Cmentarze są urocze. Powieść „Honor Code. Wbrew jej woli" Kiersi Burkhart

Data: 2020-10-09 07:54:24 | Ten artykuł przeczytasz w 16 min. Autor: Patryk Obarski
udostępnij Tweet

Kodeks honorowy.

Wbrew jej woli.

Pamiętaj, tajemnice szkolnej społeczności to świętość…

Świetnie poprowadzona narracja, powieść poruszająca mocny temat gwałtu z naprawdę zaskakującym zaskoczeniem.

Sam wie, jaką jest szczęściarą, gdy dostaje się do Elitarnej Edwards Akademii. Dziewczyna marzy o tym, by w przyszłości dostać się na Harvard i jest gotowa zrobić wszystko, aby dopasować się do elitarnego towarzystwa z nowej szkoły i odnieść tam sukces. Jest gotowa na poświęcenia i upokorzenia, aby tylko utrzymać się w szkole. W końcu dowiaduje się, że cena za to jest bardzo, bardzo wysoka. Czy warto mimo to ją zapłacić? Czy i jak można się przeciwstawić zmowie milczenia i sekretom szkolnej społeczności, kiedy zostaje już tylko walka o honor i godność.

Obrazek w treści Cmentarze są urocze. Powieść „Honor Code. Wbrew jej woli" Kiersi Burkhart [jpg]

Do lektury powieści Honor Code. Wbrew jej woli Kiersi Burkhart zaprasza Wydawnictwo Zielona Sowa. Niedawno na łamach naszego serwisu przeczytać mogliście pierwszy fragment powieści, dziś prezentujemy jej kolejny rozdział:

ROZDZIAŁ 2

http://privateschoolnewb.tumblr.com

31 sierpnia 2017

Szkoła z internatem w pigułce:

Przechadzka na cmentarz w chłodny poranek... i obserwacja niezwykłych okazów przyrodniczych.

Wczoraj po powrocie do pokoju nie mogłam zasnąć. Leżałam w łóżku, a mój własny oddech wydawał mi się ogłuszająco głośny. W kółko od- twarzałam w myślach to, co się wydarzyło – jak stoję prawie naga przed wszystkimi, słuchając niechcianych uwag na temat wszystkich moich wad.

To było jak koszmar senny, w którym moje ciało jest szkolnym projektem zaliczeniowym czekającym na ocenę.

Dałam sobie spokój ze spaniem, spakowałam szkicownik i poszłam na spacer. Poza tym nie byłam pewna, czy będę w stanie spojrzeć w oczy mojej współlokatorce. Przez cały wieczór żadna z nas ani słowem nie wspomniała o całym zajściu.

Zresztą nieważne. Nie ja pierwsza i ostatnia zaliczyłam otrzęsiny. Muszę spróbować zapomnieć o całej sprawie.

Zamiast tego skupiłam się na tym, jaki piękny jest kampus skąpany w porannym słońcu. Wysokie stare drzewa, tykający zegar na wieży,
pnącza porastające ściany budynków. Przeszłam przez cały kampus, żeby dojść na słynny stary cmentarz, po drodze zastanawiając się, co chcę narysować. Cmentarz znajduje się niedaleko muzeum me- dycyny. Czy pochowane tu ciała zostały najpierw poddane autopsji przez tego zdziwaczałego lekarza, który założył szkołę? Słyszałam, że dawno temu okradano w tym celu groby.

Cmentarze są urocze. Mało kto je odwiedza, bo większość ludzi ma stracha. Rzadko można tu kogoś spotkać.

Ale ja kogoś widziałam. W głębi cmentarza stoi altanka z widokiem na długą, płytką sadzawkę.

Pośrodku sadzawki stał chłopak.

Na pewno był ze starszej klasy – miał wyrzeźbioną klatkę piersiową i kaloryfer na brzuchu. Jego ruchy były niespieszne, pełne wdzięku i precyzji, gdy uniósł kolano do góry i rozpostarł ramiona na boki jak łabędź. Albo orzeł. Jakiś królewski ptak. To musiało być tai chi*.

