Tragiczny wrzesień 1939 roku.
Niemiecki korpus pancerny generała Heinza Guderiana uderza z całą mocą, usiłując zamknąć kleszcze wokół wycofujących się spod Warszawy polskich armii. Zakładano, że jego sukces przyniesie klęskę stronie polskiej po zaledwie dziesięciu dniach oporu. Jednak na drodze pancernych zagonów staje polska załoga odcinka Wizna.
Dwie kompanie piechoty ukryte w kilku betonowych schronach nad Narwią wsparte sześcioma działami. Mniej niż 700 żołnierzy przeciwko 40 tysiącom.
40 do 1.
Tak rozpoczyna się desperacka walka kapitana Władysława Raginisa. Bój do ostatniej krwi, naboju i samobójczej śmierci dowódcy, który przysiągł, że żywy swej pozycji nie opuści.
Dziś epizod ten znany jest jako legendarna obrona Wizny. Opisuje ją w swojej powieści Wizna Jacek Komuda. Do lektury zaprasza Fabryka Słów.
– Honor był sprawą bardzo ważną w przedwojennej armii polskiej, a klęska wrześniowa stanowiła ogromny szok dla większości polskich oficerów
- wywiad z Jakiem Komudą na temat powieści „Wizna”.
W ubiegłym tygodniu w naszym serwisie mogliście przeczytać premierowy fragment książki Wizna. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
9 IX 1939, Wizna, godzina 10.10
Ziemia pod Wizną zajaśniała błyskami. Jakby pojawiła się migocąca zorza na polach i łąkach za miasteczkiem, w stronę Srebrowa, z daleka wyglądało to, jakby ktoś rozrzucił po brązowoszarej ziemi rój fajerwerków, z bliska – jak pojawiające się niespodziewanie ściany ognia.
Były to baterie haubic polowych włączające się do walki z krótkim, przeciągłym hukiem. Sama 10. Dywizja miała ich dwanaście, ale zaraz doszlusowały do nich takie same armaty ze 161. Pułku Piechoty Landwery z Brygady „Lötzen” zgrupowane pod Samborami i Rusią. Dawały ognia mniej składnie, ale za to bez przerwy – było ich więcej, bo aż dwadzieścia cztery w całym dwudywizjonowym pułku. Wszystko powtarzało się rytmicznie, najpierw ogień, od razu całej czterodziałowej baterii, błysk, potem pojawiający się dym i pył wzniecony z wyschniętych pól i zagonów. Wzrastający chmurą, sięgającą wyżej niż kalenice drewnianych chałup nad Narwią. Potem skrócenie lub wydłużenie ognia, a wtedy kolejne błyski przecinały wstający wokół baterii pył i kurz.
Po chwili do walki włączyły się najcięższe, piętnastocentymetrowe haubice z artylerii korpusu. Z długimi, przywodzącymi na myśl cygaretki lufami, pozbawionymi blach osłony, osadzonymi na cylindrycznych amortyzatorach niczym wydłużone puszki. Waliły, wysyłając pociski z krótkim, przytłumionym dźwiękiem. Po trzeciej salwie terkotały dzwonki polowych telefonów z poleceniami od obserwatorów ukrytych w zaroślach po drugiej stronie Narwi i Biebrzy.
I zaraz, dosłownie w mgnienie oka po wystrzałach, pociski zaczęły padać na pozycję Giełczyn. Granaty artyleryjskie wbijały się głęboko, wyrzucając w górę chmury pyłu. Ogień, najpierw niecelny, uderzał w płaskie łąki między Wierciszewem, Gacią i Giełczynem. Potem zaczął przesuwać się w stronę wioski, w rowy strzeleckie za głównymi trzema schronami; blisko stanowisk erkaemu drugiego plutonu ósmej kompanii wydzielonej do obrony tego odcinka. Potem ześrodkowano ogień na wykrytych już schronach.
Armatnia nawała, chociaż mało celna, była jak piekło, wzniecała bowiem potworne tumany pyłu. Żołnierze wciskali się w nisze i stanowiska, między worki z piaskiem, czasami uciekali z okopów, kryjąc się w wykrotach i zagłębieniach terenu, krzyczeli oślepieni, ogłuszeni, rozdygotani. Nikt nie uciekał, na otwartych polach dzielących ich od zabudowań wioski śmierć siekła żelazną nawałnicą odłamków. Nikt by nie przeżył, więc trwali – rozwierający usta w niemym krzyku, zatykający uszy, walący się pokotem na dno rowów. Piekło zaczynało się tuż-tuż; pod nogami, obok nagle wybuchały płomienie, bo od gorąca wystrzałów zapalała się wyschnięta plecionka okopów. Płonęły chaszcze i pniaki, pojedyncze drzewa pozostawione poza polem walki. Wydzielając gęsty czarno-brązowy dym, zajęły się ogniem strzechy chałup Giełczyna.
