Codzienne życie w barakach. "Powrót z piekła"

Data: 2021-03-24 06:51:27 | Ten artykuł przeczytasz w 34 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Jest koniec 1940 roku. Gustaw Lindner od sześciu miesięcy przebywa w łagrze Smolnyj gdzieś w samym sercu Syberii i może tylko śnić o powrocie do Lwowa, który jednego okupanta zamienił na drugiego. Całymi nocami rozmyśla o Mariannie, Lilce, Jakubie i małym Michasiu, a za dnia, razem z innymi, w nieludzkich warunkach pracuje przy wyrębie lasu. Jego towarzyszem niedoli jest stary Akim, dzięki któremu Gustaw poznaje przerażającą historię o Hartadze - pół człowieku, pół niedźwiedziu kryjącym się wśród leśnych syberyjskich ostępów otaczających baraki. Kiedy nocami rozlegają się dalekie wycia wilków, nikt nie powinien spać spokojnie.

W tym samym czasie we Lwowie Marianna z Lilką próbują odnaleźć się w wojennej rzeczywistości i kiedy już się wydaje, że czarne chmury nad ich głowami trochę się rozwiały, na rodzinę spada nieoczekiwany cios...

We Lwowie urodzili się moi dziadkowie. Po wojnie przyjechali na Ziemie Odzyskane, ale do końca życia nosili w sercu tamten świat katulających się tramwajów, śpiewnie zaciągających handełesów i burzliwej młodości, spędzonej w tym najpiękniejszym z miast.

Obrazek w treści Codzienne życie w barakach. "Powrót z piekła" [jpg]

Powrót z piekła to kontynuacja powieści Pora westchnień, pora burz" o końcu beztroskiego Lwowa. Do lektury najnowszej książki Magdaleny Kawki zaprasza Wydawnictwo Prószyński i S-ka. Tymczasem już teraz zachęcamy do poznania premierowego fragmentu powieści: 

Zimą ciemności zapadały wczesnym popołudniem. Czerwone, ciężkie słońce wpadało za ścianę drzew, rozpraszając migotliwe światło pomiędzy ośnieżonymi gałęziami. Tajga najpierw pogrążała się w złocistej czerwieni, powlekając śnieg drgającymi cieniami; miejscami wyglądał wtedy jak lawa płynąca z wulkanu. Za nią nadciągała gasnąca szarość, rozmywając kontury i przekłamując kształty. Kiedy wzrok zdążył już przywyknąć, stopniowo i niepostrzeżenie przychodziła czerń, owijając się szczelnie wokół drzew i przykrywając niebo. Niekiedy owa czerń miała poblask srebra, gdy księżyc wynurzał się zza chmur. Ale jeśli go nie było, ciemność była jak surowy heban: matowa i bez głębi.

Kiedy wszyscy wracali z pracy, w barakach odradzało się życie. Gotowano wodę, rozmawiano, kłócono się. Wrzawa i gwar dobiegały z każdego zakątka. Przenikały się głosy i zapachy, mieszkańcy potrącali się, wchodzili sobie w drogę, klęli, śmiali się. Dowcipy były tu czymś cenniejszym od złota. Wyrywały z rozpaczy i pozwalały złapać dystans.

Najgroźniejsza stała się apatia. To jej bano się jak ognia: zaraźliwa i niebezpieczna, była jak choroba zakaźna. Ten, kogo dopadła, rzadko mógł liczyć na zrozumienie i szybko stawał się ofiarą obozowego ostracyzmu. Ludzi ogarniętych apatią i melancholią omijano jak trędowatych, skazując ich na powolne i samotne dogasanie.

Dzieci biegały od jednej kwatery do drugiej, wrzeszcząc i kradnąc sobie kawałki gliniastego, czarnego chleba. Jeśli akurat był. Jeśli nie – stawały się trochę spokojniejsze: bawiły się wtedy cicho i tylko od czasu do czasu któreś marudziło z głodu.

Dorośli, umęczeni całym dniem harówki przy drewnie, nie mieli siły zwracać im uwagi. Panował zgiełk i wrzawa. Słychać było tupot kroków i brzęczenie ludzkiego ula. Gwar i zamieszanie ludzi stłoczonych na zbyt małej powierzchni doprowadzały Magdalenę do obłędu. Siłą powstrzymywała się, żeby nie wrzeszczeć. Czasem jej się to nie udawało. Gdyby miała karabin, wystrzelałaby ich wszystkich bez jednego mrugnięcia powieką. A potem patrzyła, jak cierpią, zwróceni w modlitwie ku nieistniejącemu Bogu.

Słuchała piosenki, dobiegającej gdzieś z głębi baraku, i robiło jej się niedobrze. Serca nie miała już od miesiąca, a teraz przy każdej kolejnej zwrotce traciła także część duszy. Zatykała uszy, ale wtedy dźwięki przenosiły się do głowy, co było stokroć gorsze, bo zostawały tam długo po tym, jak wybrzmiały. 

Któraś z matek codziennie wieczorem śpiewała swojemu dziecku:

Śpiewa ci obcy wiatr, 

zachwyca wielki świat,

a serce tęskni,

bo gdzieś daleko stąd

został ojczysty dom,

tam jest najpiękniej,

tam właśnie teraz rozkwitły kwiaty…

Przez większość dnia Magdalena zostawała sama i błogosławiła te chwile, kiedy nikt jej nie przeszkadzał chować się w snach. Bolały ją nogi i ręce, piekła pokryta wrzodami skóra, ale to nie miało znaczenia. Samotność była jak komunia, podarowana grzesznikowi. Nawet nie wiedziała, kto zajmuje się Alinką w ciągu dnia.

Kiedy Gustaw z Oksaną wyszli, spała jeszcze przez pół godziny. Krótki, nerwowy sen nie przynosił odpoczynku ani ukojenia. Gdy się obudziła, zobaczyła córeczkę, która siedziała na zakurzonej podłodze i rysowała na niej patykiem jakieś wzory.

– Chodź, kochanie, do mamusi. – Wyciągnęła rękę w stronę Alinki. – Chodź, położysz się koło mnie i razem sobie zaśniemy.

Mała wyglądała na skonsternowaną. Podniosła się i zrobiła krok do tyłu.

– Ale ja bym chciała iść do dziewczynek. – Wykrzywiła buzię.

Na samym końcu baraku mieszkała rodzina Polaków spod Wilna z dwiema córkami.

– Miały mi pokazać takiego granatowego robaka i obrazek, i jeszcze nauczyć piosenki… I jeszcze… – mówiła tak szybko, że zabrakło jej tchu. – I jeszcze mają skórki. I dadzą mi ugryźć. I jeszcze…

– Chodź tu!

Szarpnęła córkę za rękę. Alinka, ociągając się, podeszła do barłogu, na którym leżała matka.

– Nie jestem jeszcze śpiąca, mamusiu. Wcale nie jestem. – Potrząsnęła głową, próbując protestować. – Jestem głodna. A one mają skórki.

– Sen jest najlepszym lekarstwem na głód. – Magdalena przytuliła małą i położyła ją obok siebie. Naciągnęła na nią futro i zanurzyła nos w miękkie, dziecięce loczki.

Poczuła obezwładniający zapach bezpieczeństwa. Jak błyskawica przeleciały jej przez głowę znajome obrazy: niania w wykrochmalonym fartuchu, regał pełen bajek, ogród rozbrzmiewający wieczorną pieśnią pasikoników… Park, kino, wielka miska pękatych czereśni i złote światło niedzielnego popołudnia.

Dziewczynka westchnęła, ale już nie protestowała. Zrezygnowana wtuliła się w matkę i zaczęła ssać kciuk.

Gustaw odstawił Oksanę pod same drzwi i pożegnał się, obiecując rano podrzucić kota do przedszkola. Widział, że jest przybita, ale był tak zmęczony, że nie miał siły jej pocieszać. Cały dzień spędził, rozładowując wozy z ciężkimi pniami, i dopiero teraz poczuł, że ramiona odmawiają mu posłuszeństwa.

Wciąż myślał o jutrzejszej wyprawie. Strażnicy nie stanowili problemu. W gruncie rzeczy nie interesowało ich, co robią więźniowe, byle pracowali do upadłego, nie wymigiwali się od roboty i wyrabiali normy. Właściwie tylko za tę jedną jedyną rzecz można było dostać kulkę w łeb. Poza tym mogli robić, co im się żywnie podobało. Rosjanie starali się jeszcze zachowywać pozory, ale teraz, kiedy zabrakło mostu, rygor osłabł. Częściej byli zajęci własnymi interesami: skąd brać żywność i spirytus, jak dostarczać drewno na stację do Małoszujki. W ciągu ostatnich dni nawet Karakuł sprawiał wrażenie bezradnego. Nie dostawał rozkazów z góry, bo tamci nie mieli jak ich dostarczać.

Obecna sytuacja także im dawała się we znaki. Czasem zachowywali się tak, jakby wszyscy mieli ochotę wsiąść na konie i uciec stąd, zostawiając więźniów własnemu losowi. Mimo dominującej pozycji w gruncie rzeczy podzielali ich dolę. Surowa natura sprawiedliwie zrównywała wszystkich w trudach codzienności.

Ryby stanowiły jedyny ratunek. Dzieci w przedszkolu głodowały, do stołówki od dwóch tygodni nie dowożono zupy. Choć była to licha galop-zupka, ugotowana na zepsutej najczęściej kapuście i zaprawiona odrobiną mąki, napełniała żołądek choć na parę godzin. A jeśli do tego trafiły się gałuszki – kluski z żytniej mąki na wodzie, dawało się jakoś przeżyć dzień. 

Jeszcze parę tygodni temu kilku mężczyzn z sąsiedniego baraku opracowało sprytną metodę polowania na szwendające się wszędzie wrony. Udało im się kilka upolować, ale ptaszyska nie były głupie: w końcu się połapały, że w pobliżu ludzkich siedzib nie są bezpieczne, i wyniosły się stąd na dobre.

Wracając do swojego baraku i przebijając się przez kopny śnieg, który znów zaczął sypać, Gustaw przypomniał sobie, jak kiedyś, podczas wycinki, natknęli się na rannego łosia. Zwierzę miało złamaną tylną nogę i widać było, że cierpi. Zdarzyło się to wiosną, jeszcze przed roztopami, choć słońce przygrzewało już coraz mocniej. Prawdopodobnie lód się załamał na jeziorze.

To była klępa. Płowa, łagodna albo tak wycieńczona, że już nie miała siły się bronić. Nie mógł oderwać wzroku od jej brązowych oczu, ocienionych długimi rzęsami. Ludzie ją przerażali, ale jednocześnie na nich patrzyła, jakby błagała o pomoc. Leżała pod starym

modrzewiem, na zeszłorocznym igliwiu. Na zaropiałej nodze żerowały muchy i larwy. Usiłowała wstać, lecz nie dała rady. Zwiesiła głowę, cicho pobekując. Była w zaawansowanej ciąży.

Wiedział, że nie mogą jej pomóc, coś się w nim jednak buntowało przed odebraniem jej życia. Zanim zdążył się zastanowić, podszedł Zybajło i jednym szarpnięciem podciął jej gardło. Krew chlusnęła szerokim strumieniem. Samica gasła po cichu, wpatrzona w oczy oprawcy, a Gustaw nie wiedział, czy widzi w jej oczach wdzięczność, czy wyrzut.

Część mięsa ugotowali, część ususzyli, pozostałe zakonserwowali w soli i ziołach i przez jakiś czas było co jeść. Gustaw zaniósł Oksanie najbardziej delikatny i miękki kawałek polędwicy, nie wtajemniczając dziewczyny, że to mięso nienarodzonego łoszaka. Tego dnia dzieci jadły gulasz.

Odegnał to wspomnienie i nie napotykając po drodze nikogo, dotarł do siebie.

Już od progu poczuł nęcący zapach. Odezwały się ślinianki, a podrażniony aromatem żołądek aż się skręcił z głodu. Na piecu pyrkotał garnek.

Gustaw uniósł pokrywkę. W środku były jakieś szare kawałki mięsa, mała cebula, wyglądająca na podgniłą, i suszone zioła, które kobiety zbierały latem, a potem wymieniały po barakach za kawałek mydła albo trochę soli. Najbardziej pożądana i ceniona była czeremsza, zbierana pod koniec maja. W smaku przypominała czosnek. Stanowiła źródło cennych witamin i stosowano ją jako antidotum na wiele dolegliwości. Czeremszę można było wymienić nawet za kawałek chleba.

Gustaw wyczuł jej ostry, przyjemny aromat. Mięso pływało w dużej ilości wody, zaprawione nikłymi okami tłuszczu. Potrawa musiała dopiero zacząć się gotować, bo na jej powierzchni jeszcze widać było szumowiny. Zaciekawiło go, kto i jakim cudem zdobył coś do jedzenia.

Nie musiał myśleć długo.

– Dziki królik złapał się we wnyki – pochwalił się Zybajło. – Właśnie go oskórowaliśmy.

Skinął głową w stronę chudego mężczyzny o kwadratowej szczęce i rzadkim, rudym zaroście, który, klęcząc na podłodze, oczyszczał płaskim kamieniem szarą, niedużą skórkę. Niewielkie ilości tłuszczu i krwi, które jeszcze zostały na wewnętrznej stronie, zbierał kamieniem i pieczołowicie wycierał o brzeg wiadra, żeby nie uronić ani kropelki.

– Poszliśmy z Beretem. Kurwa, już przestałem wierzyć. – Zybajło pokręcił głową, dosypując soli do garnka. Zaciągnął się smakowitym aromatem. – Nastawiamy te wnyki od dwóch tygodni i kurwa nic. Chyba wszystko, co żyje, stąd się wyniosło. Sam bym się wyniósł – mruknął, mieszając drewnianą łyżką w garnku. 

Beret uniósł głowę. Otarł nadgarstkiem czoło, zostawiając na nim czerwoną smugę. Z wykształcenia był pirotechnikiem, z zamiłowania piromanem, ale poza tym umiał zrobić prawie wszystko. Kiedyś wprawił Gustawa w osłupienie, gdy zdobycznym szydełkiem wydziergał sobie grube skarpety.

– Zybajło tak wytresował okoliczne króliki, że w promieniu stu kilometrów znają jego zapach i spierdalają, jak tylko pierdnie – zaśmiał się. – Widać ten był jakiś niekumaty i odporny na tresurę. A swoją drogą, wyglądał jak chudy szczur. W tartaku widziałem większe. Bydlaki, jak pod siodło.

– No i co z tego? Nie był wielki, ale lepsze to niż nic. Lepiej zeżreć chudego królika niż tłustego szczura. Zastawiliśmy znowu, może co większego się złapie. Jak nie, to zdechniemy z głodu i wtedy możesz się śmiać z moich pierdnięć – odgryzł się Zybajło. – Wczoraj zakradłem się pod chałupę strażników, do tej szopy, gdzie trzymają ziemniaki i marchew. Pusto. – Rozłożył ręce. – Dwa pomarszczone kartofle i nadpsuta cebula… Wszystko zeżarły, ruskie skurwysyny jebane. Ludzie gadają, że owies podprowadzali koniowi Karakuła, ale nakrył jednego i prawie mu jaja odstrzelił. Karakuł prędzej własną matkę pozwoli zjeść, niż ruszyć tę pierdoloną klacz – westchnął Zybajło, który już dawno wpadł na pomysł poczęstowania się z końskiego żłoba, nigdy mu się to jednak nie udało. Ukochana klacz komendanta pilnowana była jak ostatni okaz konia.

W ich baraku panował niepisany zwyczaj, że dzielono się jedzeniem. Nie było to bynajmniej podyktowane troską o bliźniego, lecz stanowiło czysty przejaw egoizmu i interesowności: ty dasz innym, inni dadzą tobie; stara, dobra zasada wymiany. Być może z tego powodu ich barak od kilku miesięcy trwał w niezmienionym składzie, podczas gdy w innych lokatorzy co chwilę odchodzili na tamten świat, a ich miejsce zajmowali nowi.

– Długo jeszcze? – Gustaw skinął głową w stronę garnka. Był głodny, ale ledwie się trzymał na nogach ze zmęczenia.

– No. Żylasty był – zaśmiał się Zybajło. – Chcesz zęby połamać?

– Zostawcie dla mnie na rano – poprosił. Zmęczenie wzięło górę nad głodem. – Idę spać, jestem skonany. Michał – zwrócił się do Zybajły. – Chodź do mnie na chwilę.

Kiedy znaleźli się sami, powiedział, ściszając głos:

– Musimy jutro iść po ryby, nie ma innego wyjścia. Nie wyżyjemy na jednym króliku. W najbliższych dniach mostu nie naprawią, a z miasta nikt tu nie przyjedzie. Prędzej Karakuł z innymi stąd się zabiorą.

Zybajło podrapał się po głowie, jak zawsze gdy pojawiał się problem, który go przerastał. Potarł ręką nos. Usiadł na pryczy Gustawa i wyciągnął nogi. W wełnianych skarpetach widniały okazałe dziury, przez które wyglądały palce. Gustaw, starając się nie okazywać obrzydzenia, patrzył na pożółkłe i poczerniałe paznokcie, mocno wyrastające poza krawędź brudnych palców. Na końcach zaczęły się już zawijać.

– Nie przeszkadzają ci?

Zybajło doskonale widział wstręt malujący się na twarzy Lindnera i śmiać mu się chciało. Nieodmiennie bawił go takt i dobre maniery tego lwowskiego elegancika, który nawet w piekle uprzejmie przywitałby się z diabłami.

– Przeszkadzają, ale nie mam czym obciąć. A twarde, france, że nic im rady nie daje.

– Masz.

Gustaw wyciągnął z małej walizki stojącej pod stołem ostry jak brzytwa scyzoryk. – Tylko zrób to u siebie, jeśli łaska. A wracając do poprzedniego tematu: myślę, że pójdziemy jutro wieczorem. Drewna jest dużo i chyba już zdążyło trochę podeschnąć. Nasączy się pochodnie smarami, przez jakiś czas powinny się palić. Możemy po robocie rozpalić kilka ognisk na drodze do jeziora. Ruskie są tak samo głodne, nic nie powiedzą. Może się uda.

– Myślałem o tym – odrzekł Zybajło, dłubiąc w zębie kawałkiem patyka. Wyciągnął coś, obejrzał to, a następnie z powrotem włożył do ust. – Znalazłem w tartaku kawałek żelaza ostrego jak sam skurwysyn. Osadziłem w kołku i sądzę, że się zda. Póki co. Wilków jest coraz więcej – rzucił niby od niechcenia. – Najlepiej by było po cichu podciąć któremuś gardło i zabrać broń – zaczął starą śpiewkę, mając na myśli strażników. Rozmawiali o tym dziesiątki razy. Zybajło był zwolennikiem radykalnych rozwiązań. – Wtedy moglibyśmy chodzić do lasu bez obaw. Kulka to zawsze bezpieczniej, niż rzucać się z oszczepem – dodał sarkastycznie.

– Nie. Teraz za dobrze z nimi żyjemy, żeby ryzykować. Zanimbyś się obejrzał, zastosowaliby takie restrykcje, żebyś się nie pozbierał. A potem wszystkich nas by wystrzelali. Chcesz ryzykować życie kobiet i dzieci?

– Teraz? Kiedy nie ma mostu? – powątpiewał Zybajło.

– Oszczędzają amunicję i zrobili się tchórzem podszyci.

– I co z tego? Znaleźliby sposób. Dopóki nie stwarzamy kłopotów, to nam za bardzo nie patrzą na ręce. Dla nas jest problemem te kilkaset kilometrów, dla nich nie. Niech tylko rozejdzie się wieść, że więźniowie się zbuntowali i zaciukali strażników, zobaczysz, co tu będzie. Rozpęta się piekło. Teraz patrzą przez palce, bo im się wydaje, że nie jesteśmy niebezpieczni. Zabiedzeni, wycieńczeni więźniowie w samym sercu tajgi. Michał, tyle razy o tym rozmawialiśmy…

W rzeczy samej, od późnej nocy do świtu w posiłku panował proizwoł. Zybajło walnął pięścią w stół.

– Nie rozumiesz, że to by nam rozwiązało problemy? Chcesz się rzucać na wilki z gołymi rękami? One chodzą stadami, a nas jest dwóch. Najwyżej trzech, jak Beret za dużo wypije i fantazja ułańska go porywa. Może jeszcze Makunina da się namówić, odgrażał się ostatnio, że z nami pójdzie. Nie wiem po co. – Zybajło się skrzywił. – Ledwie nogami powłóczy. No, chyba że jako przynęta na te jebane bestie. Gdybyśmy mieli broń… Do jeziora co najmniej osiem kilometrów. Zeżrą nas piętnaście razy!

– Nie rozumiesz, że to by nas tylko wpędziło w kłopoty? Poza tym skąd brałbyś amunicję? – Gustaw zaczynał tracić cierpliwość. Okiełznanie porywczego Zybajły kosztowało go coraz więcej. Ten oczajdusza był jak wściekły pies na zbyt krótkim łańcuchu. – No dobrze, załóżmy, że zabijesz strażnika i zabierzesz mu broń. I co dalej? Pójdziemy dwa, może trzy razy. Za każdym razem zużyjemy kilka sztuk, bo wilki są coraz odważniejsze. Będziemy strzelać na oślep, w powietrze, żeby je odstraszyć, bo przecież wszystkich nie zabijemy. One widzą w ciemnościach, w przeciwieństwie do nas. I co dalej? Będziesz w nie rzucał tą bronią, jak się skończą naboje?

– Jest jeszcze Oksana. Nie siedzi, jak my, jest wolna. Mogłaby… – zaczął Zybajło, ale Gustaw podniósł rękę.

– Jej w to nie mieszaj.

Gest był tak jednoznaczny, że Zybajło zrezygnował z dalszego ciągu. Od dawna już podejrzewał, że Gustaw egoistycznie zostawia dla siebie korzyści związane z bliskimi stosunkami z tą ruską, ale postanowił odłożyć rzecz na później. W skupieniu obejrzał scyzoryk i przeciągnął ostrzem po blacie stołu. Rysa była głęboka na centymetr.