Nagle odwrócił głowę i zauważył, że mu się przyglądam. Nie mogłam w to uwierzyć. Chciałam uciec, ale on dalej wykonywał swoje dziwaczne ćwiczenia, jak gdyby wcale mnie tam nie było.

Więc przyglądałam się dalej, jak gdyby rzeczywiście mnie tam nie było.

Poranne słońce podświetlało jego idealny profil. Szopa pszenicz- nych włosów falowała przy każdym ruchu.

Nigdy nie widziałam na żywo kogoś tak pięknego.

Żałuję, że go nie narysowałam, mogłabym wam pokazać, jaki był cudowny. Ale będzie wam musiał wystarczyć sam opis, bo rysowanie kompletnie wyleciało mi z głowy.

---

Spóźniamy się z Gracie na poranną inspekcję pokojów i wracamy spod prysznica w chwili, w której Jean puka do drzwi. Opiekunka domu rzuca okiem na ciuchy walające się po ziemi z mojej strony pokoju, potem na nieposłane łóżko po stronie Gracie i wzdycha.

– Obie dostajecie po punkcie karnym – oznajmia, zazna- czając coś na kartce. Czuję niemal fizyczny ból. Punkty karne pierwszego dnia?

– Znacie wymagania na poziom pierwszy, prawda? – pyta Jean.

Kiwamy głowami. „Żadnych rzeczy na podłodze. Porządek na biurku. Posłane łóżka”. Ma to nas nauczyć odpowiedzialności. Kto przestrzega tych zasad przez cały semestr, zalicza poziom pierwszy i ma święty spokój przez kolejne trzy i pół roku.

Myślałam, że Gracie będzie bardziej dbała o porządek, ale wczorajsza ocena naszej atrakcyjności musiała dopiec nam obu. Nie wspominałyśmy o niej wieczorem ani dzisiaj, w obawie, że choćby wzmianka o ankiecie da jej władzę nad nami i sprawi, że ta ankieta stanie się prawdą. A jeśli nigdy nie poruszymy tego tematu, może będziemy mogły udawać, że nic się nie stało.
Ale nie potrafię udawać. Nie potrafię zapomnieć.

Hayden ma rację. Mam wałki tłuszczu na brzuchu. Moje włosy puszą się zaraz po wysuszeniu i nie da się z tym nic zrobić, chociaż próbowałam. Nie mam atletycznej budowy. Tata podkpiwał sobie ze mnie i nazywał mnie Mózgiem, bo nie chciałam grać w piłkę z innymi dziećmi, a zamiast tego zapytałam, czy mogę startować w olimpiadzie naukowej.

– Powiedz, o czym myślisz, a dam ci tę paskudną pięciocen- tówkę – zagaja Gracie, gdy idziemy przez kampus na poranne nabożeństwo. Wyciąga do mnie brzydką, spłaszczoną monetę, która wygląda, jakby przejechała ją ciężarówka.

Biorę ją do ręki i potrząsam głową.

– Myślę tylko o tym, żeby się nie spóźnić... i zastanawiam się, gdzie, u licha, to znalazłaś. – Ciskam monetę w krzaki.

Gracie prycha.

– Nie zrzędź. Przecież pierwszego dnia nie dostaniemy punk- tów karnych za lekkie spóźnienie. – Przez jej twarz przemyka cień wątpliwości. – Choć po porannej akcji z Jean wcale by mnie to nie zdziwiło.

Docieramy do katedry w ostatniej chwili. Podczas nabożeństwa prawie zasypiam mimo podniosłej muzyki organowej i niosącego się echem śpiewu chóru.

Pora na śniadanie. Staję za Gracie w kolejce do bufetu i czuję się tak, jakby rozjechał mnie czołg. Wczorajszy wieczór był najgorszym w moim życiu. Nie wiem, czy kiedykolwiek będę w stanie przestać o nim myśleć bez obezwładniającego poczucia upokorzenia.

Mamy już jedzenie, pora znaleźć stolik. Możemy usiąść z oso- bami, których nie znamy, i wyglądać żałośnie, albo usiąść samotnie i... też wyglądać żałośnie.

Gracie przejmuje inicjatywę i rusza w stronę stolika, którego połowa jest pusta, a przy drugiej siedzą dziewczyny wyglądające na pierwszoklasistki. Na szczęście nie należą do Isabel House.

Gracie sprawdza swój plan lekcji, a ja skubię tosta i przesuwam po talerzu suchą jajecznicę ze spalonym bekonem.

„Wymaga poprawy”.

To znaczy, że poprawa jest możliwa.

A zatem obiecuję się poprawić. Tak jak obiecałam wytrzymać rok w Edwards Academy. Na wspomnienie Hayden ściskającej mój „zwis” odkładam niedojedzonego tosta z masłem i zamiast tego wypijam trochę soku pomarańczowego.

Wkrótce rozlega się dzwonek. Czas na pierwszą lekcję. „Jestem dobrej myśli” – mówię sobie.

Właściwie to nie.

„Dobrej myśli” to mało powiedziane. Jestem podekscytowana.

Aż się palę, żeby rozpocząć naukę.

Przecież właśnie po to tu jestem. Żeby zdobyć dobre wykształcenie. To dlatego tata wypłacił część pieniędzy ze swojego funduszu emerytalnego, a ja przekonałam mamę, że jakoś przeżyję, jeśli nie pomoże mi wybrać sukienki na bal absolwentów ani nie upiecze brownie na szkolny kiermasz wypieków.

„Najwyższe akademickie standardy” – obiecywała strona inter- netowa szkoły. To brzmiało jak ideał. Nie to co moje gimnazjum, gdzie uczniowie siedzący z tyłu klasy gadali na lekcjach i wszyscy starali się zademonstrować, jak bardzo olewają naukę.

Pierwsze zajęcia mam w Mackenzie Hall, ale nie mogę go znaleźć na mapie. Mijamy z Gracie salę wystawową, obserwa- torium i pracownię artystyczną. Budynki nauk ścisłych. Nauk humanistycznych. Konserwatorium muzyczne. Muzeum medycyny, którego nie zamierzam zwiedzać. Byłam kiedyś z mamą na wystawie Body Worlds i prawie zemdlałam przy pierwszym eksponacie.

Mam wrażenie, że kampus ciągnie się w nieskończoność. I wciąż ani śladu Mackenzie Hall.

– Tam – odzywa się nagle Gracie, patrząc na mapę i wskazując budynek po drugiej stronie ogromnego trawnika.

Wydaję z siebie jęk ulgi.

– Co za szczęście, że ktoś zna się na mapie.

– Do zobaczenia po zajęciach – mówi Gracie, machając mi teatralnie na pożegnanie. Uśmiecha się półgębkiem, tak jak tylko ona potrafi. – O ile się nie zgubisz.

---

Odszukanie sali 105 jest znacznie prostsze niż znalezienie Mackenzie Hall. Zajmuję pustą ławkę i dyskretnie podziwiam nowe krzesła, solidne drewniane biurko nauczyciela oraz wielki ekran dotykowy wiszący z przodu sali.

Pojawiają się inni uczniowie, ale wygląda na to, że już się znają. Musiałam napisać mnóstwo testów, żeby zakwalifikować się na poszczególne zajęcia, i wylądowałam z drugoklasistami. Myślałam, że to fajnie... ale nikt tutaj nie szuka nowych znajomych.

Uczniowie nie rozmawiają o wypasionych samochodach czy wakacjach, chociaż spodziewałam się tego po bogatych dzieciakach. Właściwie wcale nie wyglądają jak bogate dzieciaki. W programach telewizyjnych bogactwo rzuca się w oczy. Ale tutaj wszyscy noszą dżinsy i koszulki, sweterki, tuniki i legginsy. Zwyczajne ciuchy. No dobrze, mają ładniejsze plecaki, lepiej wystylizowane włosy, ogólnie wydają się bardziej wysportowani. Ale nic ponadto.

Nagle chłopak obok mnie wyciąga z boku swojej ławki meta- lowe ramię. Jest na nim zamocowany tablet, którym chłopak od razu zaczyna się bawić.

Wow.

W mojej ławce też jest schowany wysięgnik. Ale nie potrafię znaleźć mechanizmu zwalniającego, więc tylko ciągnę rozpaczli- wie. W chwili, w której do sali wchodzi nauczyciel, ręka mi się ześlizguje, uwalniając ramię z tabletem.

Pan Jordan jest tak oszałamiająco przystojny, że powinien trafić na okładkę romansu. Ma przenikliwe orzechowe oczy, ciemno- brązową skórę i krótki czarny zarost. Nosi dopasowaną koszulę i wygląda, jak gdyby dopiero co ukończył college.

– Dzień dobry! – wita się z nami.
Wow.
Najpierw tłumaczy nam, jak korzystać z tabletów, wyjaśnia

zasady obowiązujące na zajęciach i swoje wymagania wobec nas. Typowa pierwsza lekcja. Wprowadza podstawową terminologię, a gdy zaczyna wykład na temat fundamentalnej roli państwa i prawa, czuję dreszcz ekscytacji.

Właśnie dlatego tu jestem. Prawo. Sprawiedliwość. Prawda. Przeglądając program zajęć na tablecie, zatrzymuję się dłużej przy hasłach „sprawiedliwy proces” i „równa ochrona prawa”. Będziemy dokładnie analizować prawa obywatelskie – to jest dokładnie to, czego potrzebuję, żeby zdobyć wymarzony zawód. Pan Jordan w ramach lektur obowiązkowych podał nawet kursywą listę orze- czeń Sądu Najwyższego.

Jestem gotowa.

Zanim się obejrzę, zajęcia się kończą. Miałam nadzieję, że na zewnątrz będzie na mnie czekała Gracie, która pomoże mi trafić na następną lekcję, ale muszę sobie radzić sama. Kampus jest tak
ogromny, że docieram na matematykę sekundę przed dzwonkiem. Rozpaczliwie rozglądam się za wolnym miejscem, gdy zauwa- żam w ostatnim rzędzie Gracie – zaklepała dla mnie ławkę obok siebie. Siadam w niej z impetem.

– To dla mnie? – pytam. Tym razem bez problemu udaje mi się wyjąć tablet.

– A dla kogo?

– Skąd wiedziałaś, że tu będę?

– Pokazałaś mi swój plan, sieroto.

– No tak.

– Więc miałaś zajęcia z panem Jordanem?

Czuję, że moja szyja i policzki płoną. Na twarzy Gracie pojawia się uśmiech.

– O mój Boże – mówi. – Ale spiekłaś raka. Przystojniak, co?

Słyszałam, że to niezłe ciacho.

– Jest przystojny – potwierdzam.

– Możemy się zamienić pierwszymi lekcjami?

– Nie ukrywam, że zajęcia z nim osłodziły mi początek dnia... – oznajmiam, starając się nadać głosowi rozmarzony ton. Gracie wybucha śmiechem.

---

Reszta tygodnia wygląda podobnie: upychamy brudne ciuchy w szafach i ścielimy byle jak łóżka, żeby zdążyć przed inspekcją, pędzimy na poranne nabożeństwo, potem na śniadanie, a później mamy siedem godzin zajęć i wreszcie jesteśmy wolne.

Jest początek września, więc słońce wciąż przygrzewa w prze- rwach między lekcjami, a zachodzi dopiero wieczorem.

Zaczyna mi się tu podobać.

Popołudnia spędzamy z Gracie na kwadratowym trawniku przed Isabel House, grzejąc się w promieniach jesiennego słońca i spoglądając na skrzącą się taflę jeziora. Szkicujemy, odrabiamy lekcje, rozmawiamy o naszych starych szkołach. Snujemy różne hipotezy na temat gościa, który ćwiczył tai chi na cmentarzu. Mam na niego oko – niebieskooki blondyn, gorący jak teksański dzień. Któregoś dnia wydaje się nam, że chłopak idzie główną aleją, ale jest za daleko, żeby mieć pewność.

– Wydaje mi się, że skądś go znam – oświadcza Gracie, przekrzywiając głowę. – Ale nie pamiętam skąd.