W schronie porucznika Kiewlicza na przedpolu wsi brakowało tchu. Drzwi były zamknięte, zaryglowane; dowódca był głuchy na krzyki i walenie kolbami z zewnątrz, gdy ludzie z czwartej drużyny usiłowali schować się we wnętrzu. W schronie nie było wentylacji. Chociaż nie prowadzili ognia, robiło się coraz goręcej, pył wpadający przez okratowane rury wentylacyjne i strzelnice dusił płuca, drażnił oczy, wszyscy siedzieli skuleni, wtulając plecy w betonowe mury, podrzucani przez każdy kolejny wstrząs oznajmiający upadek granatu artyleryjskiego.
– Nie wpuszczać – charczał Kiewlicz. – Bo podusimy...
Wrzask, krzyk, jęki, to było nie do wytrzymania. Ktoś szarpał go za rękę, to był sierżant Murachwa, pokazywał telefon polowy. Jedynie łapiąc aparat, po drżeniu drewnianego pudła porucznik był w stanie wyczuć, że nadchodziło połączenie.
Przyłożył słuchawkę do ucha, ale musiał wyciągnąć drugą, żeby w ogóle coś usłyszeć. Po drugiej stronie odezwał się smutny, spokojny głos kapitana Raginisa:
– Ciężki ostrzał... trzymajcie się!
– Oczywiście, że się trzymamy! – wykrzyczał Kiewlicz. – Melduję zadymienie schronów, nie damy rady długo walczyć.
– Nic nie poradzę. Otwierajcie drzwi pancerne, jak skończy się ostrzał. My tak robimy. Wytrwajcie, zaraz przyciszy ich porucznik Brykalski!
– Tak jest! Zaraz Brykalski przyciszy.
I wtedy przemówiły polskie siedemdziesiątkipiątki i -szóstki zza Góry Strękowej. Ich głos zginął w niemieckiej nawale, brzmiał jak pukanina, ale armaty były lepiej wstrzelane w teren. Najpierw w górę poszły granaty stalowe wz. 1915 z zieloną głowicą i żółtym korpusem, nabite melinitem. Rąbnęły w przyczółek i ciągle nieukończony most, przy którym trudzili się bez przerwy półnadzy lub porozbierani do koszul pionierzy!
Wybuchy wzbiły ogromne fontanny wody z Narwi, wzniecając chaos i panikę. Pionierzy uciekali na zachodni brzeg po dopiero co położonych przęsłach albo wprost rzucali się w fale rzeki, brnąc, płynąc, przepychając się, gdy wychodzili na brzeg. Kolejna salwa poszła schodami od zachodniego przyczółka w lewo, w ruiny mostu, w nasyp drogi. Wybuchy wyrwały w górę kawałki kratownic, poszły w strzępy przygotowane poręcze i krawężniki, poleciały, obracając się w powietrzu jak skrzydła wiatraka.
Niemcy pierzchali, uciekali w popłochu; praca pionierów była przerwana, cofnięta przynajmniej o parę godzin. Brykalski nie dawał im pardonu. Ze stanowiska w kopule obserwacyjnej schronu dowodzenia w Górze Strękowej nie widział dokładnie przeprawy, ale cel już od dawna był zapisany w tabelach artylerzystów. Szybko przeniósł ogień na groblę, potem na drogę i skrzyżowanie koło Witkowa, wreszcie na pola za Wizną, na wzgórze 146, gdzie błyski i kłęby dymów świadczyły o pozycjach niemieckiej artylerii.
Już w powietrzu jego granaty rozminęły się z pociskami zza rzeki, lecącymi na pozycje pod Górą Strękową i Kurpikami. Artyleria wroga przeniosła teraz ogień na główną pozycję obrony, macając po omacku schrony Raginisa i kapitana Schmidta. Wybuchy okryły rozmazanymi krzakami zbocza wzgórza 126, zapaliły ostatnie dwie nietknięte zagrody w wiosce poniżej. Porozrywały na strzępy hiszpańskie kozły i zasieki tam, gdzie na dole główna droga do nieistniejącego mostu przebiegała blisko samej wsi Kurpiki. Wybuchły wśród szkieletów chałup.
Biła w nich ciężka artyleria. Brykalski starał się odgryzać im zaciekle, lecz rozrzut pocisków był zbyt wielki. Przeniósł więc ogień na bród pod samą Wizną, na łąki i mokradła nad rzeką, gdzie gromadziła się piechota przeciwnika, grupując się do ataku na główną pozycję obrony. Niemcy zalegli, choć ogień nie mógł równać się z ich własnym. Strzelcy rzucali się na ziemię, pełzali, starając się znaleźć osłonę, kierowcy wyskakiwali z ciężkich, półgąsienicowych ciągników artyleryjskich, gotowych do przeciągnięcia przez brody przy moście i miasteczku lekkich działek przeciwpancernych.
Schron GG-126 drżał i podskakiwał, beton odpadał całymi kawałkami, słyszeli, jak o ściany uderzały odłamki. Miejsca nie było zbyt wiele – Raginis kazał wpuścić do środka całą obsadę rowów strzeleckich, zabrać erkaemy ze stanowisk. Zarówno izba dowodzenia, jak i załogi oraz maszynownia, w której nie było maszyn, pękały w szwach. Żołnierze siedzieli jeden przy drugim, ściśnięci, ale przez to może czując się bezpiecznie. Byli tu i ludzie z ósmej kompanii i załogi pozycji wysuniętej razem z porucznikiem Zawadzkim.
Znienacka trwająca bez przerwy, zlewająca się w jednolity grzmot kakofonia wybuchów zaczęła cichnąć. Ściany już nie drżały, za to w schronie słychać było tylko charczenie, kaszel, torsje kilkunastu gardeł i płuc. Powoli i to cichło.
– Otwórzcie drzwi – rozkazał porucznik Zawadzki. – Przewietrzyć schron.
Kapral Pawlak odemknął żelazne zasuwy i rygle. Pchnął płytę, wpuszczając do śmierdzącego, pełnego pyłu wnętrza łyk czystego, choć gorącego powietrza. Rozwierał drzwi szerzej i szerzej i w miarę jak to czynił, jego oblicze stawało się coraz bledsze.
Zatrzasnął je pomimo protestów, kiedy usłyszał potężniejący ryk motorów. Przeciągłe zawodzenie tych strasznych samolotów nurkowych, które zrzucały bomby całkowicie bezkarnie.
Wylatywały grupami z oparów, z chmur pyłu i dymu płonących lasów, wsi. Skręcały jeden za drugim, obracając się na bok, a potem przechodząc w ostry, pikujący lot ku ziemi. Ryk syren uderzył wtedy we wszystkich, wdzierał się do schronu przez rury wentylacyjne, wibrując metalicznie wewnątrz konstrukcji, zmuszał do zaciskania zębów, osłaniania uszu rękoma, wciskania się jak najgłębiej w chropowaty beton w poszukiwaniu czysto iluzorycznego schronienia. Nerwy pękały jak postronki, krzyk wydobywał się z ust, krzyk zdolny zagłuszyć wycie sztukasów.
– Celuuują w nas!
– Ratujcie!
Jakiś strzelec podbiegł do pancernej płyty drzwi, szarpał za zasuwy, zwalniając je z zatrzasków. Kapral Pawlak zareagował pierwszy, wbijając mu łokieć w bok; pomógł mu plutonowy z KOP-u, łapiąc szaleńca i wykręcając mu prawą rękę!
– Trafią! Trafią nas, aaaaaa!
Przeszywający gwizd, nagle zrobiło się ciemno. Potem schron podskoczył, po prostu uniósł się i opadł, zbijając wszystkich z nóg, przewracając i przesuwając tych, którzy siedzieli pod ścianami. Byli jak zgłuszeni, pogasły światła karbidówek, pył wypełnił płuca, strach paraliżował. W tej samej prawie chwili poczuli drugie uderzenie, słabsze, trzecie i czwarte – prawie niezauważalne.
Ktoś jęczał, inny modlił się chrapliwie. Rozległ się słaby głos Raginisa:
– Półtonowa bomba. Nie trafiła nas. Nic się nie stało.
Lotniczy atak spadł na Górę Strękową, Kurpiki, Maliszewo i most na Narwi osiem kilometrów dalej, na tyłach. I na pozycję porucznika Kiewlicza, rujnując rowy strzeleckie, zmieniając je w krajobraz, jaki musiał być na Księżycu, pokryty zwojami poszarpanego drutu z zasieków.
A potem od strony Wierciszewa rozległ się ryk silników. Tyraliery i grupy niemieckiej piechoty zaczęły podnosić się i iść przed siebie, przez bezkresne jesienne łąki nad Narwią. Szli na pozycję Giełczyn, ciągnąc armaty przeciwpancerne. Z tyłu do Biebrzy zjeżdżały samochody pancerne i ciągniki artyleryjskie z lekkimi haubicami polowymi. Przejazd przez bród był już oznakowany przez saperów podwójną linią tyczek z chorągiewkami.
Niemcy najpierw szli, potem jechali. Prosto na schrony Kiewlicza.
Książkę Wizna kupicie w popularnych księgarniach internetowych: