Saga Obca Diany Gabaldon powraca. Nie przegapcie żadnej części tej fascynującej opowieści o podróżniczce w czasie Claire Randall i osiemnastowiecznym Szkocie Jamiem Fraserze.
Claire Randall nie jest zwyczajną kobietą, tak jak nie jest zwyczajne jej życie z mężem, Jamiem Frasierem. Ich miłość trwa poza wymiarami, ponieważ Claire jest podróżniczką w czasie, którą nieznane siły wyrwały z XX wieku i przeniosły dwieście lat wstecz, w świat, pełen niebezpieczeństw, ale też płomiennej namiętności.
Nakładem Wydawnictwa Świat Książki właśnie ukazała się powieść Ognisty krzyż, stanowiąca piąty tyom cyklu. Jest rok 1770. Claire i Jamie rozpoczynają nowe, wspólne życie na dzikich terenach Północnej Karoliny. Claire wie, co się tu wydarzy w następnych dwóch latach i dzieli się swoją wiedzą z mężem. Ale ta wiedza, dość ogólna i nie obejmująca najbliższej przyszłości, nie zdoła uchronić jej najbliższych przed tragicznymi wydarzeniami… Aby przekonać się o tym, jak dalej potoczą się ich losy, warto sięgnąć po powieść Ognisty krzyż. Dziś publikujemy jej premierowy fragment:
Obudziło mnie bębnienie kropli deszczu o płócienny dach i pocałunek mojego pierwszego męża na wargach. Zdezorientowana, zamrugałam powiekami i odruchowo położyłam palec na ustach. By zatrzymać to uczucie, czy może by je ukryć?
Jamie, pogrążony w głębokim śnie przy moim boku, poruszył się i coś mruknął. Jego ruch wzbudził falę świeżego zapachu cedrowych gałęzi, na których ułożone było nasze posłanie. Może to jakiś przelatujący obok duch zakłócił mu sen. Wpatrzyłam się gniewnym wzrokiem w pustą przestrzeń poza naszym namiotem.
Odejdź, Frank, pomyślałam surowo.
Na zewnątrz było jeszcze ciemno, ale mgła, która uniosła się z mokrej ziemi, nabrała już koloru perlistej szarości, zwiastując nieodległe nadejście świtu. Wszędzie panował kompletny bezruch, a we mnie zrodziło się paradoksalne poczucie radości, która umiejscowiła się tuż na powierzchni mojej skory jak najlżejszy dotyk.
„Czy nie powinienem przyjechać, by zobaczyć, jak ona wychodzi za mąż?”
Nie potrafiłam powiedzieć, czy te słowa same uformowały się w mojej głowie, czy też może były – jak pocałunek – produktem mojej wyobraźni. Zapadłam w sen z głową przepełnioną przygotowaniami do wesela i nic dziwnego, że obudziłam się, pamiętając, że śniłam o dniu ślubu. I o nocy poślubnej.
Wygładziłam zmięty perkal koszuli, która nieprzyjemnie zwinęła mi się wokół talii. Nie pamiętałam niczego konkretnego z sennych marzeń, które mnie zbudziły, tylko bezładną mieszaninę wyobrażeń i odczuć. Pomyślałam, że może to i dobrze.
Przekręciłam się na posłaniu z szeleszczących gałęzi i przysunęłam do Jamiego. Emanowało z niego ciepło i przyjemna woń dymu z ogniska, zmieszana z zapachem whisky, a gdzieś pod powierzchnią snu wyczułam także niewyraźny posmak męskości, podobny do brzmienia niskiego dźwięku u podstawy przedłużonego akordu. Wyprostowałam się powoli i przytuliłam delikatnie, tak że biodrami trąciłam jego pośladki. Ten gest był tak nieznaczny, że gdyby Jamie spał, wcale by go nie zauważył; lecz jeśli nie spał.
Nie spał. Nie otwierając oczu, uśmiechnął się lekko, a jego wielka dłoń wolno przesunęła się w dół moich pleców i spoczęła w mocnym uścisku na pośladku.
– Mmm? – mruknął. – Hmmm…
Wydał z siebie lekkie westchnienie i znowu odpłynął w sen, nie zabierając ręki.
Pełna otuchy, przytuliłam się mocniej. Bezpośrednia fizyczna bliskość Jamiego wystarczyła aż nadto, by przegnać uporczywe sny. I Frank – jeśli to istotnie był Frank – miał rację, przynajmniej jak dotąd. Byłam przekonana, że gdyby to było możliwe, Bree chciałaby widzieć obu ojców na swoim ślubie.
Zdążyłam się już całkiem rozbudzić, ale było mi zbyt wygodnie, żeby się ruszać. Na zewnątrz padał deszcz; lekki deszcz, ale w powietrzu wisiał chłód i wilgoć, przez co przytulne gniazdko posłania wydawało się o wiele bardziej nęcące niż odległa perspektywa gorącej kawy. Szczególnie od kiedy wypicie kawy wymagało udania się na wyprawę po wodę do strumienia i rozpalenia ogniska – o Boże, drewno na pewno nasiąkło wilgocią, nawet jeśli ogień nie zdążył całkowicie wygasnąć – a następnie stłuczenia ziaren w kamiennym moździerzu i zaparzenia jej, podczas gdy mokre liście przyklejały się do kostek, a krople wody ze zwisających nad głową gałęzi pełzły po szyi.
Drżąc na samą myśl o tym, podciągnęłam przykrycie wyżej, na nagie ramiona, i wróciłam myślą do wyliczania przygotowań, podczas którego zasnęłam wczorajszego wieczoru.
Jedzenie, napitki… szczęśliwie nie musiałam sobie tym zawracać głowy. Wszystko wzięła na siebie Jocasta, ciotka Jamiego, albo raczej jej czarnoskóry kamerdyner Ulisses. Z weselnymi gośćmi także nie powinno być żadnych problemów. Trwał przecież właśnie największy zlot górali szkockich w koloniach, a jedzenie i picie zostały zapewnione. Pisemne zaproszenia nie były konieczne.
Bree miała dostać nową suknię – także prezent od Jocasty. Z ciemnoniebieskiej wełenki, bo jedwab był i za drogi, i zbyt niepraktyczny dla kogoś, kto miał żyć na odludziu. Trochę mi było żal białego atłasu i kwiatu pomarańczy, w których kiedyś widziałam ją oczyma wyobraźni na weselu – ale przecież to nie były takie zaślubiny, jakich można by się spodziewać w roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym.
Zastanawiałam się, co też Frank mógłby pomyśleć o mężu Brianny. Przypuszczalnie zaakceptowałby go bez zastrzeżeń, bo Roger – podobnie jak Frank – był historykiem, przynajmniej kiedyś był. Poza tym był inteligentnym, obdarzonym poczuciem humoru, utalentowanym muzycznie, delikatnym mężczyzną, całkowicie oddanym Briannie i małemu Jemmy’emu.
A to jest naprawdę godne podziwu, pomyślałam, spoglądając w kierunku mgły – zważywszy na okoliczności.