Położony na krańcu świata Instytut Północny jest otoczony rozległym obszarem wiecznego śniegu i lodu. Niegdyś był dobrze prosperującym ośrodkiem badawczym, lecz wskutek bliżej nieokreślonego incydentu jego działalność została nagle zawieszona, a zespoły naukowe ewakuowano. Teraz stanowi dom dla trojga nadzorców i jedynego pozostałego na miejscu badacza, który stara się zgłębić uczucie zimna.
Misja jest prosta: doglądać wnętrz, wykonywać codzienne zadania i utrzymywać gmach w dobrym stanie na wypadek wznowienia badań. Nie wolno im tylko dotykać termostatu ani pod żadnym pozorem wychodzić na zewnątrz.
Pewnego dnia dostrzegają tajemniczy obiekt, który pojawił się w śniegu. Są nim wręcz zahipnotyzowani. Nie umieją dokładnie określić jego kształtu ani koloru, ani nawet tego, czy się porusza, czy tkwi nieruchomo. Wiedzą jedynie, że tam jest. Chyba.
Skonsternowani walczą o zapanowanie nad własną psychiką, podczas gdy to coś w śniegu igra z nimi, torpeduje ich pracę i każe podać w wątpliwość wszelkie wyobrażenia o tym, co dotąd uważali za normalne.
To coś w śniegu to ironicznie zabawna powieść prowokująca do myślenia, pełna absurdalnego humoru rodem z Monty Pythona. Do lektury zaprasza HarperCollins Polska. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki To coś w śniegu. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
Naszym zadaniem w tym tygodniu było otwieranie i zamykanie drzwi.
Kay poprosiła, żebyśmy otworzyli i zamknęli wszystkie drzwi, zwracając uwagę na takie, których mechanizmy działają „głośniej, niż powinny”. Głośna klamka albo zawias mogą wskazywać na konieczne naprawy lub wymiany, które zostaną dodane do listy zadań w nadchodzących tygodniach, gdy wszystkie niezbędne narzędzia i części zostaną zgromadzone i nam wysłane. Moglibyśmy się z tym uporać szybciej, dzieląc budynek na części i zajmując się indywidualnie każdą z nich z osobna, ale w trakcie naszego wdrożenia Kay jasno powiedziała, że wszystkie zadania powinniśmy wykonywać jako grupa. Doceniam to, bo dzięki temu mogę być aktywniejszym kierownikiem, a my mamy gwarancję dokładniejszej oceny sytuacji, jako że każde z nas prawdopodobnie ma inne wyobrażenie o akceptowalnej głośności drzwi. Jak dotąd nasza komisja nie znalazła żadnych problematycznie głośnych drzwi, choć kilka zainspirowało ciekawe dyskusje dotyczące istoty „skrzypienia”.
Podjęliśmy pracę w miejscu, w którym skończyliśmy ją dzień wcześniej, na czwartym piętrze.
– A te, jaki wydają dźwięk? – pytam.
– Moim zdaniem w porządku – odpowiada Cline. – Jak drzwi. Nie dosłuchałem się niczego złego. A próbowałem.
Kiwam głową z aprobatą, zadowolony z tego, że wziął sobie do serca udzielony mu wcześniej w tym tygodniu wykład o różnicy między niesłyszeniem a niesłuchaniem.
– Gibbs? – pytam.
– Przepraszam, zamyśliłam się – odpowiada Gibbs.
– Nie szkodzi. Otworzę jeszcze raz.
– To przez tę rzecz na śniegu – kończy Gibbs, zanim położę rękę na klamce.
– Jeśli chcemy skończyć na czas, żebym mógł zabrać się za papierkową robotę, musimy skupić się na drzwiach.
– Mogę się zająć papierkami – proponuje Gibbs.
– Nie chodzi o papiery. Najbardziej czasochłonna jest kwestia samych drzwi.
– Jasne.
Ponownie otwieram drzwi, a Gibbs stwierdza, że nie wydają dziwnych dźwięków. Mamy więc konsensus: te drzwi są w porządku.
W drodze do następnych głos zabiera Cline:
– A może teraz?
– A może teraz co? – pytam.
– Pomiędzy drzwiami moglibyśmy porozmawiać o tym, co znajduje się na śniegu.
Ma rację. Może to nawet dobry pomysł i żałuję, że sam na niego nie wpadłem. Boję się o konsekwencje, bo wyczuwam, że są podekscytowani nowym znaleziskiem, a czasu między drzwiami jest niewiele. Mimo to się zgadzam.
– Powiem wam, co myślę – rzuca Gibbs. – Pamiętacie, jak dziś rano mówiłam o wietrze?
– Rozmawialiśmy o wietrze, to fakt – potwierdzam.
– Powiedziałam, że dorastałam w wietrznym miejscu – ciągnie Gibbs. – Wiało tam naprawdę mocno. Taki wiatr, że mógł zdmuchnąć świeczkę przez zamknięte okno.
– Nie sądzisz, że to źle świadczy o oknie? – pytam.
– Co?
– Skoro wiatr może zgasić świeczkę przez okno, czy nie jest to raczej dowodem na słabość okna niż na siłę wiatru?
– To tylko przenośnia – tłumaczy Gibbs.
