Rok 1949. Wszystko jest inaczej. W niezniszczonym Kołobrzegu stoi wielki hotel. A wokół morderstwa, strajki i groźba rewolucji…
Hotel Czarny Bałtyk podzielny jest na część polską i żydowską. Pewnego dnia w części polskiej zostaje znaleziona martwa Żydówka. Jedyna droga ucieczki dla mordercy mogła prowadzić przez balkon, ale hotel stoi na klifie, a plaża poniżej pilnowana jest przez wojsko i otoczona drutem kolczastym. Podejrzani o dokonanie zbrodni są stara hrabina, kamerdyner, szachista-zegarmistrz i robotnik. Rozpoczynają się przesłuchania. Sprawę prowadzą Polak, aspirant Konstanty Majski, i młodszy aspirant Waleria Singer pochodzenia żydowskiego. W przeludnionym mieście dochodzi do kolejnych strajków, na konflikt polsko-żydowski nakładają się napięcia społeczne. O przyszłości Pomorza ma przesądzić referendum. Jeden hotel. Jedna zamordowana dziewczyna. I dwa śmiertelnie skłócone ze sobą narody…
Co by było, gdyby historia potoczyła się inaczej? Gdybyśmy pokonali Hitlera, przestraszyli Sowietów, a całe Pomorze mówiłoby w języku jidysz? Czarny Bałtyk to przewrotna powieść kryminalna osadzona w alternatywnej powojennej rzeczywistości.
Książka Macieja Paterczyka Czarny Bałtyk ukazała się właśnie nakładem Wydawnictwa Lira, tymczasem już teraz poniżej przeczytać możecie premierowy fragment powieści:
Nocny recepcjonista Twardowski usłyszał narastający tętent koni, który urwał się nagle na podjeździe hotelu Czarny Bałtyk. Przyjechał nowy gość. Twardowski mógł podejść do okna, żeby wypatrzyć woźnicę i przybysza oświetlonych poświatą pobliskiej latarni. Został jednak za kontuarem. To był ulubiony moment w pracy nocnego recepcjonisty: ktoś nowy przyjeżdża do hotelu, wchodzi przez drzwi obrotowe i zamiera na widok przestronnego holu świadczącego o tym, że Czarny Bałtyk jeszcze nie tak dawno należał do najbardziej luksusowych hoteli na całym wybrzeżu Morza Bałtyckiego.
Ale to, czy przybysz zostanie, będzie zależało od jego papierów i decyzji samego Twardowskiego. Do niedawna na Ziemie Odzyskane mógł przyjechać każdy. Powojenne władze zachęcały do migracji, obiecując domy i ziemię na własność. Wszystkim zależało, by jak najszybciej wypełnić osadnicze pustki. Przez pierwsze lata efekt był, co najwyżej, umiarkowany. Nie można było powiedzieć, że nie przyjechał nikt, ale chłopi na Wileńszczyźnie czy ziemi lwowskiej woleli zostać przy swoich zagrodach, bojąc się, że jeśli wyjadą, ich domy zajmą odpowiednio Litwini i Ukraińcy. Ostatnio jednak, na wiosnę czterdziestego dziewiątego, liczba osób napływowych wyraźnie się zwiększyła. Pojawiły się zezwolenia, wizy wjazdowe, wykazy kontrolne, co rusz wprowadzano nowe ograniczenia. Na dawnych przejściach granicznych między Polską a Niemcami postawiono pierwsze szlabany.
Nikt dokładnie nie wiedział, jaka jest aktualnie prowadzona polityka i jakie zaświadczenia są wymagane, co tylko stanowiło pożywkę dla ludzi takich jak Twardowski. Jeszcze do niedawna był tylko recepcjonistą w niechcianym, opustoszałym hotelu pełnym obdartych kolumn i zakurzonych fikusów. Jego kroki niosły się po pustych korytarzach i pokojach. Od kilku miesięcy wszystko się zmieniało. To Twardowski decydował, czy kolejna zmarznięta i zmęczona podróżą osoba znajdzie schronienie w Czarnym Bałtyku.
„Gość powinien mieć dobre papiery, powód, pieniądze i wygląd, inaczej ten sam klnący woźnica będzie musiał odwieźć go na dworzec kolejowy” — pomyślał Twardowski z satysfakcją. Po raz pierwszy w życiu miał jakąś władzę i — jak to bywa w podobnych przypadkach — czerpał z niej pełnymi garściami.
Twardowski był obojętny na prośby, żądania, błagania dorosłych czy płacz dzieci. Jeśli ktoś po przekroczeniu drzwi obrotowych nie zachwyci się wnętrzem hotelu, jego szanse na spędzenie w nim nocy spadną niemalże do zera.
Wyprostował się. Ponad kontuar wystawały tylko jego łysiejąca głowa i klapy marynarki przybrudzone łupieżem. Recepcjonista uważał się za człowieka nieprzekupnego. Zwracał drobne łapówki, nadłamane monety, które wkładano mu do dłoni, gdy papiery okazywały się niewystarczające. Oburzony, wskazywał drzwi wyjściowe. Przyjmował tylko łapówki duże, kwoty w jego mniemaniu tak zawrotne, że nie były już łapówkami.
Na początku doszedł do wniosku, że nie przyjechały dzieci, bo je zawsze słychać z oddali. To dobrze. Co ciekawe, nie słyszał też przekleństw woźnicy, tylko jego ciche pojękiwania, gdy zdejmował bagaż, a to oznaczało, że przybysz jest raczej majętny. Woźnica najczęściej popędzał podróżnych, teraz milczał.
Twardowski walczył z pokusą, by podejść do okna. W końcu drzwi się obróciły, a do środka wpadły pierwsze płatki śniegu. Za nimi weszła młoda kobieta, piękność, jakiej Twardowski nie widział w swoim życiu. Drżała z zimna, mimo że ubrana była w palto z futrzanym kołnierzem z nutrii. Twarz miała drobną, zaczerwienioną od mrozu, ale oczy wesołe jak dwa węgielki i uśmiech delikatny, choć nieco wyniosły. Twardowski wybiegł zza kontuaru, wyrwał z rąk woźnicy bagaż, niezwykle lekki, nawet jak na krótki pobyt, ale nie zaprzątał sobie tym głowy.
— Drogi panie, ostrzeżono mnie, że może zabraknąć pokoi. Podobno już wszystkie zajęte — odezwała się piękność.
Twardowski się cofnął i zaczął przekładać klucze ukryte za kontuarem. „Hotel jest pełen, nie ma żadnych wolnych miejsc” — tymi słowami odprawił kobietę z dzieckiem ledwo godzinę wcześniej. Miał wyrzuty sumienia, choć niewielkie. Było jeszcze w miarę wcześnie i nowo przybyła mogła poszukać szczęścia gdzie indziej. Do tego wszystkie pokoje były przecież zajęte, co mógł innego zrobić? Dokwaterować komuś matkę z dzieckiem?
Twardowski sięgnął po klucz z numerem 108 na breloczku i uśmiechnął się szeroko.
— Nonsens, droga pani. Dla tak wyjątkowego gościa zawsze znajdzie się miejsce.
Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale brakło mu słów na komplementy. Nie przywykł do ich prawienia, bo też w hotelu, odkąd zatrudnił się zaraz po wojnie, nie było do kogo ich kierować. W Czarnym Bałtyku mieszkali przeważnie prości robotnicy. Co rusz dochodziło do kłótni i bijatyk powodowanych alkoholem. W ostatnich miesiącach pojawiło się więcej kobiet, ale żadna nie mogła się równać urodą z przybyłą kobietą. Ale kto właściwie przed nim stał? Nie zażądał jeszcze dokumentów, podania powodu przyjazdu i przede wszystkim nie pobrał zaliczki za pierwszy tydzień z góry, co miał w zwyczaju.
— Potrzebowałbym tylko, jeśli można... — zaczął niepewnie.