– W chuj z tym wszystkim! – warknął w końcu. – Akim od kilku dni w kółko gada o Hartadze. Jakby tu, kurwa, mało kłopotów było.

Gustaw dawno nie widział Zybajły tak wytrąconego z równowagi.

– O kim?

– O Hartadze, niedźwiedziu, co się błąka w okolicy. Wielkim i potężnym jak góra.

– Niedźwiedzie śpią o tej porze.

– Ale nie Hartaga. Akim mówi, że to Beor.

– Kto?

– Nie słyszałeś nigdy o Beorze? Gdzieś ty się, człowieku, uchował… Pół człowiek, pół niedźwiedź. To taki wilkołak, tylko w niedźwiedziej skórze. Nie śmiej się.

– Powoli pokręcił głową. Na jego twarzy nie pozostało ani śladu charakterystycznego sarkazmu. Był wyjątkowo poważny i skupiony. – Kilka dni temu, za tartakiem, widziałem ślady. Wielkie jak cztery dłonie dorosłego mężczyzny. Beor to bestia. Jest przebiegły i sprytny. Wszystko wie i wszystko rozumie. Ma rozum człowieka, a siłę dwunastu ludzi. Wystarczająco długo żyję na Syberii, żeby się o nim nasłuchać. Byłem na wschodzie, na dalekiej północy, na Kamczatce, w Norylsku… Wszędzie o nim gadają… Wszędzie się go boją. To on jest władcą tajgi, nawet wilki okazują mu szacunek. Powiadają, że Bóg nie dał niedźwiedziowi dużego palca, żeby nie mógł posługiwać się bronią, bo wtedy nikt nie zdołałby go pokonać.

Gustaw stłumił ziewanie. Czuł, że sen ogarnia każdą jego komórkę, a jednocześnie było coś takiego w tonie jego towarzysza, co kazało mu słuchać. Sięgnął po kubek i dopił zimną herbatę.

– I co ten Beor? Porywa dziewice?

– Żebyś wiedział! – odparł stanowczym tonem Zybajło. – Szuka kobiet, by spłodzić z nimi potomstwo. Zaciąga je do swojej jaskini, przynosi im pożywienie, a potem z nimi spółkuje. Kiedy już są brzemienne, rodzą następne pokolenie Beorów. Jak siedziałem na Sachalinie, Niwchowie o nim opowiadali. To prosty, ale cwany lud, dobrze przystosowany do życia. Umieli się obchodzić z Beorem, żyli z nim w zgodzie. Nawet jeśli polowali na niedźwiedzie, to nigdy nie jedli ich mięsa. Powiadali, że dla nich to jak kanibalizm. Wiesz, że u nich kobieta, która powiła bliźnięta, nazywana była niedźwiedzicą i po śmierci chowana jak niedźwiedź? Wierzyli, że odchodzi do świata górskich ludzi, czyli właśnie niedźwiedzi. Wszystkie niedźwiedzie traktowali w szczególny sposób, ale zawsze potrafili rozpoznać Beora. Sam widziałem, jak myśliwi, upolowawszy niedźwiedzicę, przynieśli jej młode do wsi. Znaleźli kobietę, która kilka tygodni wcześniej urodziła dzieci i wciąż je karmiła piersią. Oddali jej małe niedźwiadki na wychowanie. Dbała o nie i karmiła piersią jak swoje własne, a w okolicy przez cały rok nikt nie zaginął w lesie. Ja już tego nie zobaczyłem, bo spierdoliłem stamtąd przy najbliższej nadarzającej się okazji, ale ponoć jak te miśki wyrosną, to zostaną ozdobione naszyjnikami czy tam innymi błyskotkami i odprawione do lasu. A jak się zestarzeją, to wrócą do wsi i tam dożyją w spokoju ostatnich dni.

– A co to ma wspólnego z nami?

Zybajło również sięgnął po kubek. Zajrzał w resztki herbaty pozostałe po Oksanie.

– To naprawdę ja przyniosłem te zmiotki? – Skrzywił się, aż ptak na jego czole zmarszczył skrzydła. – Żeby chociaż cukier…

Gustaw parsknął śmiechem.

– No, ale co z tym niedźwiedziem? Mów, to ciekawe.

– To wcale nie jest ciekawe. Jeszcze się przekonasz…

– Tamten nagle przestał być rozmowny. – Po prostu cię ostrzegam. Uwierz mi, nie chciałbyś się na niego natknąć. Powiadają, że jak stoi na tylnych łapach, to ma ponad trzy metry wzrostu i coś ludzkiego w oczach… Ludzkiego, a jednocześnie przerażającego. Jakby wniknął ci w duszę i znalazł tam rzeczy, o których nie miałeś pojęcia.

Blady i nieswój Zybajło, pozbawiony zwykłego animuszu oraz pewności siebie, stanowił niecodzienny widok. Naprawdę był poruszony. Ściskał kubek, wpatrując się w ścianę. Gustaw zamierzał coś powiedzieć, ale zrezygnował.

Poruszyła się zasłona. Siwowłosy Akim o mało co nie wyrżnął głową w belkę na suficie. Wciąż zapominał o swoim wzroście. Schylił się i popatrzył pytająco na Gustawa. Ten zrobił miejsce na pryczy i zrezygnowany poklepał koc.

– No dobra… Pewnie i tak nie zasnę.

Zatrzeszczały sprężyny. Akim usiadł i oparł się o ścianę.

– Słyszałem, że mówiliście o Hartadze.

Zirytowany Gustaw potrząsnął głową. Dość już miał gadania o duchach tajgi. Do rozwiązania był konkretny problem i zamierzał zmobilizować mężczyzn, żeby mu pomogli.