– Aha.
– Znam ją – stwierdza Cline, prawie na pewno kłamiąc.
– Chodzi mi o to, że wychowałam się w wietrznej okolicy – mówi Gibbs. – I dobrze znam skutki wiatru. Nie wydaje mi się przypadkiem, że zobaczyliśmy tę rzecz na śniegu właśnie po wietrznej nocy.
– Chcesz powiedzieć, że przywiało nam tę rzecz na śniegu, czymkolwiek jest?
– Niewykluczone – przyznaje Gibbs. – A z drugiej strony, gdy rano Cline zobaczył tę rzecz na śniegu, wciąż wiało.
– Nie uszło to mojej uwadze – wtrąca Cline. – Właśnie dlatego wyglądałem przez okno. Myślałem sobie: „Rany, ale wieje”. Niektórzy powiedzieliby, że wieje tak, że mogłoby zdmuchnąć świeczkę przez zamknięte okno. Nie mam na myśli tych okien. – Cline mówi to, patrząc mi prosto w oczy. – Te są bardzo szczelne. Ale, tak czy owak, rozglądałem się i myślałem: „Ciekawe, czy ten wiatr ma jakiś wpływ na krajobraz”, co rzecz jasna leży w zakresie zainteresowań każdego malarza takiego jak ja. Znaczy, chodzi mi o krajobraz. Nie o wiatr. Trudno jest namalować wiatr, chyba że wokół są liście. Tak czy owak, patrzyłem sobie i nagle przyszło mi do głowy: „Rany, a co to takiego? Tam na śniegu?”. Taka wyrwa w krajobrazie, jakiego się spodziewałem i jaki chciałem namalować. Wiem, pewnie to głupie, bo przecież to tylko plama bieli et cetera. Ale może znalazłbym jakiś sposób.
– Chcesz, żebym zamówił przybory do malowania, gdy będę wypełniał formularze dla Kay w tym tygodniu? – pytam.
– Nie – mówi Cline. – Jeszcze nie teraz.
– Wróćmy do rzeczy na śniegu – wtrąca Gibbs. – Chodziło mi o to, że jeśli dziś rano było wietrznie, a rzecz na śniegu nie poruszyła się jakoś wyraźnie, to może wcale jej nie przywiało. Może została odsłonięta. I ta rzecz na śniegu jest tak naprawdę czubkiem czegoś większego.
W tym momencie zdaję sobie sprawę, że moje obawy się spełniły. Nie mam pojęcia, jak długo tkwimy przed kolejnymi drzwiami. Nie odnosząc się do stwierdzenia Gibbs – które, przyznaję, ma sens i w dodatku budzi mój niepokój – otwieram drzwi i je zamykam.
– Moim zdaniem brzmiały jak normalne drzwi – orzeka Cline.
– Moim też – potwierdza Gibbs.
– Zgadzam się – mówię. Następne drzwi pomyślnie zweryfikowane pod kątem głośności.
– Co zamierzamy z tym zrobić? – pyta Gibbs.
– Z tymi drzwiami? Nie musimy robić nic z drzwiami niewydającymi żadnych podejrzanych odgłosów.
– Miałam na myśli tę rzecz na śniegu – prostuje Gibbs. – Co z nią robimy?
Prawdę rzekłszy, nie mam pojęcia. Oczywistym wyjściem byłoby opuszczenie placówki i zapoznanie się z tą rzeczą na własne oczy, lecz to nie wchodzi w rachubę. Jest za zimno, a poza tym nie wolno nam wychodzić na śnieg. Ma to jakiś związek z tajemniczą „chorobą śnieżną”, na którą często zapadali naukowcy, wychylając się z okien na drugim piętrze choćby po to, żeby zapalić papierosa. Niektórzy doświadczali umiarkowanych zawrotów głowy. Innych ogarniało silne poczucie dezorientacji, które zdawało się utrzymywać przez jeden pełny dzień na każde pół godziny spędzone na zamarzniętej ziemi. Biorąc pod uwagę ograniczone możliwości naszych stanowisk – jak również okoliczności związane z nagłym wstrzymaniem badań, których istoty Kay nie wyjaśniła nam nawet podczas indywidualnego szkolenia – najlepiej było uznać wychodzenie na zewnątrz za zabronione, jeśli nie liczyć krótkich wycieczek na dach w celu dokonania załadunku i rozładunku.
Przed nami skrzyżowanie korytarzy, przez które przemyka jakiś cień. Cline się zatrzymuje.
– Ktoś jeszcze to widział?
– To tylko Gilroy – mówię. A potem wołam po imieniu: „Gilroy!”, ale ten oczywiście nie pojawia się ani nie reaguje.
– Może on wie coś o tej rzeczy na śniegu – podsuwa Gibbs.
– Możesz go o nią zapytać – odpowiadam. – Cline i ja przez chwilę zajmiemy się drzwiami sami.
Proponuję to tylko dlatego, że spodziewam się odmowy, a gdy Gibbs rzeczywiście odmawia, z trudem maskuję uśmiech.
– Porozmawiam z nim sam, gdy skończymy – mówię.
Książkę To coś w śniegu kupicie w popularnych księgarniach internetowych:
Tagi: fragment,