— Czy wszystkie formalności mogą poczekać do jutra? — westchnęła kobieta. — Tak się cieszę, że udało się panu znaleźć dla mnie pokój, panie...
— Twardowski.
— Śliczne nazwisko. Imię, jeśli można?
— Jerzy — powiedział onieśmielony recepcjonista.
Skurczył się, gdy stojąca przed nim piękność powtórzyła jego imię i nazwisko.
Twardowski postanowił w pierwszej kolejności pozbyć się woźnicy. Stał za ich plecami, śmierdział końmi, wilgocią, tanim tytoniem i wciąż czekał na zapłatę. Uroda jego pasażerki nie zrobiła na nim należnego wrażenia. Kobieta włożyła dłonie do kieszeni płaszcza, ale nie znalazła tam pieniędzy. Spojrzała niechętnie na kuferek, którego wyraźnie nie chciała otwierać na oczach pozostałych.
Twardowski zapłacił za przejazd z własnych pieniędzy. Woźnica, z którym wypalił niejednego papierosa, z którym spędził długie godziny na bezczynnym czekaniu na gości w czasach, gdy o hotelu Czarny Bałtyk zapomniał cały świat, przyjrzał się monetom w dłoni. Nie zważając na łączącą ich zażyłość, mruknął, że za mało.
Gdy woźnica wyszedł, kobieta się odezwała:
— Za mną długa noc. Przyjechałam pociągiem z Koszalina, a wcześniej... Och, długo by mówić. Ale czy wszystkie formalności możemy przełożyć na jutro? Zależy mi na tym. Teraz potrzebuję odpoczynku. Twardowski kiwnął głową ze zrozumieniem. Znów chwycił bagaż kobiety i po raz pierwszy zastanowił się nad jego wagą. Ludzie przyjeżdżali do Czarnego Bałtyku z dobytkiem całego życia: wypchanymi torbami, plecakami, niedomykającymi się walizkami. Nowo przybyła miała niewielki kuferek, w którym radośnie obijało się o siebie kilka przedmiotów.
— Tylko tyle?
— Reszta... dojedzie jutro — odpowiedziała po chwili wahania.
Weszli po schodach pokrytych brudnym dywanem. Jerzy Twardowski doznał dziwnego uczucia. Po raz pierwszy w życiu wstydził się za hotel Czarny Bałtyk. Mijali ślady po skradzionych obrazach. Ze ścian zwisały obdarte tapety. Na suficie, w półmrokach panujących z powodu wykręconych żarówek, tworzył się grzyb, za który odpowiadał przeklęty nadmorski klimat.
— Hotel ma trzy piętra. Pani pokój znajduje się na pierwszym.
— Jak dobrze, że znalazł się jeszcze jeden! Woźnica wspomniał, że godzinę wcześniej odwiózł stąd zrozpaczoną kobietę z dzieckiem, dla której zabrakło miejsca. Woźnica powiedział to dopiero, gdy podjeżdżaliśmy pod hotel. Jakie szczęście, że w tym czasie zwolnił się pokój.
Twardowski udał, że nie dosłyszał ostatnich słów.
— Teraz na lewo, proszę. Pani pokój znajduje się na końcu lewego skrzydła. Od razu mam prośbę, żeby nie zaglądała pani do prawego skrzydła. Jeśli z jakiegoś powodu opuści pani pokój w nocy, proszę kierować się prosto na dół, w stronę restauracji i recepcji.
Kobieta przybliżyła się do Twardowskiego. Złapała go delikatnie za ramię.
— Dlaczego? Brak prądu? Z zewnątrz widziałam, że zamieszkany jest cały hotel.
Prąd był. Tylko w ramach oszczędności Twardowski wykręcił co drugą żarówkę z lewego skrzydła i wszystkie z prawego. Zapytany o mieszkańców prawego skrzydła na ogół mówił dużo i chętnie. Opowiadał o tym, co sam widział, co wydawało mu się, że widział, a najchętniej o tym, co zasłyszał. Teraz wolał milczeć.
Książkę Czarny Bałtyk w dobrej ceni kupić można poniżej: