Ana, Polka kierowana miłością do przystojnego gruzińskiego lekarza Giorgiego, po wielu perypetiach wraz z córkami przenosi się na stałe do Gruzji. Tu układa sobie życie jako szczęśliwa żona ukochanego Gio.
Okazuje się jednak, że w nowej ojczyźnie musi pokonywać kolejne przeciwności, które zsyła jej los. Czy wyzwania związane z prowadzeniem biznesu, bunt starszej córki Niny i tęsknota za utraconą przyjaźnią Timara to jedyne problemy, które Ana będzie musiała rozwiązać?
Niespodziewany wyjazd Giorgiego na granicę z Osetią Południową staje się osią historii, w której Ana, wspólnie z tajemniczym Vano, mierzy się z okrucieństwem Osetyjczyków, do ostatnich kart powieści walcząc o szczęśliwy powrót męża do domu.
Dla Any, znanej już Czytelniczkom bohaterki powieści Gruzińskie wino, powrót do Gruzji okazuje się także odnalezieniem siebie. Nowa ojczyzna, stare przyjaźnie, trudne wybory…
Co przyniesie kaukaski wiatr? Czy zburzy szczęście Any?
Do lektury powieści Anny Pilip Powrót do Gruzji zaprasza Wydawnictwo Lira. Dziś na naszych łamach przeczytacie premierowy fragment książki:
PROLOG
Listopad 2019
Zapatrzyłam się w migające obrazki programu informacyjnego, nie mogąc uwierzyć, że to się znów tu dzieje tak blisko, niemal na wyciągnięcie ręki. Dziesiątki tysięcy skandujących pod gmachem parlamentu ludzi domagało się przegłosowania nowej ordynacji wyborczej, protestując jednocześnie przeciwko prorosyjskiemu rządowi. Pełne determinacji twarze wykrzykiwały demokratyczne hasła tak długo, aż policyjne kordony nie spacyfikowały ich silnymi strumieniami lodowatej wody. Europejskie, ukraińskie i gruzińskie flagi lądowały w kałużach błota, deptane buciorami stróżów prawa. Powtórka z wakacyjnych zamieszek, po których tyle nam przecież obiecano…
W majestatycznym gmachu parlamentu Gruzji, ulokowanym przy najbardziej reprezentacyjnej alei Rustawelego w Tbilisi, od kilku dni rząd próbował się chronić przed rozżalonym tłumem. Swoimi decyzjami, tak bardzo sprzecznymi z interesami społeczeństwa, po raz wtóry doprowadził do wybuchu kumulowanej w Gruzinach złości. Kolejne godziny protestów, następni zatrzymani… Tak bardzo chciałam wyłączyć komputer, telewizor i wyjść z naszego mieszkania, a potem skręcić w lewo i wzdłuż Kote Afkhazi, zazwyczaj tętniącej turystycznym życiem ulicy położonej w samym sercu Old Tbilisi, dojść do placu Puszkina i wmieszać się w tłum protestujących. Wykrzyczeć, że ja — chociaż Polka, chociaż tak odległa od doświadczeń, które latami dotykały bliskie mi osoby — też mam prawo skandować, że nie zgadzam się na to, co dzieje się wokoło. Też mam prawo protestować!
Szybki rzut oka na układającą puzzle Helkę powstrzymał mnie przed porywami serca. Na stole obok laptopa zawibrował mój iPhone.
Nawet nie próbuj wychodzić z domu. Gruzini sobie bez Ciebie poradzą. Nina u koleżanki, zgarnę ją wieczorem, wracając ze szpitala, wszystko dogadane. Mamy trochę rannych, więc dojadę najwcześniej o 20:00. მიყვარხარ*.
Uśmiechnęłam się, widząc literki układające się w znajomy napis. Po ponad roku umiałam już odcyfrowywać te hobbitowe znaczki wyglądające jak nitki makaronu niedbale rzucone na talerz, ale zdecydowanie na tym moja znajomość kartlijskiego się kończyła. Nie miałam pamięci do słówek, nie potrafiłam wydobyć z siebie charakterystycznego gardłowego „khhhh”, a próby mówienia w tym języku wywoływały salwy śmiechu wśród otoczenia. Podobnie jak próby przyrządzenia chinkali. Z tą umiejętnością trzeba się chyba było urodzić…
Dobrze, dobrze — odpisałam po polsku, zmuszając mojego męża do utrwalania polskich słówek. Zdecydowanie nauka wychodziła mu lepiej niż mnie, chociaż nad Wisłą byliśmy dotychczas zaledwie dwa razy, odwiedzając coraz bardziej osamotnioną mamę. Po chwili dopisałam: „O 20:00 czasu polskiego czy Sakartvelo? ;)”, pozwalając sobie na drobną uszczypliwość w stosunku do znanej gruzińskiej cechy narodowej — braku punktualności.