– Może w poprzednim życiu byliście małżeństwem – żartuję. – Albo jesteście bratnimi duszami!

Fantazjujemy właśnie w najlepsze, jak mogłaby wyglądać nasza przyszłość z chłopakiem od tai chi, gdy obok nas kładą się na ręcznikach dwie dziewczyny w szortach i koszulkach na ramiączkach. One też chcą skorzystać z ciepłego wrześniowego słońca.

– Jest cudownie, prawda? – rzucam do jednej z nich, drugokla- sistki, która też należy do Isabel House. Odwraca głowę i zsuwa okulary przeciwsłoneczne na koniec nosa.

– Taaak – odpowiada niezobowiązująco. – Cudownie.

Widzę po jej minie, że w głowie dziewczyny kotłują się wspo- mnienia – pomarszczona skóra na moim brzuchu, paskudny babciny biustonosz, podszczypująca mnie Hayden.

„Wymaga poprawy”.

Dziewczyny nie odzywają się do nas więcej, a po kilku minu- tach zwijają ręczniki i odchodzą.

Nie zasłużyłam na to, żeby zamienić ze mną parę słów. Gracie dotyka mojego łokcia.
– Wszystko gra?

– Dlaczego one nie chcą z nami gadać? – Nie chciałam użalać się nad sobą, ale chyba tak to zabrzmiało.

– Bo to zarozumiałe snobki, które próbują cię upokorzyć – wzdycha Gracie. – Czy to ważne?

– Jak możesz się tym nie przejmować?

Gracie wzrusza ramionami, odrzucając z twarzy proste czarne włosy.

– Całe życie miałam do czynienia z takimi laskami. Dla nich to tylko gra. Musisz przejść ileś tam prób, zanim okażą ci choćby cień sympatii. Czesz się tak, ubieraj w to i to, rób to, co one, a wtedy może dopuszczą cię do siebie.

Więc to gra. A grę, jeśli się postarać, można rozgryźć. Wymaga to kilku prób, żeby sprawdzić, co działa, a co nie. W gimnazjum było podobnie.

– Ale uwierz mi – mówi Gracie, czytając mi z twarzy – nie warto zabiegać o ich sympatię. Nic się nie zmieni. Nie przestaną być wrednymi zołzami.

Nie mówię tego na głos, ale jej nie dowierzam. Każdy zyskuje przy bliższym poznaniu. Jestem pewna, że nawet Hayden traktuje inaczej swoje przyjaciółki. Była wobec nas szorstka, żeby zahartować nas na resztę naszej szkolnej kariery. Trzeba być kimś wyjątkowym, żeby zostać prefektem naczelnym.

A gdybym to ja została prefektką naczelną? Czy potraktowała- bym pierwszoklasistki tak jak Hayden mnie?

Może. Ale raczej okazałabym wielkoduszność. Podniosłabym je na duchu, zamiast dołować. Wiem, że Hayden robi to dla na- szego dobra – czy ja nie postępowałabym tak samo wobec moich podopiecznych? Żeby je chronić. Nauczyć je, jak się dopasować, być bezpiecznym, radzić sobie w szkole.

Ale nic z tego nie będzie, dopóki nie rozpracuję zasad gry. Pamiętam fragment kodeksu honorowego wydrukowany z tyłu poradnika dla ucznia.

Wszystko, co wartościowe, wymaga czasu, pracy i poświęceń. Stawiane nam wymagania bywają wysokie, ale to właśnie one czynią nas prawdziwymi edwardianami.

Trochę ciężkiej pracy, czasu i poświęceń, a nawet ja mogłabym kiedyś zostać prefektką naczelną.


Książkę Honor Code. Wbrew jej woli kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

REKLAMA

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Honor Code. Wbrew jej woli
Kiersi Burkhart 0
Okładka książki - Honor Code. Wbrew jej woli

Kodeks honorowy.Wbrew jej woli. Pamiętaj, tajemnice szkolnej społeczności to świętość…Świetnie poprowadzona narracja, powieść poruszająca mocny...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo
Reklamy