– Hartaga Hartagą, cokolwiek to jest… Ważniejsze, żeby wymyślić, jak się zabezpieczyć przed wilkami. – Nie zamierzał udawać, że się przejął bajdurzeniem Zybajły. – Sami słyszycie… Więc może lepiej tym się zajmijmy, a nie upiorami z makabrycznych opowieści.

Z tajgi znów dobiegało wycie. Nigdy nie zdołali do niego przywyknąć. Przejmujące grozą zawodzenia poruszały wyobraźnię jak chyba nic na tym świecie. Z każdą godziną były coraz bardziej intensywne. Teraz rozlegały się już ze wszystkich stron, jakby bestie zamierzały okrążyć posiołek i przypuścić zmasowany atak. Wilki na ogół unikają ludzi, ale podczas srogich, syberyjskich zim, kiedy nie znajdą nic do jedzenia, człowiek stanowi dla nich takie samo źródło mięsa jak inna zwierzyna. W lesie, nocą, miały przewagę. Ostatnio tak się rozbestwiły, że w ciągu dnia rzuciły się na trzynastolatka, który wraz z ojcem pracował niedaleko stąd, przy wyrębie. Rozszarpały go na oczach przerażonego mężczyzny. Nie dały się odgonić. Dzierżąc w pyskach kawałki ciała, pomknęły w las.

Głodne, coraz odważniej, całymi stadami kręciły się pośród baraków. Była ich taka mnogość, jakiej nie pamiętali nawet najstarsi mieszkańcy Syberii. Po zmroku bano się wychodzić. Nie pomagały drewniane płoty, którymi próbowano odgradzać obóz, wilki zawsze znalazły sposób, żeby się dostać do środka. Kiedy nocami konie w stajni zaczynały nerwowo rżeć, strażnicy otwierali okna i strzelali w powietrze, obawiając się, żeby niechcący nie zranić wierzchowców. Pomagało na krótko. Wilki bardzo szybko przyzwyczaiły się do huku broni i niewiele sobie z niego robiły.

Przez jakiś czas nocami palono ogniska wokół posiołka, ale w końcu Karakuł zdecydował, że to marnotrawienie drewna, i zakazał tych praktyk. Postawił przy stajni dwóch strażników z bronią, żeby pilnowali jego ukochanego konia, i uznał sprawę za zamkniętą. Jakby w odpowiedzi następnej nocy wataha wilków dobrała się do obory usytuowanej za kuźnią i z piętnastu wołów zostało tylko dziesięć.

– Nie lekceważ Hartagi.

Akim był poważny i skupiony.

– Na wilki można mieć broń albo ogień, ale na Hartagę to nie podziała. On nie jest stąd.

Gustawa zaczynało ogarniać rozdrażnienie.

– A skąd? Z księżyca? – zapytał, ledwie kryjąc irytację.

Chciał wreszcie iść spać. Jutro czekał ich kolejny dzień harówki. Droga była tak zasypana, że musieli spławiać drewno rzeką, a potem dotoczyć je do tartaku, podkładając pod spód okrągłe belki. Wołów w takich zaspach nie dało się wykorzystać i musieli wszystko robić sami.

Akim zgarbił się i pomasował chorą rękę. Przez chwilę milczał, obrzucając obu mężczyzn zmęczonym wzrokiem.

– Stary już jestem i nie zamierzam się okłamywać, że jeszcze wiele przede mną. Ale nie jestem też głupi. – Popatrzył uważnie na Gustawa. – Wystarczająco długo chodzę po tym świecie i naprawdę już dawno przestałem uważać, że muszę wszystko rozumieć – rzekł łagodnie.

– Mój dziadek był powstańcem wywiezionym z Polski za walkę o niepodległość. Przed śmiercią chciałbym jeszcze zobaczyć tę waszą Polszę, nigdy tam nie byłem. Kto by pomyślał, że na starość korzenie tak bardzo nie dają spać…

– Jesteś Polakiem?

– Po babce i dziadku. Dziadek był nauczycielem muzyki w konserwatorium w Warszawie. Po powstaniu został skazany na posielenie. Razem z całą rodziną. Moja mama urodziła się już w Irkucku i wyszła za mąż za Rosjanina. A myślisz, że skąd tak dobrze znam polski? – Błysnął zębami koloru ziaren kukurydzy.

Rzeczywiście, mówił pięknym, literackim językiem, prawie bez akcentu.

– Na chrzcie dali mi Wiktor, ale ojciec zawsze wołał „Akim”, i tak już zostało. Matka nauczyła mnie polskiego, ale niewiele o Polsce opowiadała, przecież nigdy tam nie była. Kiedy przyszedłem na świat, dziadkowie już nie żyli. – Zamyślił się. – Nigdy się nie nauczyli Rosji, nie rozumieli jej i nie umieli tu żyć. Ech, wy myślicie, że teraz tu trudne warunki. Przyjechaliście na gotowe. Były baraki, prycze, nawet bania… Wszystko zbudowane, zorganizowane. Sklep, stołówka. Mnie tu przywieźli jesienią w trzydziestym siódmym. Razem z innymi – opowiadał, chwilowo porzucając temat Hartagi. – I zostawili pośrodku tajgi własnemu losowi. Bez szałasu, baraku, bez niczego. Tylko polana tu była, nic więcej. Jaki sklep, jakie przedszkole? – Rozciągnął usta w dziwnym grymasie. – Wszystko sami musieliśmy zbudować, od podstaw, od najmniejszej deseczki. Jak chcieliśmy. Tak będziecie żyć, jak sobie pościelicie, powiedzieli. Tylko tartak i stolarnię potem nam postawili, to były zbyt ważne rzeczy, by pozostawiać je bez nadzoru. Nikt nas nie musiał pilnować, kończyła się jesień, a my spaliśmy pod gołym niebem. Z każdą kolejną nocą było coraz zimniej. Dali nam narzędzia, trochę gwoździ i co kilka dni przywozili po kawałku chleba i misce zupy. Nikt by się tym nie wyżywił, ale właśnie na tym to wszystko polegało: za dużo, żeby zemrzeć z głodu, za mało, by przeżyć. Wybór, człowieku, należy do ciebie.

Łapaliśmy zwierzynę we wnyki, łowiliśmy ryby, polowaliśmy na ptaki, ale i tak głodowaliśmy. To wtedy nauczyłem się żuć korę sosnową. Nocami wpatrywaliśmy się w gwiazdy i wiedzieliśmy, że jeśli nie zdążymy przed nastaniem mrozów, wszyscy tu pomrzemy jak psy i nawet grobów nam nikt nie wykopie. Na palcach nie zliczysz, ilu umarło z chorób, z wycieńczenia, ilu wilki zjadły. Widzieliście te krzyże pod lasem? Tam ich chowaliśmy. Jeśli było co chować – dodał w zamyśleniu.

– Za co cię wsadzili? – zainteresował się Zybajło.

– Za bołtownię – wyjaśnił Akim. – Jęzorem za bardzo mieliłem, narzekałem na sowiecki ustrój. Dostałem dziesięć lat. Najpierw posadzili mnie w Mińsku, ale uciekłem. Nie mogłem wrócić do domu, boby mnie znowu złapali i dowalili jeszcze z pięć co najmniej. Życia by mi w końcu zabrakło. – Pokręcił głową. – Ukrywałem się w syberyjskich lasach. Kto się w nie zapuści, wsiąka jak w gąbkę, staje się częścią przyrody. I nie ma znaczenia, martwy czy żywy, w każdym przypadku jest pożytecznym ogniwem. Albo zasadzisz się na sarnę i wtedy masz przed sobą kolejnych parę tygodni, albo zdechniesz z głodu, a twoim truchłem nakarmią się okoliczne drzewa. W przyrodzie nic się nie marnuje. Jadłem jagody, polowałem. Broń i naboje kradłem napotkanym myśliwym. Latem spałem pod gołym niebem, na zimę zbudowałem sobie ziemiankę. Jak się trafiło, to nocowałem w myśliwskich chatach. Bywały całkiem nieźle wyposażone, można było spędzić w nich i kilka tygodni. Od czasu do czasu zachodziłem do różnych osad i wiosek, żeby wymienić futra albo mięso na kaszę, sól czy mąkę. I tak cztery lata przeleciały nie wiadomo kiedy.

– No to co się stało? Jak ktoś tak dobrze przystosowany do życia w tajdze dał się złapać?

Akim uśmiechnął się bezradnie.

– A co człowiekowi rozum najbardziej odbiera?

– Pieniądze – oświadczył z pełnym przekonaniem Zybajło.

– Kobieta… – sprostował Akim, skubiąc brodę. – Wdowa, jeszcze całkiem do rzeczy, choć nie młódka. Mądra i odważna. Sama utrzymywała trójkę dzieci i dawała sobie radę. Jeszcze mnie próbowała pomagać, bezdomnemu wędrowcowi, przez którego tylko problemy miała. Zakochałem się – westchnął. – Jak sztubak. Przez chwilę nawet wydawało mi się, że z nią zostanę, że się uda…

Urwał na chwilę, wracając do wspomnień.

– Mieszkała w osadzie pośrodku tajgi. Na wschodzie ciągnęły się poligony i często żołnierze przyjeżdżali. W osadzie była jedyna karczma w okolicy, osamotniona jak ta oaza na pustyni. Potem się okazało, że prowadził ją konfident. I bez tego wiedziałem, że ryzykuję, ale co zrobić, miłość silniejsza od rozsądku i na wiek nie patrzy. Młody wobec niej głupi na równi ze starym. Tylko, stary dureń, nie przewidziałem, że narażam również ją na niebezpieczeństwo. Rozum mi zupełnie odebrało. Zamiast uciekać, przychodziłem każdej nocy, ryzykując, że mnie w końcu złapią. Tłumaczyłem sobie, że jestem jej potrzebny, że muszę się nią opiekować, a wiecie, co było najśmieszniejsze? – Wzruszył ramionami. – Oj, chłopy jednak durne. To nie baby nas potrzebują. Ona świetnie sobie beze mnie radziła. Ja jej tylko kłopoty przyniosłem.

Znów zamilkł, nie zwracając uwagi na sceptyczną minę Zybajły.

– Nakryli mnie w końcu i tym sposobem znalazłem się tutaj. Ale ja nie o tym. – Przesunął dłonią po czole, odganiając bolesne obrazy. Przez wiele lat starał się wyrzucić z pamięci widok Anny, wleczonej po śniegu i wpychanej do ciężarówki, ale wciąż miał w oczach jej podkasaną, kwiecistą spódnicę i ciągnącą się po ziemi wełnianą chustkę, którą sam jej podarował. Do dziś zdarzało się, że w bezsenne noce prześladował go kobiecy krzyk, tak przejmujący, że nawet kamieniom pękały serca.

Nigdy się nie dowiedział, co się stało z jej dziećmi ani z nią samą. Nie miał szans sprawdzić, bo już kilka tygodni później znalazł się w Małoszujce, a potem tutaj.

– Przez te cztery lata wędrówki przez tajgę czasem natykałem się na ślady Beora. Raz widziałem, jak zakopywał myśliwego, który zamarzł w lesie. – Akim z widocznym trudem wziął się w garść i wrócił do uprzednio porzuconego tematu. – Stałem za drzewami i patrzyłem, jak rozdrapuje pazurami zmarzniętą ziemię, a potem przykrywa nią ciało. Beor ma szacunek dla zmarłych.Wiecie, czemu nigdy nie zjada trupów? – zapytał, a nie doczekawszy się odpowiedzi, kontynuował: – Bo jest spokrewniony z człowiekiem. Bo niedźwiedź i człowiek tworzą jedność, a ich duch może się materializować raz w jednej, raz w drugiej postaci. Z ust do ust przekazują sobie legendę o chłopie, który przebrał się w futro, żeby nastraszyć Chrystusa. Za karę obrósł futrem i stał się niedźwiedziem. Aby jednak było wiadomo, że pochodzi od człowieka, jego stopy pozostały ludzkie. 

Ale Hartaga musi się żywić ludzkimi duszami, bo tylko w ten sposób może pozostać Beorem. Nie ruszy trupa, w nim już nie ma duszy. On poluje na żywych.

Gustaw, poruszony historią życia starego, na końcu języka miał, że w zwyczaju niedźwiedzi leży zakopywanie zdobyczy na później, lecz się powstrzymał. Akim mówił sugestywnie, niskim, donośnym głosem. Kołysał ich opowieściami jak czuła niańka. Zawsze lubili go słuchać – niczym bajarz, słowami potrafił wyczarować krainę pełną magii, leśnych stworzeń, zaczarowanych zakątków i rzeczy, które nie dawały się ogarnąć rozumem, gdzie rzeczywistość nie miała dostępu. Może w innych okolicznościach by go wyśmiali, dorośli mężczyźni twardo stąpają po ziemi. Ale tutaj przyjemnie było wierzyć, że świat nie kończy się na wojnie, obozach i gwałtach. Na głodzie, rozłące z bliskimi, niekończącej się tęsknocie i niepewności jutra. Że ma jeszcze inną stronę, gdzie nie obowiązują reguły ustalane przez ludzi. Metafizyczny wymiar, który pozwala nie zwariować.

Ciszę w baraku przerywały jedynie zawodzenia wilków.

Niespodziewanie zrobiło się ciasno. Opowieść Akima wyciągnęła ludzi z łóżek, choć odpoczynek był tu towarem deficytowym i nie do przecenienia. Każdy jednak chciał choć przez chwilę zapomnieć o wojnie, o Smolnym i pieskiej doli, która przypadła im w udziale. Wokół pryczy Gustawa zgromadziło się kilku mężczyzn. Ktoś przycupnął na taborecie, ktoś inny oparł się o ścianę i zapalił skręta, znosząc obojętnie łakome spojrzenia. Któryś przykucnął, podpierając dłońmi brodę.

– Naprawdę jest taki wielki?

Akim kiwnął głową.

– Jak góra. I szybki jak wiatr. Potrafi zjawić się nagle, bez ostrzeżenia i zanim się obejrzysz, jesteś martwy. Nigdy nie wiesz, kiedy podejdzie. Słyszysz tylko szelest i widzisz, jak drzewa zaczynają falować. Odwracasz niespokojnie głowę, ale wkrótce czujność przygasa, bo jesteś przyzwyczajony do odgłosów tajgi. Myślisz, że to wiatr, zabłąkany zając albo rosomak, a już w następnej minucie przez głowę przelatują ci ostatnie obrazy z życia.

– U nas, pod Wilnem, mówią na niego Lokis – odezwał się ktoś. – I powiadają, że jak nie jest głodny i nie ma powodów się mścić, to zostawia ludzi w spokoju. I że można go zabić srebrną kulą albo zakłuć miedzianym ostrzem.

– Kiedy ukrywałem się przed Sowietami – zaczął znowu Akim – zawędrowałem aż do Jakucji. – Mieszkałem przez jakiś czas w osadzie i chodziłem na polowania z miejscowymi. Bali się Beora bardziej niż głodu i śmierci. Robili wszystko, żeby mu się przypodobać. Kiedyś upolowaliśmy potężną niedźwiedzicę. Nie była Beorem, co do tego nie mieli żadnych wątpliwości, ale obawiali się, że może być jego towarzyszką. Więc ten, który posłał jej śmiertelną kulę, musiał za to zadośćuczynić. Po powrocie do wsi zorganizowano uroczystość. Rozpalono ogniska, upieczono gęsi, kobiety tańczyły, przystrojone w zwierzęce maski.

Niedźwiedzicę rozciągnięto na plecach przy ognisku, a ten, który odebrał jej życie, położył się na niej i pozorując jebanie, starał się ją zaspokoić. Tylko wtedy można było mieć pewność, że Beor nie przyjdzie się mścić.

– Widziałeś go? – odezwał się któryś.

– Raz. I wierzcie mi, nie chciałbym nigdy więcej go spotkać…

Książkę Powrót z piekła kupić można w księgarniach internetowych: 

REKLAMA

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Powrót z piekła
Magdalena Kawka2
Okładka książki - Powrót z piekła

Kontynuacja powieści "Pora westchnień, pora burz" o końcu beztroskiego Lwowa. Jest koniec 1940 roku. Gustaw Lindner od sześciu miesięcy przebywa w łagrze...

dodaj do biblioteczki
Reklamy
Recenzje miesiąca
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
Aldona z Podlasia
Aldona Anna Skirgiełło
Aldona z Podlasia
Egzamin na ojca
Danka Braun ;
Egzamin na ojca
Cień bogów
John Gwynne
Cień bogów
Rozbłyski ciemności
Andrzej Pupin ;
Rozbłyski ciemności
Wstydu za grosz
Zuzanna Orlińska
Wstydu za grosz
Jak ograłem PRL. Na scenie
Witek Łukaszewski
Jak ograłem PRL. Na scenie
Pokaż wszystkie recenzje