20:00. Dzisiaj. Strefę czasową możesz sobie wybrać odpisał rzeczowo, więc nie ciągnęłam tematu. Jako żona lekarza nauczyłam się już, żeby nie przedłużać. Niech się skupi na rannych.
Jako żona… jak to brzmiało! Zamyśliłam się, wpatrzona w stojącą na komodzie ramkę z naszym ślubnym zdjęciem zrobionym zaledwie trzy miesiące temu. On w tradycyjnym gruzińskim stroju, zachwycony swoją słowiańską panną młodą w zwiewnej koronkowej sukience. Otuleni miłością. Najpiękniejszy dzień mojego życia, w otoczeniu bliskich mi osób, pełen śmiechu, żartów, świętowania — wspaniałe chwile niczym niezmąconej radości. „Czy aby na pewno niczym niezmąconej?” odezwała się ciemniejsza strona mojej duszy. Zamknęłam oczy, próbując odgonić wspomnienie Timara. Mojego Timiego, przyjaciela i wyrwanego kawałka serca, który w dniu mojego ślubu ukrywał się pomiędzy murami i kolumnami katedry Sweti Cchoweli w Mcchecie. Wspomnienie jego ciemnych, pełnych bólu oczu zakłuło mnie jak szpilka wbita w opuszek palca. Pomimo wielu miesięcy, które upłynęły od jego ucieczki z Tbilisi, pomimo jego milczenia, na które skazał nie tylko mnie, ale także swoich przyjaciół i cioteczkę Bellę, nie było dnia, żebym o nim nie pomyślała. Czasem bezwiednie brałam do ręki telefon i szukałam na Messengerze naszej konwersacji, zsuniętej na sam dół przez dziesiątki innych rozmów, w ostatniej chwili opanowując chęć napisania nowej wiadomości.
Nie umiem bez Ciebie żyć, Aniczko… — brzmiało ostatnie zdanie sprzed ponad roku. Napisane tuż po tym, kiedy prawda wyszła na jaw. Kiedy okazało się, że osetyjskim chłopcem uratowanym w wojennej zawierusze w 2008 roku przez Gio był nie kto inny, jak właśnie Timar — siostrzeniec mojej przyjaciółki Belli, mój wybawca i druh. Wtedy musiałam wybrać pomiędzy mrukliwym, pełnym trudnej przeszłości Gruzinem o czekoladowych oczach a jego młodszym kolegą ze szpitalnego oddziału, w którym wrzała osetyjska krew i buzował trudny, pełen pasji kaukaski charakter prawdziwego macho. Wtedy wybrałam miłość, wybrałam mojego Gio, to z nim budowaliśmy teraz rodzinę… ale czy potrafiłam zapomnieć o Timarze? Czy to możliwe, że wciąż kochałam ich obu? A jeśli nie — to jak miałam zapomnieć o tym drugim?
Z zamyślenia wyrwały mnie ciepłe rączki tej bardziej przytulaśnej córeczki, która objęła moją nogę, nie pozwalając ruszyć się na krok. Odłożyłam ramkę ze ślubnym zdjęciem na miejsce, mechanicznie wycierając z niej mikroskopijne pyłki kurzu.
— Mamusiu, pomóźźź. — Helka pociągnęła mnie w kierunku stolika z puzzlami.
Bez słowa ruszyłam za nią, wyłączając telewizor, na którym wyświetlały się przerażające sceny rozgrywające się przed parlamentem. Czy świat nie widzi tego krzyku? Jak długo będziemy musieli krzyczeć, aby coś zmienić? Dokąd zmierzasz, Sakartvelo?
Kochałam tej kraj! Za co? Nie potrafiłam tego wytłumaczyć moim polskim znajomym. Ale przez te kilkanaście miesięcy zrozumiałam, że Gruzja to moja druga ojczyzna. Drugi dom — wymarzony dom. Uwielbiałam ten szalony alfabet, zmysłowe gardłowe spółgłoski. Smak wina pitego w Omalo, smak czkmeruli jedzonego w kuchni Belli; chaczapuri naprędce kupione w budce w Zugdidi i chinkali parzące palce w trasie z Stepancmindy do Mcchety. Kochałam śpiewaną przez Gruzina Taobę podczas prawdziwej supry, przepyszną rybę pałaszowaną koło kobuleckiej plaży i rwącą rzekę Rioni obserwowaną z mostu w Kutaisi. Gruzja była dla mnie przyrodą, smakami, zapachami, widokami, doznaniami… Ale przede wszystkim stanowili ją ludzie: Gio, nasi bliscy, przyjaciele, oraz czas — spędzony na rozmowach, spotkaniach, wspólnych śpiewach i toastach wygłaszanych podczas uczt. To nie ze względu na miejsca wybrałam Sakartvelo, w którym chciałam żyć. To z ludźmi się związałam. Z ludźmi, pośród których czułam się sobą.
Książkę Powrót do Gruzji kupicie w popularnych księgarniach internetowych: