go po ręce, jakby chciała naprawić przyczynę dziadziusiowych łez.
– Ty mój kwiatuszku kochany – zamruczał pod nosem jeszcze bardziej wzruszony Kotwicki.
Niewątpliwie ten dzień pozostanie na zawsze w pamięci nie tylko wnuczki, ale i samego Andrzeja Kotwickiego.
W tym samym roku 1920 Michalina Kozińska urodziła synka. Kozińscy dali mu na imię Franciszek. Małej jeszcze, bo siedmioletniej Helence przybył obowiązek opieki nad braciszkiem. Ponieważ była roztropną dziewczynką ob głębokim sercu, kiedy Franio spał, ona czytała książki lub rysowała, malowała czy też wyszywała makatki, które nauczyła ją wykonywać mama. Ostatnie jednak lato przed pójściem do szkoły spędziła prawie w całości u dziadków Kotwickich, których posiadłość ziemska była oddalona od Okopów o trzydzieści kilometrów. Tam, w Borowie, u babci Elżbiety i dziadzia Andrzeja, przeżywała tak naprawdę cudowne dzieciństwo. To na usilną prośbę dziadków została tam zawieziona pewnego razu przez ojca. Miała tam swój drugi dom – pokoik na poddaszu, zasłonki w stokrotki, uszyte specjalnie dla niej przez babcię, pluszowego misia i dużo kredek do malowania. W tym dziewczęcym pokoiku kształtowała się jej osobowość.
Tam wyrastała z dzieciństwa, jakby szybciej doroślała, idąc śladami swoich bohaterów książkowych, przeżywała ich losy razem z nimi. Budziła się wczesnym świtem i zbiegała szybko po schodach, chcąc zdążyć iść z dziadziem na dziedziniec do ludzi, aby rozdysponować pracę na cały dzień. I kiedy dziadzio stał naprzeciwko zebranych pracowników i przemawiał do nich, ona stała obok niego z bardzo poważną miną, przeżywając wszystko, co mówił.
Potem Kotwicki brał ją za rękę i szli do obór, stajni, stodół, spichrzów, robiąc tak zwaną inspekcję. Kiedy obeszli już całe gospodarstwo, doglądnęli, rozporządzili, wtedy szli do domu na śniadanie przygotowane przez babcię Elżbietę. Na stole niczego nie brakowało: oprócz świeżo upieczonych bułeczek były zawsze kruche ciasteczka, przepuszczane przez foremkę wkręcaną do maszynki do mięsa.
Tak upływały dni powszednie w Borowie. Natomiast w niedzielę, ubrana w odświętną sukienkę, z kolorowymi wstążkami we włosach i w nowych sandałkach, jechała Helenka z dziadziusiem i babcią do kościoła w Rokitnie. Potem szli albo na karuzelę, albo do cyrku, gdzie po raz pierwszy w życiu zobaczyła lwy, tygrysy, kolorowe papużki i śmiesznego klauna z czerwonym, dużym nosem. Jeśli starczało czasu, szli jeszcze na smakowite pączki do kawiarni umiejscowionej na samym rynku miasteczka. Niejednokrotnie, kiedy wracali już bryczką do domu, Helenka z przemęczenia i doznanych wrażeń po prostu zasypiała i przytulona do babci spała przez całą drogę. Tak więc dzieciństwo w Borowie było dla Helenki rajem – niezapomnianym, utrwalonym na zawsze w pamięci i przekazywanym potem jako cudowne wspomnienie kolejnym pokoleniom rodziny. Szkoła i związane z nią obowiązki nie stały się dla niej przeszkodą w utrzymywaniu stałego kontaktu z ukochanym dziadziusiem Andrzejem.
W wolnych chwilach, kiedy miała tylko troszkę czasu, pisywała do niego listy. Omawiała w nich ważne wydarzenia ze swego życia. Adresatką tych listów była także babcia Elżbieta.
Szóstego grudnia roku 1922 urodził się Kozińskim kolejny synek, któremu na chrzcie nadano imię Dominik. Helenka miała wówczas dziewięć lat. Ponieważ była już dużą dziewczynką, opiekowała się nim bardzo sumiennie. Dominik często chorował, płakał, nie chciał jeść, wymyślała więc dla niego przeróżne smakołyki w formie przetworów z owoców, warzyw, których sporządzania nauczyła się od babci Elżbiety. Gdzie tylko szła, zabierała go ze sobą. Dorastała, a wraz z nią rósł i rozwijał się chłopczyk. Dla niej ciągle był malcem, przywiązanym do niej może bardziej niż do matki, która zajęta była gospodarstwem i nie mogła poświęcić mu tyle czasu co Helenka. Poza tym był jeszcze Franio, którego prowadzała do kościoła, gdzie organista uczył go grać na organach i na trąbce.
Oprócz Franciszka i Dominika nieoczekiwanie wiosną 1926 roku pojawił się w domu jeszcze jeden synek Kozińskich – Zdziś. Różnica wieku pomiędzy Helenką a najmłodszym braciszkiem wynosiła trzynaście lat. Teraz ona stała się najważniejsza w domu, po rodzicach.
Młodsi bracia musieli jej słuchać, bo Helenka lubiła porządek i też lubiła się uczyć. Dbała, żeby w domu było nie za głośno. W szkole w Okopach przodowała w swojej klasie pilnością, starannością i podejmowaniem różnych zajęć pozalekcyjnych, takich jak działalność w organizacji harcerskiej czy przeprowadzanie wszelkiego rodzaju zbiórek dla potrzebujących.
Kiedy Helenka skończyła z wyróżnieniem szkołę podstawową, w domu u Kozińskich odbyła się narada. Rodzina, zebrana na tarasie domu w pewne letnie popołudnie, zgodnie postanowiła o umieszczeniu Helenki w gimnazjum w Rokitnie. Dziewczyna siedziała wówczas w wiklinowym fotelu i przysłuchiwała się rozmowie rodziców. Była już dorastającą, piętnastoletnią panienką. Jasne, kręcone włosy luźno spadały jej na ramiona. Nie lubiła wstążek ani zaplecionych warkoczyków. Dobrze się czuła, zakrywając bujną grzywką czoło, jakby chcąc ukryć swoją wrodzoną nieśmiałość i dodać sobie tym odwagi.
Helenka czuła, że beztroskie lata pobytu w domu rodzinnym dobiegają końca: musi go opuścić, żeby się dalej uczyć. Nie myślała, gdzie będzie mieszkać, z kim, u kogo. Wiedziała, że rodzice coś wymyślą, żeby było i jej, i im dobrze. Patrzyła, jak Franio, Dominik i Zdziś bawią się w sadzie pomiędzy drzewami z psem Nerkiem, który raz po raz biegał za rzucanym mu kawałkiem patyka. Jak to dobrze, że jest ich trzech – myślała sobie, pocieszając się. – Mają siebie i mają się z kim bawić. I choć różnica wieku pomiędzy braćmi była znaczna, nie stanowiło to żadnego problemu.
Wincenty Koziński chodził z założonymi do tyłu rękami po tarasie domu znajdującym się przy samym ogrodzie, do którego schodziło się po drewnianych schodkach. Od czasu do czasu spoglądał na bawiących się w sadzie chłopców, przystając co chwilę, żeby upewnić się, czy wszystko jest w porządku i żaden upadek czy skaleczenie podczas zabawy im nie grozi. Spoglądał też na siedzącą w swoim fotelu żonę Michasię i milczącą Helenkę.
– No, moje dziewczyny, trzeba postanowić, gdzie by tu umieścić Helenkę w Rokitnie.
– No... gdzie? – zastanowiła się Michalina, jakby sama sobie zadając to pytanie. – Tylko u Romaniewiczów, bo gdzieżby indziej – zaraz też sobie odpowiedziała. – Pojedziemy z Helenką do Rokitna w piątek i zajdziemy do Hani – zakończyła rozmowę o stancji córki.
Żeby nadać swojej wizycie u zaprzyjaźnionej rodziny swoistego wyrazu sympatii, zaproponowała córce, by ta narwała w okopowskim sadzie koszyk wiśni. – To się zawiezie dla Hani na konfitury – podkreśliła ciepło.
– Dobrze, mamuś – powiedziała dziewczynka i wybiegła do sadu, żeby pobawić się z braćmi.
– No zobacz, jakie z tej naszej Helenki dziecko – zauważył Wincenty.
– No tak, Wicuś, dla ciebie zawsze będzie dzieckiem, ale zauważ, że wyrasta mimo wszystko i robi się coraz to doroślejsza – powiedziała Michasia. – Żeby tylko za prędko się nie zakochała!
– Oj, Michasiu, gdzie jej do zakochania, jak jej jeszcze figle i psoty w głowie: popatrz sama, jak sobie świetnie poczyna z maluchami.
Michalina nic już na to nie odpowiedziała, tylko pokiwała z powątpiewaniem głową, obserwując z zadowoleniem wszystkie swoje dzieci. Cały czwartek od rana Helenka rwała w sadzie wiśnie dla cioci Hani, jak ją nazywała, chociaż ciocia Hania tak naprawdę nie była jej prawdziwą ciocią, tylko najlepszą maminą przyjaciółką, która wyszła za Roberta Romaniewicza, brata Jana z Okopów. Pewnego sierpniowego dnia o czwartej nad ranem obie Kozińskie – matka z córką – wsiadły do bryczki, którą powoził Kacper, bardzo zacny parobek będący kuzynem Kozińskich. Na drugim siedzeniu bryczki umieszczone były w dużym koszyku nazrywane przez Helcię wiśnie i wszelkiego rodzaju warzywa ogrodowe. Był też kosz pełen ogórków i drugi, zapełniony wczesnymi ziemniakami. Ponieważ rano było chłodno, Helcia miała na sobie niebieski sweterek nałożony na granatową sukienkę, pończoszki ib takiego samego koloru jak sukienka pantofelki z malutkimi kokardkami na przodzie. Michalina jak zwykle ubrana była w jeden ze swoich letnich kostiumów w kolorze jasnego błękitu. Kiedy przejeżdżały przez ukraińską Karpiłówkę, ludzie dopiero co szli do swoich codziennych, rannych obrządków w gospodarstwach. Patrzyli na nie z zaciekawieniem. Michalina starała się zachować ciepłą i miłą w uśmiechu twarz, toteż spoglądała na ludzi przyjaźnie i kłaniała się mijającym ich grupkom kobiet, które szły z grabiami na łąki do sianokosów.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Czerwone niebo nad Wołyniem. Publikację kupicie w popularnych księgarniach internetowych: