Nawiść to historia zaciekłego wroga chrześcijaństwa, który ochrzczony siłą, pragnie… z własnej woli ochrzcić swój lud. To czarna baśń, opowiadająca o przedchrzcie terenów, które długo potem nazwano Polską. Oraz o powodach, dla których władca swoich czczonych od wieków bogów nagle chce zamienić na boga najśmiertelniejszego wroga. To baśń skrzywiona. Oparta na fakcie historycznym. A także łącząca wodne legendy z Krakowa i Warszawy. To melobaśń. Gdzie w tle trójka młodych bohaterów walczy o swoje serca i ciała, nie wiedząc o tym, że są rodziną.
Mocna, zaskakująco świeża i literacko dopracowana – taka właśnie jest „Nawiść”.
- recenzja książki „Nawiść”.
W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki Nawiść. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
Brat przeciw bratu
chce iść
Dzień, który wschodzi osiemnaście zim wcześniej, jest bez Słońca. Zmarznięte, mętne Światło próbuje przebić się przez Ciemność. Przecisnąć przez spuchnięte Chmury. Brudny Blask rozlewa się bardzo powoli. Niejasność ledwo prześlizguje po zamarzniętej Rzece. Po miejscu, w którym Zimno ścięło Wiry, mącące spienioną, wpienioną Wodę. Złapało Fale za grzbiety, sparaliżowało Chłodem i tak zastygłe będzie trzymać. Tak trzymać, do Wiosny. Zbełtane z resztkami Nocy, szare Światło wspina się po Urwisku. Lezie po palisadzie za niechętnie ustępującą Ciemnością. Pełznie uparcie po ścianie drewnianego zamku. Wypycha oporny Mrok, w stronę Chmur. Dochodzi wreszcie do okna, które od wielu Dni obsiadł Mróz. I zatrzymuje się na chwilę. Patrzy, jak biały nalot wżarł się w drewno i szybę ze zwierzęcego pęcherza. Zmroził je i pokrył ostrym, kłującym, misternym wzorem. Blady Blask próbuje zajrzeć przez okno, zmatowione od wewnątrz Ciepłem. Chce zobaczyć, co się dzieje w środku. Chce lepiej usłyszeć krzyk. Dowiedzieć się, dlaczego ten głos jest tak pełny bólu.
Na dużym, ale skromnym, drewnianym łożu leży kobieta. Żona Władcy Grodu na Wzgórzu. Wspiera się na łokciach. Szyję ma jakby przełamaną do tyłu. Głowę mocno odchyloną, do ściany. Z szeroko otwartych ust, znad mocno odsłoniętych zębów, wysuniętej do przodu, dolnej szczęki, wydziera się przeciągły krzyk. Przerywany tylko krótkimi momentami, potrzebnymi do łapczywego ugryzienia kawałka Powietrza. Krzyk za chwilę wraca, jeszcze mocniejszy. Pędzi leci, odbija się od ściany i zatrzymuje na włosach, ubraniu, łóżku, prostych sprzętach. Zastyga w Powietrzu. Osiada i nie ginie, nie rozpływa się. Nie zdąży. Bo za chwilę nadlatuje kolejny ból. I odkłada się na poprzednim. Zastyga. Nawarstwia. Jedna ze służek dotyka czoła Księżnej, zabierając gorące Krople kawałkiem materiału, zamoczonym w zimnej Wodzie. Ręce Władczyni są mocno zaciśnięte na posłaniu ze skóry. Nogi szeroko rozłożone. Ugięte w kolanach. Nagle straszliwy skurcz targa udami, rwie brzuch i pośladki, szarpie za ramiona, wygina całe ciało. Włosy łonowe są rozchylone. Srom zaczyna się bardziej otwierać. W rytm krzyyyyyykuuuuuu rodzącej. Który bez przerwy wydziera się z ust kobiety. Tak długo jak dużo Powietrza ma ona w płucach. Nawet dłużej. Ten krzyk nie kończy się z końcem dźwięku. Nie zatrzymuje go nawet brak Powietrza. Teraz, przez chwilę, jest otwartymi ustami, wybałuszonymi oczami, opuchniętą z wysiłku szyją, zaciśniętymi do białości paznokciami. Po łapczywym wdechu, dźwięk wraca. Rodząca chce jego siłą, jego długością wypchnąć z siebie dziecko. Wie, że to jest ten moment. Czuje, jak niewidoczna pętla zaciska się na jej wnętrznościach. Coraz mocniej. Coraz częściej. To jest znak. Od dziecka. Ono, właśnie w tym momencie, postanowiło odejść od matki. A ten skurcz to jest ból matki, która traci część siebie. To żal, że dziecko odrywa się od niej, opuszcza ją. I że nigdy już nie będą tak blisko. Tak bardzo przy sobie. Tak bardzo razem. Kobieta ma wrażenie, że skurcz się nie skończy. Ból uciska jej trzewia tak, że za chwilę wybuchną. Ale to cierpienie i każdy jego atak przybliżają rodzącą do spotkania z dzieckiem. Ten ból jest potrzebny, żeby wreszcie przytuliła swoje maleństwo. Potrzebny, by dziecko opuściło matkę, żeby być przy niej.
Niemowlę wychodzi z Ciemności. Coraz bardziej widać jego główkę. Im staje się większa, tym głośniejszy jest krzyk matki. Teraz jej broda jest wbita w piersi. Ramiona wyszarpnięte do tyłu. Oczy zamknięte, dociśnięte jeszcze zmarszczkami. Zęby wgryzione w siebie. To jest ten ostatni moment, szczyt wysiłku, za którym jest nagroda. Szczyt, za którym matka zacznie gwałtownie spadać w nieból i spokój, lecieć bezwładnie do odpoczynku. Niemowlę zbliża się do Światła. Druga ze służek z uwagą patrzy na przeciskające się maleństwo. Czule i zachęcająco wyciąga do niego ręce. Ze wspierającym i pomocnym uśmiechem patrzy na swoją Panią. Krzyk matki pomaga dziecku. Zagłusza też narastające wrzaski za oknem. Kiedy główka w połowie jest już na zewnątrz, służka chwyta ją mocno. I jednym zdecydowanym ruchem wyrywa dziecko. Odrywa je od rodzicielki. Małe ciałko, z chlupiącym dźwiękiem, opuszcza swój ciepły, mały ale własny, dom w matce. Dziecko jest już na tym świecie. Zimnym, wielkim i groźnym. Gasnący krzyk rodzącej przechodzi w bardzo cieniutki płacz niemowlęcia. Tak cichy, tak skromny, że prawie go nie słychać. Bardziej widać – w otwartych, drgających ustach; drgających piąstkach. Maleństwo nie oznajmia krzykiem swojego przyjścia na ten świat. Nie wita się wrzaskiem, jak większość niemowlaków. Nie zakrzykuje innych. Od samego początku pokazuje cichość i skromność; szarość swojej obecności. Służka przecina nożem pępowinę i wiąże ją w wybrzuszony supeł. Niedługo zostanie po nim tylko blizna. Blizna po matce. Ślad po tym, że łączyło ich kiedyś wspólne życie.
Matka leży wyczerpana. Oddała dziecku wszystkie siły. Energię każdego kawałeczka ciała, każdego włókienka najmniejszego mięśnia, każdą okruszynę siły woli. Nie jest w stanie podnieść głowy, żeby popatrzeć na maleństwo. Służąca trzyma płaczące niemowlę i rozgląda się niepewnie. Chce podejść do swojej Pani, ale patrzy z niepokojem – raz na drugą ze służek, raz na okno komnaty, raz na Księżną. Ani szyba, ani ściana nie są na tyle grube, ani popiskiwania niemowlęcia na tyle głośne, żeby zagłuszyć narastający zgiełk za oknem. Przez drewno ścian, przez pęcherz okiennej szyby, przez niekrzyk matki przeciska się rzężący tumult z podwórza. Nie tylko wrzaski. Słychać dudniące walenie kopyt, wściekłe ujadanie Psów, ponury szczęk mieczy i jęki zabijanych. Złowrogi rwetes tłamsi cichusie, pojedyncze pokwiliwania małego. Księżna nie ma sił, ale podnosi się lekko na ramionach. Wyciąga głowę w kierunku okna, choć z łóżka nie jest w stanie nic zobaczyć. Nie musi patrzeć. Wie, że na podwórzu trwa walka, bijatyka, rzeź. Z głębokim, jakby zawiedzionym westchnieniem zamyka oczy. Jej głowa opada smutno. Ale podnosi się powoli, w stronę dwórki. Ta chce położyć dziecko na jej piersiach. Matka patrzy z tęsknotą. Pragnie tej chwili. O nią walczyła. Z całego, czułego serca i z całych, pozostałych resztek sił łaknie tej nagrody za wysiłek. Chciałaby położyć synka na sobie. Przytulić. Przystawić do piersi. Ucałować jego główkę. Choć na chwilę wziąć w ramiona. Oddać mu trochę swojego Ciepła. Ale kręci przecząco głową. Wie, że tak będzie lepiej. Dla dziecka.
– Ocal go. Ukryj. Szybko – błaga słabym i drżącym głosem.
Służąca tuli niemowlę. Jakby już tym pierwszym gestem chciała je ochronić. Chce wybiec, ale się waha. Nie chce uciekać. Nie chce zostawić swojej Pani. Ale widząc błagalny i stanowczy wzrok Księżnej, szybko ubiera skrwawione niemowlę w maleńką sukmanę z jedwabnego materiału. Okrywa niemowlaka delikatnym, jasnym materiałem. Jego ciałka i ducha, duszka od teraz chronić będzie Kruk, wyhaftowany na ubranku. Z otwartym dziobem i rozpostartymi skrzydłami. Służąca zerka ostatni raz na swoją Panią i wybiega z komnaty. Matka patrzy jeszcze przez moment na zamknięte drzwi, jakby chciała zatrzymać widok dziecka. Zapamiętać chociaż jeden szczegół. Bo tak naprawdę nie zobaczyła nawet swojego synka. Nie zapamiętała niczego. Oprócz kilku chwil płaczu, pokrwawionej skóry, zaciśniętych piąstek i szarpanych ruchów rączek i nóżek. A to za mało, dla kogoś kto czekał i nie mógł się doczekać narodzin. Opuszczona matka wyciąga słabą rękę w kierunku drzwi. Ten gest jest jak pożegnanie. Na zawsze. Wie, że już nigdy nie zobaczy swojego maleństwa. Nie dotknie go. Nie pocałuje. Nie pogłaszcze. Nie przytuli. Nie popatrzy w oczy. Nie powie do niego ani jednego słowa. Nie zaśpiewa ani jednej kołysanki. Nie usłyszy śmiechu. Nie wymówi jego imienia. Nieeeee!
Księżna opada na łoże i przykrywa się niedźwiedzią skórą. Zamyka oczy. Jest tak słaba, że powieki same opadają. Są tak ciężkie, że domykają się szczelnie. I powstrzymują łzy. Tamują płynący ból, zachowują go tylko dla niej.
– Uciekaj – szepcze do służki, która została w komnacie.
– Nie, Pani. Będę cię bronić – odpowiada kobieta łamiącym się głosem.
Chwyta nóż, którym przed chwilą jej towarzyszka przecięła pępowinę. Jest na nim jeszcze trochę krwi. Obrona jeszcze się nie zaczęła, a broń już jest skrwawiona. Kobieta staje przed łożem swojej Pani. Wysuwa lekko do przodu prawą nogę. Niepewnie wyciąga trzęsącą się rękę. Nachyla się odrobinę, w obronnym ataku. I czeka. Z powiększającymi się oczami, z coraz bardziej otwierającymi się ustami i nerwowo drgającą szczęką nasłuchuje zbliżających się, dudniących kroków.
Głośny kopniak otwiera drzwi. Przysadzisty woj z mieczem wbiega do komnaty. Widząc kobietę z nożem, staje zaskoczony. Jego głowa lekko drga pojedynczym, niekontrolowanym ruchem. Krzywi się i próbuje zrozumieć, dlaczego ta kobieta trzyma wyciągnięty nóż. Tego się nie spodziewał. Po chwili przytomnieje. Robi dwa energiczne kroki i mocnym dźgnięciem przebija obrończynię. Która nawet się nie ruszyła. Nabita na miecz, otworzyła tylko usta. Jej ręka ciągle chce bronić swojej Pani, ciągle trzyma nóż. Tak jak trzymała go przed śmiercią.
Księżna podnosi się. Pomimo wyczerpania i tych kilku chwil rozleniwiającego Ciepła, które natychmiast napłynęło z puchatej skóry, znajduje resztkę sił. Unosi się i opiera plecami o ścianę. Ze spokojną dumą patrzy na napastnika. Choć jest ledwie żywa, chce pokazać, że się nie boi. Nie będzie błagać o litość. Nie będzie błagać o życie. Wie, że go nie uratuje. Zamyka oczy, żeby w ostatniej chwili swojego życia zobaczyć wspomnienie dziecka. Synka, którego nie zdążyła nawet przez chwilę mieć dla siebie. Który jest teraz daleko. Ma nadzieję, że jest daleko. Że jest bezpieczny. Że przeżyje. Wierzy w to. Kobieta przytula się do swoich myśli. I, ten ostatni raz, lekko uśmiecha. To jest ostat… Przebita mieczem, osuwa się w bok. Wylewająca się krew pomoże trochę uciekającemu maleństwu. Zatrze ślady. Po narodzinach. Pomiesza krew matki z krwią syna. Ukryje tajemnicę. Morderstwo skryje narodziny. Śmierć skryje życie. Pomoże mu… Morderca zachłannie zrywa skromny naszyjnik i nieduży pierścień z palca Władczyni. Chciwie rozgląda się po komnacie. Nerwowymi, krótkimi ruchami głowy szuka czegokolwiek, co nadawałoby się do zagrabienia. Ale jego wzrok zatrzymuje się tylko na martwej służącej. Napastnik z furią uderza mieczem o brzeg łóżka. Nie widzi nic, co mógłby jeszcze ukraść. Rozeźlony i skrewiony, wybiega.
†††
Przed drewnianym zamkiem, na dziedzińcu, kilkudziesięciu napastników zaciska mordercze pęto wokół Władcy Grodu i broniących go wojów. Pozostali obrońcy, rozrzuceni jak niepotrzebne resztki, walczą pojedynczo lub w maleńkich grupkach. Jest ich coraz mniej. Nie spodziewali się napadu. I nie są przygotowani. Wielu z nich jest w nocnych sukmanach. Bez butów. Bez tarcz, bez hełmów, bez broni. Walczą złapanymi w biegu drągami, motykami, kamieniami. Walczą zapałem i przywiązaniem do swojego Księcia. Walczą gołymi rękami. Ale taki bój jest jak rozkopywanie dłońmi zmarzniętej Ziemi. Jak bieg pod Wiatr. Pod Wicher, który tego Ranka duje bez litości. Jakby wszystkie Zmory z okolicy, wszystkie Dusiołki skrzyknęły się w wielką watahę i postanowiły zadławić oddech każdego, kogo napotkają. Wepchnąć im go do gardła. Zatrzymać wewnątrz, zaciskając lodowate palce na grdykach. Nie wypuścić. Setki zmorowatych Duszków. Bladych, chudych, skostniałych. Jak Wicher. Silnych, wytrzymałych, zawziętych. Jak Wicher. Chwytają zaciekle za gardła i nie pozwalają z oddechem wyrzucić Powietrza. Są jak koszmarnie zimne Kropelki, które mrożą płuca. Rozlewają się w żyłach stygnącą krwią. Lodem ścinają mózg. Zimnem zadają ciału gwałt. Bez litości wyganiają resztki Ciepła. A na zewnątrz ciała Wietrzysko błyska swoimi białymi, ostrymi kłami, a potem wgryza się w skórę. Szarpie zaostrzonymi pazurami. Wyje przeraźliwie. Lodowaty oprawca. Mroźny. Groźny.
Dla zwycięzców to jest łatwa rzeź. A dla pokonanych – niegodna agonia. Obrońcy bronią się, jak mogą i czym mogą. Ale za tarcze mają przeważnie, utwardzone zimnem, sukmany. I piersi. Za hełmy – zamarznięte włosy na głowie. A za miecze – skostniałe dłonie. Władca Grodu i resztki jego najwierniejszych wojowników cofają się do ściany zamku. Otoczeni, bez drogi ucieczki, przyparci do muru. Próbują opóźnić swoją śmierć. Zwierają przemarznięte szyki. Chwytają wszystko, co może być bronią. Zasłaniają swojego Pana własnymi ciałami. Walczą wszyscy. Ci, którzy jeszcze żyją, są żywymi tarczami. Ci, którzy już nie żyją, też są tarczami. Ciągle chronią swojego Księcia. Tyle jeszcze mogą dla niego zrobić. Ich ciała przyjmują na siebie drzewce strzał. Wyłapują ich groty. Ściągają ciosy miecza i topora. Żywi obrońcy kilkoma mieczami próbują odganiać lecące oszczepy i strzały. Ale one bardzo precyzyjnie wybierają obrońców. Wybierają dla śmierci. Szybko powalają ich na, skamieniałą od Lodu, Ziemię. Jednego po drugim. Po dwóch na raz.
W kierunku rzeźni, na wielkim karym Koniu, jedzie postać. Ubrana w kruczoczarny płaszcz, ciemną, stalową kolczugę i hełm ozdobiony piórami Kruka. Czarna broda, krótko przycięta na policzkach i dużo dłuższa na szczęce, jest dokładnie wypielęgnowana. Staranna. Wygląda na zrobioną przed chwilą. Na tę chwilę. Z tej okazji.
Trwa dobijanie obrońców. Atak po ataku. Kilku napastników doskakuje do grupki Księcia i tnie mieczami. Kiedy się wycofują, łucznicy strzelają do stłoczonych. Skoczkowie czekają, aż trafieni odpadną od żywych i znów atakują. Seria się powtarza. Doskok, cios. Wycofanie, strzał. Doskok, cios. Wycofanie, strzał. Zabójcza metoda. Śmiertelnie skuteczna. Zwłaszcza przeciw komuś, kto jest śmiertelnie bezbronny. Nie ma czym się osłonić, jak odgryźć; chyba że zębami, palcami. Po ciosach wyprowadzonych w kilku zabójczych seriach zostają tylko Władca Grodu i trzech żołnierzy.
– Żywego! – warczy czarna postać.
Na niedobitki spada sieć. Pęta ich. Ci szarpią się zaciekle. Próbują uwolnić. Rozciąć zachłanną pajęczynę. Ale nie dają rady rozerwać narzuconego pęta. Padają pod ciężarem chmary napastników.
Postać na Koniu patrzy spokojnie, w jednym kierunku. Nie rozgląda się dookoła. Mężczyzny nie interesuje to, co dzieje się za nim, czy obok. Co robią inni jego siepacze. Patrzy na kłębowisko, które bezlitośnie stłamsiło Władcę Grodu.
Napastnicy wstają. Trzech z nich trzyma Księcia. Prowadzą go przed czarną postać i rzucają na kolana. Pozostałych trzech obalają na Ziemię. Twarzami do twardej, zmarzniętej Gleby. Włażą butami na plecy. Wyciągają miecze i przykładają ostrza do szyi powalonych. Lekko, ale do krwi, wciskają szpice kling w ich kręgosłupy.
Mężczyzna w czarnym płaszczu zeskakuje z Konia. Wolnym krokiem podchodzi do klęczącego. Cały czas patrząc na to, co zostało z Władcy Grodu. Wyczerpanego do ostatniego, zmrożonego Zimnem i ubranego w białą Parę, oddechu. Podziurawionego i pociętego. Z jego ramienia sterczą dwa patyki ułamanych strzał. Z jego szyi cieknie struga krwi. Jego ręce jeszcze trzęsą się wysiłku. Ale Książę trzyma głowę wysoko. Klęczy dumnie. Patrzy prosto w oczy czarnej postaci. Patrzy głęboko. Ostro. Z niedowierzającą złością. I napastliwym żalem.
– Mścisławie... Bracie… – słowa, przez zaciśnięte zęby, wylatują z obłokiem zmrożonego Powietrza i wypływają z krwią.
Czarna postać wyciąga miecz. Ostrze syczy, wysuwane z pochwy. Przeciągłym, metalicznym dźwiękiem zapowiada cios. Postać szybkim ruchem dźga Księcia. I zastyga. Nie cofa ręki. Nie wyciąga ostrza. Patrzy w, ciągle otwarte, oczy mordowanego. Ten łapie dłońmi za klingę. Próbuje ją wyrwać. Ale morderca jest silniejszy. Tylko krew wylewa się z zaciśniętych na ostrzu pięści i spływa po przedramionach. Jest jeszcze na tyle gorąca, że nie krzepnie od razu. Nie od razu poddaje się lodowatej śmierci i bezlitosnemu Zimnu. Po chwili chwyt słabnie. Oczy Księcia bieleją. Stygną jak oddech na Mrozie. Zamarzają jak Krople Wody, krzepnące bezwładnie w lodowaty Dzień. Ścięte Chłodem, pokrywają się śmiertelną Zmarzliną.
Władca Grodu kona, nadziany na miecz. Biały Obłoczek, wylatujący z jego ust, robi się coraz mniejszy. Jest coraz bledszy. Coraz rzadszy. Aż wreszcie zatrzymuje go Zimno. Nie pozwala mu wyjść. Każe zostać w środku. Wciska do gardła. Kiedy głowa Księcia opada, nowy następca tronu wyciąga ostrze. W tej chwili zaczyna wypełniać się, panujący na tych ziemiach od zawsze, niepisany zwyczaj. Uświęcone krwawą tradycją prawo chwały. Która popycha do walki o władzę za wszelką cenę, do zajadłej gry o tron. Prawo wzięte z życia Bogów. Wypełnia się jego pierwsza część. Która mówi, że poklask zdobywa ten, kto dokonuje mordu na bliskiej osobie. A wyjątkowy plauz zbiera zabójca, który wysyła w zaświaty najbliższych – ojca albo brata.
– Teraz ja jestem pierwszy do tronu – nowy książę chełpi się pogardliwie nad martwym ciałem.
Od teraz już wszyscy na tych ziemiach będą go szanować jak prawdziwego księcia. Kłaniać się, jak prawdziwemu księciu. Bać się, jak powinno się bać prawdziwego księcia. Szanować czołobitnością, która należy się prawdziwemu księciu. Nie jak temu, który jest drugi, kolejny, następny, mniej ważny. No i będą go tytułować Księciem. Za każdym razem. I, dla zadośćuczynienia – za niekażdy raz, za razy, kiedy tego nie zrobili. Z solidną nawiązką. Z głębszym ukłonem. Ze wzrokiem pokorniej wbitym w Ziemię. Z większą bojaźnią w głosie. Za te wszystkie nieksiążęce zwroty, za te nigdy niewypowiedziane tytuły. Kiedy był drugi. Kiedy nikt nie widział w nim prawdziwego władcy.
Żołnierze Księcia wbijają miecze w szyje leżących. Ci, po ciosie, ostatnim ruchem, bardziej przytulają się do zmarzniętej Ziemi. Lgną do śmierci.
Nowy władca Grodu Na Wzgórzu odchodzi. Idzie po swoje. Idzie zasiąść na swoim nowym tronie.
Teraz na wypełnienie czeka druga część prawa chwały. Która mówi o zdobyciu ziem i bogactwa. Wielkich ziem i wielkiego bogactwa. Najlepiej rozbojem, gwałtem i grabieżą. Nowemu Księciu podoba się takie prawo. Bo jest stworzone podle boskich norm. Tak przecież żyją i panują tutejsi Bogowie. I tacy powinni być ludzie. Muszą naśladować boskie postępowanie. Walczyć o to, by być najpotężniejszymi. Najważniejszymi. Z całych sił zdobywać władzę. Mordując tych, którzy tę władzę posiadają. Brata, stryja albo ojca. Ludzie powinni być jak najbliżej doskonałości. Kiedy po życiu pójdą się spotkać z Bogami, muszą być ich godni. Warci świata, do którego trafią. Muszą swoim postępowaniem zapracować na szacunek tych najwyższych, panujących po drugiej stronie życia. Muszą być nieskazitelni jak oni. Jak najbardziej wszechmocni. Jak najwyżsi.
†††
Służąca wybiega z komnaty i prześlizguje się wzdłuż ściany, wąskim korytarzem. Nie patrzy za siebie. Nie rozgląda się. Tuli popiskujące dziecko. I biegnie. To jest naprawdę ważny bieg. Sprawa życia i życia. Dla niej i dla dziedzica tronu Grodu Na Wzgórzu. Bez niego, mogłaby się ukryć i bez trudu uratowałaby swoje życie. Ale teraz, jej życie już nie należy do niej. Należy do tego małego ciałka, które ściska za pazuchą. Złożyła swoje życie w ofierze za ratunek synka Księżnej. I teraz walczy o niego z całych sił. Niesie maleństwo do życia. Taką ma misję. Tak ważne zadanie dodaje sił. Pani zaufała właśnie jej. Nie myśli teraz, dokąd ma biec. Gdzie ukryć małego. Nie ma na to czasu. Biegnie przed siebie. Prowadzą ją znajome zakamarki. Wielokrotnie tędy chodziła. Wymykała się tą drogą. Ukradkiem. W Ciemnościach, w Jasnościach. Na spotkanie, schadzkę. Nawet nie przypuszczała, że te wyprawy mogą się przydać w tak ważnej misji. Życiowej misji. Wie, co to znaczy ostrożność. Co to znaczy, być niezauważoną. Choć teraz jest inaczej. Groźniej. Poważniej. Śmiertelnie poważniej. Teraz chodzi o życie. Kobieta dobrze zna każdy kąt w zamku. I każdy kąt w jego okolicy. Przemyka ciasnym korytarzem. W tym zapamiętałym biegu nawet nie zauważyła, że dziecko przestało płakać. Pewnie poczuło ciepło jej ciała. Rozpalonego strachem. Poczuło bliskość. Siłę czułych ramion przyciskających małe ciałko. Poczuło się bezpiecznie. W rękach kogoś, kto chce go ochronić. Wyczuło to. A może po prostu jest wyczerpane. I nie ma sił wydać z siebie nawet jednego pisku. Te pierwsze kilka dźwięków na przywitanie świata wystarczyły. Teraz jest pora na chwile cichości.
Uciekająca jest już przy wyjściu. Przystaje na chwilę. Szybkimi oddechami wyrzuca z siebie Powietrze. Sapie świszczącym, tłumionym, niemym półszeptem. Bardziej z emocji niż wysiłku. To było tylko kilka korytarzy. To był tylko jeden budynek. Bardziej zmęczyło ją napięcie niż dystans. To była ta najkrótsza i najłatwiejsza część. Teraz będzie już tylko trudniej. Uchyla szybko drzwi. Już z pierwszym krokiem wdziera się do jej ust ostry Chłód. Ziąb przelatuje przez zęby. I łapie za gardło, od wewnątrz. Jest Świt, przeraźliwie zimny Świt. Mroźny Wiatr ślizga się po Ziemi i ścianach. Przeciska między zabudowaniami i Drzewami. Wbija w szczeliny. Przegina Gałęzie Drzew. Trzęsie uciekinierką i wzdyma jej ubranie. Okrutnie daje znać o swojej sile. Szepcze o tym, że podczas tej ucieczki nie tylko ludzie będą groźni. Przypomina, kto rządzi poza domostwami. Kto włada na zewnątrz. Gdzie Ciepło o tej porze roku nie jest mile widziane. Gdzie nieprzytulne Podmuchy wyczuwają wszystko, co niezimne. Gonią i chwytają. I srogo się rozprawiają. Mrożą Zimnem. Zasypują Chłodem. Są jak oziębła trucizna. Szybko wnikająca przez skórę. Mrożąca krew w żyłach. Ścinająca ją. Kobieta mocniej przyciska dziecko do siebie. Ono jest ciepło okryte. Ona, choć rozgrzana strachem od wewnątrz, już po kilku krokach zaczyna czuć Mróz, włażący w nią bez litości. Coraz mocniej. Coraz głębiej.
Kobieta, pochylona ze strachu i zimna, chyłkiem przeskakuje od domostwa do domostwa. Szybko. Jak najszybciej. Jak najniewidzialniej. Jak Duch. Rękoma tuli i osłania maleństwo. Dlatego nie może nawet zasłonić oczu przed oślepiającym Wiatrem. Nie widzi prawie nic. Ale to nie szkodzi. Bo i tak ledwo cokolwiek widać. To dobrze. Bo może nikt jej nie zauważy. Wszystko dookoła ciągle jeszcze jest szarymi plamami. Szarobure, ciemnoczarne pozostałości Nocy mieszają się z szaroburym, ciemnoczarnym Dniem. I niewiele widać. Bardziej można poczuć i usłyszeć. Najbardziej białą, wyjącą Lodowatość, napływającą z blednącej Ciemności. Niosącą odgłosy rzezi, która toczy się po drugiej stronie grodu, bliżej dziedzińca zamkowego. Powinno się udać. Powinno być dobrze. Brud Świtu ją skryje. Uciekinierka jest coraz bliżej bramy, szeroko otwartej. Kryjąc się za budynkami, obchodząc obejścia, wychodzi bliżej wyjścia. Jest blisko, jak najbliżej. Już. Prawie. Jeszcze kilkanaście kroków. I zaraz stanie się wolność. Życie. Jest bardzo blisko. Jeszcze tylko kilka kroków. Jeszcze krok. I już! Kobieta nie patrzy za siebie. Dla niej brama oznacza cel tego biegu. Minie ją i ocali siebie. Ocali małego księcia. Ucieknie od groźnych ludzi, rzucających i wymachujących śmiercią. A potem zostanie ostatni odcinek. Ten, w którym trzeba obronić się przed mroźną Naturą. Przed panią Śniegu. Uciekająca chciwie rzuca się w stronę Lasu.
Każdy krok to ucieczka w kierunku życia. Nadziei. Coraz większej. Kobieta jest już niedaleko pierwszych, stojących samotnie, Drzew. Pomaga jej Wzgórze. Zachęca ją jego spadek. Popędza bardziej i bardziej. Każe szybciej przebierać nogami. Kobieta biegnie, ile tylko ma i nie ma sił. Na ile pozwala jej sztywniejące ciało. Zamarzająca siła woli. Dwórka odbiega coraz da… Gwałtowne szarpnięcie ciała zatrzymuje ją. I budzi dziecko. Do tej pory bieg i bujanie usypiały je. Bijące mocno serce – uspokajało. Rozszerzająca się i zmniejszająca przepona – kołysała. Teraz niemowlę oznajmia zawiedzionym, cichutkim skrzekiem – było dobrze, chcę znów, tak samo, tak jak wcześniej. Kobieta nie dba o strzałę. Mocno trzyma piszczący skarb, ale jej krok robi się chwiejny. Zaczyna szurać nogami. Lewa stopa wykręca się i uciekająca pada. Na kolana. Klęczy chwilę. Ale… przecież jest tak blisko. Widok Gęstwiny dodaje jej sił. Podnosi się i niepewnym krokiem człapie do Drzew. Obok bramy Grodu widać strzelca, który odrzuca łuk i rzuca się w pogoń. Może gdyby padła i udawała nieżywą, przeżyłaby. Może. Ale strzelec widzi, że coś niesie. Coś trzyma przy swoim boku. To musi być coś ważnego. Tak chroni się coś naprawdę cennego. I on musi to zdobyć. Szybko zbliża się do uciekinierki. Strzała, wbita poniżej lewej łopatki, napoczęła życie kobiety. Wystrzelona z bliższej odległości, doszłaby do serca szybciej. Ale i tak krew wylewa się obficie, pulsującym źródełkiem, grubą strużką. W burym Świetle Poranka ciecz życia wygląda cudnie. Błyszczy jaskrawo. Jej kolor jest ostry. Czerwień wyróżnia, wybija się wśród szarości. Pięknie się z nią komponuje. Ale tylko przez chwilę. Natychmiast gaśnie. Rozpływa się. Wsysa ją ubranie. Wciąga ją szarość. Ratunek dla kobiety i dziecka jest między ciasno stojącymi Drzewami. To tylko kilka kroków. Resztką sił, siły woli, wchodzi do Puszczy. Kilka chwil po niej, wbiega napastnik. Uciekinierka ma już w sobie niewiele życia. Pada, ledwo chroniąc dziecko. Ogląda się za siebie. Zabójca jest tuż za nią. Zbliżając się, wyciąga miecz. Kobieta, ostatkiem sił, delikatnie, kładzie maleństwo na oszronionej Ziemi. Odwraca się, na kolanach, w kierunku napastnika. Nie ma siły wstać. Ale będzie bronić powierzonego jej skarbu, jakoś go zasłoni, może uratuje słowami, spojrzeniem. Jakoś odgrodzi od zabójcy. Który podnosi miecz. I zastyga...
Zza Krzaków wyskakuje Wilk. Zwierz staje pomiędzy klęczącą a atakującym. Obniża łeb. Jeży sierść, stając się większy. Pokazuje swoją broń, szczerząc kły. Idealnie białe zębiska świecą się w szarym pysku. Jest gotowy do ataku. Zaskoczony napastnik cofa się o krok. Przystaje. Waha się. Chyba jednak chce ruszyć do przodu. Usiec najpierw Zwierzę, a potem… Ale po chwili wahania wycofuje się. Nie warto. To przecież żaden skarb, żadna kosztowność. To tylko dziecko. Nic niewarte. I tak tutaj umrą. Zaraz rozszarpie ich Wilk. Zabójca się wycofuje. Nie spuszczając wzroku z drapieżnika. Znika za Drzewami.
Kobieta pada na dłonie. Nie patrzy na Wilka. Jej głowa zwisa pomiędzy ramionami. Nie ma siły. Jej ręce są coraz słabsze. Najpierw załamuje się lewa, potem prawa. Obrończyni osuwa się na Ziemię. Jej twarz znika w zmrożonej, sztywnej trawie. Włosy rozpływają się na boki. Jeszcze dwa oddechy. Jeszcze jeden. Plecy przestają się ruszać. Wbita strzała zastyga.
Sierść na grzbiecie Wilka opada. Drapieżnik powoli obraca głowę w kierunku, machającego nóżkami i rączkami, dziecka.
†††
Puszcza w ponury Dzień jest ciemniejsza niż w jasną Noc. Powietrze jest bardziej bure, bardziej mętne. A wszystko, co ma jakiś kształt – mniej ostre. Kiedy nie świeci Słońce, pod Koronami Drzew jest mroczno. Oczom i ciału trudno się przebić przez Mrok. Obskurna, zimowa Mgła jeszcze bardziej potęguje wrażenie groźnej, zaciskającej się, tłamszącej Gęstwiny. Pełnej czarnych Pni z rozcapierzonymi Gałęziami. Złowrogimi łapskami. Wyciągniętymi w każdą stronę. Sięgającymi po wszystko, co się rusza i co może w nie wpaść. Przez takie obumarłe, złe Zarośla przebijają się jeźdźcy. Przedzierają przez stłoczone Drzewa. Przez Puszczę, która nosi cichą, pojesienną żałobę. Na zeschły świat zaczynają właśnie opadać białe Płatki. Niby puchate, mięciutkie, ale ścięte ostrym Mrozem, od razu kostropacieją. Obsiadają Gałęzie, Gałązki, Krzaki, Krzaczki, Igły, Mchy, martwe Liście. Obrastają je kolczastymi Kryształkami. I zmieniają Gałązki w cieniutkie, chropowate maczugi, maczużki, tnące bicze, biczyki. A Korę, Kamienie w kłujące tarki, tareczki. Piękne i groźne. Już niedługo będzie tu wielka śniegowa Głusza. Mróz z zastygłym Deszczem i Śniegiem porozwieszają naostrzone pale Sopli. A zimne, niewidoczne Słońce będzie odbijać się od bieli i oślepiać. Już niedługo. Ale na razie jest buro i ponuro. Grupa jedzie ostrożnie. Konie stąpają wolno i niechętnie. Ludzie rozglądają się przezornie. Z lękiem. Nawet Książę nie czuje się pewnie w tym miejscu. Władca Grodu na Wzgórzu, nieporuszony niczym co najstraszniejsze, ale jednak ziemskie, nie panuje nad tym, co mieszka w tym miejscu. I czego nie rozumie. Czego nie zna. Czego nie może zobaczyć. Zaatakować. Poharatać mieczem. Obciąć łeb. Zbezcześcić. Czego porąbanych kawałków nie może, z pogardą, porozrzucać dookoła. I to go drażni. Obraża jego dumę. Rani jego honor pana i władcy. Jątrzy wrzodem w jego głowie, głowie najwyższego.
Nagle kilka tonów jaśniejsze Światło otwiera dużą Przestrzeń, wolną od czarnej Gęstwiny. Bardzo szybko pojawia się Polana. Znienacka, z zaskoczenia. Z potężnej plątaniny Krzaków i Drzew jeźdźcy wyjeżdżają na otwarte Pole. Z wielkim Dębem. I kamiennym kręgiem.
Zewnętrzny, regularny pierścień kręgu ułożony jest z kilkudziesięciu, około półmetrowych kawałków Skał. Kamienie leżą dość równo. Niektóre są popękane. Wewnątrz pierścienia, pionowo stoi sześć, wysokich na trzy metry, ociosanych pięściaków. Jakby wbitych tutaj dłonią olbrzyma, gigantyczno-gargantuicznego półczłowieko-praczłowieka, który żył dawno temu w Jaskiniach. Kamienie są gładkie, śliskie, o ostrych, częściowo poodbijanych, krawędziach. Tworzą okrąg na środku Polany. Wnętrze okręgu wyłożone jest wielkim, płaskim odłamem Skały. Głaz wystaje kilkanaście centymetrów nad Ziemię. Jest pęknięty. Trzy, lekko łukowate Szczeliny biegną od środka do krawędzi. Są podobnej grubości. I podobnego, regularnego kształtu. Jakby ten gigantyczny praczłowiek grzmotnął z wielką mocą w sam środek Głazu. Trzasnął czymś twardszym niż żelazo i potężniejszym niż Grzmot. Jakimś magicznym narzędziem. A siła tego uderzenia rozbiła Kamień na trzy części.
Grupa zatrzymuje się. Konie przebierają niespokojne kopytami i rzucają łbami. Jeźdźcy boją się jeszcze bardziej niż wierzchowce. Są strachliwie bladzi. Biali. Bezkrwiści. Dużo bledsi niż mogłoby ich wybielić samo Zimno. I trzęsą się dużo bardziej niż mógłby nimi telepać tylko Mróz. Książę daje znak ręką i zeskakuje z wierzchowca. Na resztki martwej Trawy. Zmrożonej Zimnem i chrzęszczącej pod stopami jak łamiące się, kruche kosteczki. Władca zostawia lejce jednemu z wojów i pokazuje, żeby wszyscy się wycofali. Kroczy najpewniejszym krokiem, jaki mu w tej chwili wychodzi. Wewnątrz się trzęsie. Napina mięśnie rąk i palców, żeby przestały dygotać. Przecież nie może pokazać przed swoimi ludźmi, że się boi. Strach nie przystoi Księciu. Przecież to on jest strachem. On powinien go wzbudzać. To jego wszyscy powinni się bać. Wszystko powinno się trząść na sam jego widok. I z tego strachu uderzać przed nim czołem. Padać na twarz. Walić w Ziemię. I jeszcze za to dziękować. Książę wie o strachu bardzo dużo. Wie, że lęk przed wrogiem jest najmniejszym ze strachów. Nie bać się najstraszliwszego, ale żywego przeciwnika czy potężnego Zwierza to najłatwiejszy ze strachów. On jest do pokonania. Ale nie bać się sił nieczystych, wiedźmy, która tu mieszka – jest dużo trudniej. Najtrudniej. Najboleśniej. Książę stąpając ostrożnie, jakby nie chciał obudzić i pobudzić Duchów i Zjaw tego miejsca, przechodzi naokoło kręgu. Nie chce patrzeć na Kamienie. Udaje, że utkwił wzrok w Dębie.
To jest potężne Drzewo. Puszcza wokół, z szacunku, ustąpiła mu miejsca. Odsunęła się od niego. Zostawiła mu Przestrzeń. Dała Polanę. Bo Dąb jest przeogromny. Wystaje ponad górną linię Puszczy. Teraz, z pustą Koroną, wygląda jakby był odwrócony. Jakby rósł Korzeniami do góry. Jakby Ziemia przestała mu wystarczać. Jakby zabrakło w niej dla niego Wilgoci. Dlatego postanowił piąć się do Nieba. Wyżej. Do Chmur. I chciał je złapać. Wyssać z nich Wodę. Być pierwszym, który spróbuje Deszczu. Zagarnie, spije go dla siebie. Na dolnych, najmocarniejszych Gałęziach, przy samym Pniu, wiszą dwie czaszki Żubrów. A nad wejściem – monstrualna czaszka Tura. Świecąca bielą. Przerażająca grubymi, lancetowatymi rogami. I zionącymi czernią, wybałuszonymi swym zapadnięciem, oczodołami.
Książę przystaje przed Dębem. Uspokaja oddech. Powstrzymuje jego tempo spięciem szyi, wypięciem i zatrzymaniem klatki piersiowej. Zmusza do zwolnienia. Ale serca nie jest w stanie powstrzymać. Życiodajny mięsień nabija kolejne uderzenia, pulsuje coraz szybciej. Odwrotnie do, zwolnionego siłą, oddechu. Władca pochyla głowę i otwiera Drzewo. Popycha fragment jego Kory. Wchodząc do środka, czuje bardzo delikatną, choć wyraźną jaśminową woń. To miły, uderzający zapach. Zupełnie inny niż wilgotne, zgniłe Opary Puszczy. Zastygłe w namokłym Chłodzie. Wiszące w Powietrzu. Drażniące i otumaniające. Gęste i lepiące. Wewnątrz Dąb wydaje się dużo większy, o wiele przestronniejszy niż mogłoby to wyglądać z zewnątrz. A może to Mrok i Dym oszukują wzrok, rozmywając odległości, odsuwając ściany i przeinaczając wielkość tej Przestrzeni. Wnętrze wypełnione jest tylko przy ścianach. Chyba jest wypełnione. Nie widać dokładnie, czym są stojące, leżące, równo ułożone prostokątne kształty ani co to za zwoje. Leżące jedne na drugich. A w innych miejscach stojące obok siebie. Długie i tajemnicze. W ciemnym świetle majaczy się sporo piór – długich, szerokich, cienkich. Jakieś, poskładane z różnych kawałków, konstrukcje. O dziwnych kształtach, o niewiadomym zastosowaniu. Jakieś naczynia. O różnych formach, wielkościach i przezroczystościach. Sposobach stania i leżenia. Mnóstwo niezapalonych świec. Wielkich i całkiem małych. Gładkich i rozłażących się stopionym woskiem. Wszystko rozstawione na kilku stołach, różnej wielkości. Pomiędzy którymi stoi coś, jakby wielka skrzynia. Obleczona skórą. Bez wieka. I chyba z Wodą w środku. Wszystko chyba. Wszystko rozmywa się i ginie w Mroku. A co uderza najbardziej to porządek tego wszystkiego. Poukładanie i ład. Symetria przestrzeni. Równowaga wnętrza.
Ale Książę nie rozgląda się za bardzo. Za bardzo się boi. Do Licha i trochę. Do Diaska i trochę. Bo ten Półmrok przyciąga wzrok. I w tym Półmroku mogą siedzieć Zmory. Które rzucają się do oczu. Rzucają się w oczy. I już w nich zostają. Siedzą. Pod powiekami. Wgryzają się. W Dzień, w Nocy, we śnie.
– Kłaniam – mówi cicho władca.
Patrzy na siedzącą przy ogniu, dumnie wyprostowaną postać; niedostępną i tajemniczą. Pochyla lekko głowę, z obawą i dystansem. I czeka. Na znak. Na słowo. Sam nie waży się odezwać, usiąść, zrobić coś pierwszy.
Preterita wskazuje mu miejsce naprzeciwko. Książę siada posłusznie na drewnianym, prostym, lekko ciosanym siedzisku. Nie wydaje mu się to godne władcy, ale nie śmie się sprzeciwiać. Nie śmie zrobić tego głośno. Choć wewnątrz się wścieka. Kłuje to jego majestat. Wolałby stać, ale chyba nie wypada. Na pewno byłaby to obraza, rozmawiać i patrzeć z góry. Na szczęście tego, że siedzi na zwykłym kawałku drewna, jak parobek, nie widzą jego podwładni.
Preterita milczy i nie rusza się. Książę, dostrzegając w tym pozwolenie, ośmiela się.
– Mój brat, z mojej ręki, dołączył do ojców i dziadów – rozpoczyna, z przechwałką.
Preterita powoli podnosi oczy. Do tej pory patrzyła w Ogień. Teraz patrzy na Księcia. A Książę patrzy na nią. Nie jakoś nachalnie, bo się boi. Spojrzeć prosto w oczy. Wytrzymać jej wzrok. Patrzy delikatnie, trochę ponad głowę wiedźmy. Która jest inna. Zupełnie inna niż wszystkie czarownice. Stare i powykrzywiane. Ślepe i bezzębne. Z głową obrośniętą ohydnymi kołtunami, w których mogłyby uwić gniazdo polne Myszy. Ze sterczącymi, grubymi, czarnymi włosami na twarzach. O zakrzywionych nosach, uszkaradzonych mechatymi, pulchnymi brodawkami. Z mętnymi oczami o niewiadomym kolorze. W spiczastych kapeluszach i z długimi laskami w rękach. W lejących się, szarych, ohydnych szmatach. Poskręcane i pokrzywione. Z powykręcanymi, pokrytymi bibułowatą skórą, dłońmi. I z palcami, zakończonymi szponowatymi, pożółkło-zczerniałymi, brudnymi pazurami.
Ten wiedźma jest inna. Jest młoda. Wygląda bardziej jak wróżka, jak księżniczka. Czarnoksiężniczka. Kruczoczarne, proste, grube, gęste, bardzo długie włosy. Gładka, piękna twarz. Z ostro zarysowanymi, dużymi ustami i lekko wysuniętą do przodu, dolną szczęką. Jasna cera cudownie odcina się od czarnych włosów. Jest ich idealnym przeciwieństwem i przeciwdopełnieniem. Charakterystyczne znaki na skórze zrobione są tak subtelnie, że dodają jej czarownego uroku. Na prawej stronie szyi wytatuowana jest swarzyca – kołowrót symbolizujący wartości nieskończone i powtórzenie cyklu. Atrybut najwyższego Boga Nieba. Symbol ciągłej walki między władcą Błyskawic i panem zaświatów. Z lewej strony szyi ma znak, który przypomina dwa miecze. Pierwszy wygląda jak odwrócony krzyż. Jest skierowany klingą do góry, a jego ostrze wbija się we włosy. Drugi ma ostrze w dół, które chowa się pod ubraniem. I kończy najpewniej na lewej piersi. Na sercu.
Przyglądając się dokładnie… jeden szczegół zwraca uwagę. Blizna na lewej części głowy. Nie jest duża, ale nawet tak długie i gęste włosy nie przykrywają jej całkowicie. Nie wyrastają z miejsca, w którym skóra się zabliźniła. I po czaszce, w tej części, biegnie łysa rysa. Widać też, że lewa strona głowy jest odrobinę mniej wysklepiona niż prawa. A kość czaszki nie jest całkiem gładka. Wygląda jak po uderzeniu ciężką, obuchowatą bronią. Jak po ciosie, którego zniszczenia zostały potem naprawione. Wprawnie, ale jednak został po nich ślad.
Ramiona Preterity są mocne, z lekko zarysowanymi mięśniami. Które odcinają się pod obcisłymi rękawami. Kobieta ma narzucony na plecy ciepły, czarny płaszcz. Pod nim nosi obcisłą, czarną bluzkę z gładko wyprawionej skóry. I podobne spodnie. Bardzo dokładnie dopasowane. Na stopach ma czarne buty, z ciężką, grubą podeszwą. Zapinane na paski. Na przegubach dłoni wiszą bransoletki, rzemyki i blaszki. A na szyi, na czarnym rzemieniu – wisior wykonany z brązu. Z czarnym Słońcem. Symbolem tych wartości duchowych, które dają człowiekowi siłę wiedzy.
Mówią, że Preterita pije napar nieśmiertelności. Warzy go z oleju z wątroby ogromnych, drapieżnych Ryb, żyjących w dalekich Wodach północy. Gdzie Morze przez większą część roku stoi, nie rusza się; bo jest Lodem, chwilowym lądem. Mówią, że w skórę wciera olejek młodości – gęstą miksturę z Kwiatów Lipy, Szałwii i Rozmarynu. Mówią też, że pamięta jeszcze czasy, kiedy na tych ziemiach mieszkali i panowali Celtowie. Lud, który potem odszedł na zachód. Bardzo daleko na zachód. I mieszka dalej niż leży kraj Germanów. I nawet jeszcze dalej, daleko dalej za krajem Normanów. Na wielkiej Wyspie.
Preterita i Książę, siedząc naprzeciwko siebie, wyglądają jak siostra i brat. Tak podpowiada czerń. Włosów. Ubrań. Sposobu w jaki patrzą. I czarnego zdecydowania, jakie bije z ich oczu. Bo Książę, przynajmniej w części, przynajmniej na zewnątrz, przemógł już strach. I przynajmniej w spojrzeniu go nie widać.
– Teraz ja zasiadam na tronie – kontynuuje władca.
Preterita podnosi lekko głowę.
– Myślisz, że będziesz lepszym władcą niż brath?
Kobieta w niezwykły sposób wymawia literę „t”. Z takim małym, krótkim „h” na końcu. To „h” jest ledwie słyszalne. Drobniutkie, dźwięczne. Przedniozębowo-szczelinowe. Brzmi jak wzięte z obcej mowy, z mowy Anglosasów. Powstaje przez dotknięcie końcówką języka górnych jedynek. Kiedy język muska lekko zęby, delikatnie styka się z nimi, wydobywa się bardzo ciekawy dźwięk. Odrobinę sepleniący, ale dodający kobiecie niesamowitego uroku. Pociągający. Zachęcający do słuchania. Do patrzenia – jak język leciuteńko prześlizguje się po zębach. Każde słowo z literą „t” wciąga. Zwraca uwagę. Frapuje. Tej litery się słucha. Tę literę się ogląda. Ogląda się to, w jaki sposób wypowiadają ją usta kobiety. Tej litery najbardziej słucha się oczami. Zwłaszcza w połączeniu z ruchem dolnej szczęki. Lekko wysuniętej. Podczas mówienia podbródek wychodzi do przodu. Jest jak dodatkowy gest towarzyszący wypowiadanym wyrazom. Można w nim dostrzec podkreślenie wymówionego słowa, pewność siebie. To wysunięcie można by nazwać taką szczękową pewnością siebie. Jest w nim coś zaczepnego, odrobinkę nonszalanckiego i łobuzerskiego. To wysunięcie mocniej zarysowuje linię podbródka. Czyni go ostrzejszym. Odważniejszym. Bardziej stanowczym. Można by go nazwać – dodatkową, mocną rysą twarzy. Bardzo charakterystyczną. Ten sposób wymawiania litery „t” i ten ruch szczęki to są… to jest połączenie magiczne.
Urażona duma Księcia wybucha lekko.
– Będę najlepszy! – żachnięcie wyrywa mu się z dna gardła.
– Thaaaak? Dlaczego?
Powątpiewanie pobudza książęcość Księcia.
– Tylko ten, co od pacholęcia musiał walczyć o swoje, wie, co to znaczy. Bo musiał wszystko wyszarpywać, jak Zwierzę. Pazurami i zębami. Tylko ktoś taki umie rządzić, walczyć i zdobywać. I na pewno dostanie to, czego chce. Bo chce tego bardziej niż starszy, zniewieściały brat.
Książę lekko się zapowietrza w swoim nasrożeniu i przerywa na chwilę. Ale wraca podwójnie nastroszony.
– Ciekaw jestem, kto ustanowił taką tradycję… co za głupiec wymyślił, że pierworodny ma zostać władcą? Przecież każde pierwsze dziecko to melepeta. Wychuchany nieudacznik. Wszyscy trzęsą się nad nim, jakby był jedynym dzieckiem na świecie. A on… rośnie na takiego dobrego człowieka. Chciałby się wszystkim podzielić. Oddać ostatnią koszulę. Żeby wszyscy byli zadowoleni. Reaguje przesadnie, jak dziewka. Kiep, niegodny, żeby nazywać go mężczyzną. Łzawe lelum polelum. Jak ktoś ustępliwy, zahukany może nadawać się na władcę? Jak ktoś dobry może rozkazywać albo walczyć? Pokonać przeciwnika. Zadać ból i zabić. Torturować, innym dla przestrogi, albo z zemsty wyciąć całą wieś. Tego nie da się nauczyć. Z tym trzeba się urodzić. I mieć do tego serce. A dobroć jest taka bezbronna. Dobroć jest taka słaba…
Nagły plusk przerywa Księciu. Tak. Na pewno w środku tej skrzyni jest Woda. Przed chwilą coś mocno plasnęło o jej Powierzchnię. Teraz pojawia się kilka Pęcherzyków Powietrza. Bańki zatrzymują się i pękają po chwili. Pykch. Pykch. Pykch.
Oczy Księcia ukradkiem skręcają w stronę skrzyni. Ale mówi dalej.
– Pierwsze dziecko nie musi z nikim walczyć. Dostaje wszystko. A drugie musi walczyć o to, co mu się należy. Od małego uczy się zdobywać. Drugie dziecko musi wszystko wydzierać. Bo nic nie dostaje… najwyżej znoszone łachy po starszym. Ale ja to zmienię! Ode mnie zacznie się nowa tradycja! Drugie dziecko, jako to silniejsze, groźniejsze, mniej litościwe, jako pierwsze będzie miało prawo do tronu!
– A co z pierworodnym?
– Będzie sobie żył zgodnie z tym, jaki jest. Będzie kapłanem albo jakimś uczonym.
Jakimś uczonym… – myśli sobie Preterita. Tak. Jakimś uczonym. To zabrzmiało jak profesja największego nieudacznika, zabrzmiało jak obelga.
– A w czasach pokoju… drugie dziecko będzie lepszym władcą?
– Na tych ziemiach nie ma pokoju. Tu zawsze jest wojna. Ciągle trzeba walczyć i zabijać. Po co pokój, jak i tak za chwilę skończy się wojną. W tym kraju trzeba umieć wygrywać wojny, a nie układać się z wrogami. Ci i tak zaraz złamią rozejm i przyjdą zabijać i grabić. Tu zawsze będzie wojna. I dlatego trzeba kogoś, kto złapie wszystkich przeciwników za mordę i będzie tę jedną, niekończącą się wojnę stale wygrywał.
– Jesth thaka prawda… Then, ktho zaczyna wojnę, zawsze ją przegrywa.
Na Księciu te słowa nie robią żadnego wrażenia.
– Nikt nie pamięta, dlaczego zaczynają się wojny. I kto je zaczyna. One po prostu są. Ten, co mieszka obok, zawsze cię zaatakuje. Nieważne z jakiego powodu. Bo do wojny nie trzeba powodu. Zawsze znajdą się nowi wrogowie. Skądś przyjdą. Wylezą z jakiejś dziury. Albo wylęgną się przy boku. Ale mnie przeciwnicy nie obchodzą. Ja dbam o siebie. I tych, którzy są mi wierni. Wykorzystam wszystko, co najlepsze i najgorsze w moich ludziach. Może nie są najmądrzejsi. Pewnie też nie lubią za bardzo pracować. Ani nie umieją najlepiej uprawiać roli, dobrze handlować czy wytwarzać pięknych rzeczy. Ale na pewno kochają wojnę i umieją walczyć. I to mi się najbardziej w nich podoba. Dlatego wszyscy muszą się o tym dowiedzieć – w tym kraju mieszka lud, który ma wojnę we krwi. Lud, który potrafi naprawdę nienawidzić. I nienawidzi każdego, kto się tu zjawi, żeby mu zabrać jego kraj. Stanie do każdej walki i zawsze będzie walczył. Do końca – albo do zwycięstwa, albo do śmierci.
Preterita jest zaciekawiona wywodem Księcia. Zaskoczył ją. Nie spodziewała, że to, co powie, może mieć sens. Trochę go nie doceniła. Myślała, że jest dzikim, żądnym krwi i władzy, prymitywnym nienawistnikiem. Obrażonym na cały świat za swoje, wymyślone i niewymyślone, krzywdy. Że przyszedł tu z jakimś małym człowieczkiem, jakimś mikro bratem-bliźniakiem, który siedzi w jego głowie. Tupiącym nóżką krzykaczem, zabawnym w swoim zacietrzewieniu i ograniczeniu. Który zatruwa, judzi, wichrzy, podżega, warcholi. A okazuje się, że Książę, choć mocno przeżarty nienawiścią, ma na tę swoją nienawiść pomysł.
– Wydaje ci się, że wygrasz nienawiścią?
– Nienawiść to dobre uczucie. To pomocnik władcy. Wierny i posłuszny. Jego bezlitosna prawa ręka. Nienawiść bardzo łatwo się napędza i staje silniejsza. Szybko nabiera mocy i rośnie, bo ciągle jest w ruchu. Nigdy nie siedzi bezczynnie. Zawsze działa, sączy się i rozlewa, jak fala. I nie obrasta w tłuszcz! Nie gnuśnieje jak miłość. Nie czeźnie od wygody, bogactwa i zaspokojenia. Tylko chciwie prze do przodu. Dąży do czegoś więcej. Rozwija się, nie tylko w czasie wojny. Jest wszechmocna. Tak potężna, że może stwarzać kraje i czasy. I one teraz nastaną. I ja będę tymi czasami. Ja będę tym krajem.
Książę milknie na moment. Siedzi, dumny z siebie. Z własnych słów. Zakochany w nich i w sobie. Miłością bezgraniczną i odwzajemnioną. I upojony własną wizją – władcy największego, władcy niemiłościwie panującego.
– Syna swojego bratha, prawowithego nasthępcę thronu, theż zabiłeś? – Preterita znienacka uderza pytaniem w podbrzusze.
Książę natychmiast trzeźwieje. Budzi się boleśnie ze swojego snu o potędze. Ledwo jest w stanie wykrztusić kilka słów.
– Syna? – duka. – Mój brat… ten… przecież… nie miał…
Chyba nie jest do końca pewny tego, co mówi. Ale wyrazem twarzy i tonem głosu stara się ratować chwiejnie wypowiedziane słowa.
– Jestem jedyny z rodu książęcego – dorzuca dobitnie.
Preterita milczy. Hmmm… Tak… Bardzo łatwo jest zaskoczyć. Każdego. Zwłaszcza w momentach chwały. Bujania w obłokach. Zasiadania w panteonach. Obściskiwania się z Bogami. Wtedy podbrzusze jest najmiększe. Wtedy całe ciało jest podbrzuszem. Wtedy najtrudniej utrzymać równowagę. I najłatwiej spaść. Zlecieć z hukiem i pieprznąć o Glebę. Wystarczy tylko wiedzieć, w jaki punkt uderzyć. Bo każdy człowiek czegoś pragnie, chce coś dostać, przed czymś ucieka. I przede wszystkim – czegoś się boi. Trzeba się tylko dowiedzieć – czego. I to wykorzystać. Wtedy znika pewność siebie. W jednej sekundzie. Pęka. Bum! Nie ma.
– Skoro jestheś thakim wielkim władcą, tho po co przychodzisz?
– Chcę więcej! – jeszcze pewniej rzuca Książę.
– I chcesz thego ode mnie?
– No… Przecież jesteś wie… – poprawia się szybko – wróżką… Widzisz przyszłość… Powiedz mi, jak zdobyć większą władzę, jak podbić więcej ziem…
Znów zapada cisza. Preterita w myślach przewraca oczami. Nie, nie z powodu tego, że Książę chce od niej porady jak od przydrożnej baby, która wróży ze skrzeku Żaby, kostek Kurczaka i bełkocze durne, niezrozumiałe zaklęcia. Ale z tego powodu, że nie ma już siły tłumaczyć – nie jesthem wróżką! Jesthem Pretherithą! Nie przepowiadam przyszłości.
– Służ Władcy Morawian – mówi spokojnie, obserwując, jak te słowa szarpną Księciem.
A ta rada trafia Księcia w grdykę. Trafiony nie może wydusić słowa. Przez chwilę porusza tylko bezgłośnie ustami.
– Mam służyć? – mamrocze wreszcie.
– Mam powthórzyć?
Książę znów milknie na moment. Chyba nie czuje się dobrze w tych rozgrywkach słownych. Podejrzewa, że to jest jakiś lściwy, obślizły plan. Pomysł, który ma pozbawić go, właśnie zdobytej władzy.
– Co to za władca, co służy innemu... – powątpiewa po chwili.
– Thaki, kthóry wie, jak krok po kroku dojść do jeszcze większej władzy. Powoli. Z rozmysłem i planem. I wie choć throchę, jak tho zrobić. Na pewno nie thaki, co z garsthką pachołków napada na swojego bratha podczas snu. Thaki jest bliski wściekle ujadającemu Psu. Psu, kthóry może ledwie ukąsić w łydkę. Ale wielkiej krzywdy nie zrobi. Na pewno nie rzuci się do gardła. Bo za bardzo jest sthrachliwy. Za mało odrósł od Ziemi. Thakiego można przegonić byle thupnięciem. A pothem pathrzeć, jak skamle i czmycha z podkulonym ogonem. I próbuje ujadać z daleka. Do kolejnego thupnięcia.
Książę zaciska zęby i pięści. Ale to tylko wewnętrzny gniew. Na zewnątrz nie ośmieli się odszczeknąć.
– Śmiesz chcieć więcej, nie mając ani wojska, ani pojęcia, co robić dalej? Masz zamiar pójść i pogrozić paluszkiem puszczańskim książęthom? Żeby padli przed thobą na kolana, pocałowali ci sthopy, oddali hołd, swoje ziemie i płacili thrybuth? A pothem, zachwycony swoimi osiągnięciami, wyprawisz się na Morawy i zrobisz tho samo? A później pójdziesz jeszcze dalej na południe – do Madziarów i wreszcie do... cesarza Bizancjum?
Książę kuli się z każdym usłyszanym zdaniem. Kurczy się z każdym usłyszanym słowem. Boli go to, co mówi Preterita. Ale nie jest głupi. Rozumie. Właśnie po to tu przyszedł. Żeby dowiedzieć się więcej niż sam już wie. Byle jego rozbuchana duma mu w tym nie przeszkodziła. Bo głowa chce słuchać. Ale przeżarte wszechksiążęcością serce – już niekoniecznie. Głowa wie, że cel, który ma przed sobą, może być za duży, żeby się w niej zmieścić. W sercu pomieści się na pewno, nieważne jak wielki będzie. Ale teraz serce to za mało. Pora użyć też głowy.
– Pokaż Władcy Morawskiemu, że jestheś mądrym księciem. Jeśli nie okażesz mu szacunku, przyjdzie thu ze swoim wojskiem, z łathwością zmiażdży thwoją niepozbieraną bandę i osadzi swoich ludzi. A z thobą zrobi tho, co thy z brathem...
Książę podnosi głowę.
– Jak? Jak mam mu, ekhm… służyć? – pyta, jak na niego, dość pokornie.
– Najpierw przyjmij chrzesth.
Nie! Tego już za wiele! Władca myślał, że nie może wydarzyć się już nic gorszego. Gorszego niż propozycja służenia obcemu władcy.
– Chrzest?! – pokora ulatuje z Księcia w sekundę; choć zwrot "do kurwi macierzy" nie wylatuje z gardła.
– Wiarę w Boga chrześcijańskiego, Jezu Krystha – cierpliwie tłumaczy Preterita.
Księciu wydaje się, że wiedźma kpi z niego. Dręczy. Znęca się nad jego, nie tak bystrym jak jej, umysłem.
– Mam porzucić naszych Bogów? – ta wizja, to wyobrażenie, te słowa ledwo mieszczą mu się w głowie, w ustach, w słowach.
– Thakie jest prawo silniejszego Boga. Sam dobrze wiesz. Thakie prawo panuje na thych ziemiach. I przez Bogów jesth usthanowione. Według niego możesz wybrać thego Boga, kthóry jesth silniejszy. Thego, kthóry pothrafi pokonać słabszego. Naweth jeśli tho jesth Bóg, kthórego od wieków czcili wszyscy thwoi przodkowie. Pomyśl, dookoła thego kraju jesth już thylko wiara chrześcijańska. Oprócz północy, gdzie plemiona wciąż oddają cześć wielu Bóstwom. Ale one się nie obronią przed nową religią. Ci ludzie są rozproszeni i pokłóceni. Są łathwym celem. A droga do nich prowadzi przez thwoje ziemie. Thy sthoisz na drodze chrześcijaństhwa. Zawadzasz thej wierze. I, uwierz mi, jestheś małym Robakiem, kthórego rozdepczą swoimi okuthymi w żelazo stopami. Jeśli nie ochrzcisz się sam, poprowadzą cię na Morawy na posthronku. Będziesz miał szczęście, jeśli przeżyjesz. A thwojemu ludowi narzucą nową wiarę. Narzucą siłą. Zaczną wypleniać stharych Bogów. Ogniem i mieczem. Thy myślisz, że jestheś wielkim władcą, siedząc w swoim drewnianym zameczku. Dla chrześcijaństhwa jestheś thylko „ziemią po drodze”. Zajmą thwój kraj jak wiele innych. A pothem pójdą dalej, na północ.
Preterita przerywa. Wie, że Książę leży. Ciężko będzie mu się podnieść. To jest dla niego za dużo. Dlatego chce mu pokazać, że nie czekają go tylko same straty. Że może coś z tego mieć. Duże coś.
– Chrześcijańscy władcy uważają książąth starej wiary za dzikich ludzi. Throchę thylko lepszych od Zwierząth, bo posługują się mową. Kiedy umrzesz jako dziki człowiek, nikth nie będzie pamięthał thwojego imienia. Nikth nie będzie o thobie wspominał. Histhorię piszą silniejsi. A histhorię thych ziem napiszą chrześcijanie. Nikth nie wspomni dzikiego, mało ważnego księcia, kthóry zosthał zmieciony jak sethki innych – bezimiennych i niepothrzebnych. Ale księcia, kthóry przyjął chrzesth, kthóry thym jednym krokiem sthał się równy innym chrześcijańskim władcom, histhoria zapamiętha na pewno. I właśnie o tho chodzi w rządzeniu – żeby być władcą, kthóry wchodzi do histhorii. Thej zapisanej w księgach. O kthórej będą czythać na wielkich dworach, w wielkich zamkach, ogromnych miasthach. W każdym kraju thego światha. Dzisiaj, juthro i za wiele, wiele lath. Bo thaka histhoria jesth thrwała. Tha niezapisana będzie żyć może kilka pokoleń. A pothem nikth już nie będzie jej pamięthał. Albo najwyżej sthanie się legendą. Opowiadana histhoria jesth raczej jak bajka. Prawdziwa jesth thylko tha zapisana histhoria.
Po chwili kontynuuje, nawet można by powiedzieć, łagodnym głosem.
– Jesteś pothrzebny Władcy Morawskiemu. Thwoje wojsko jesth mu pothrzebne. Germanie nie pozwolą, żeby bez ich udziału zaprowadzał nową wiarę. Pamięthasz, po co thu przyjechali wiele lath themu? I do czego pothrzebna była im Wanda?
Na te słowa Książę reaguje bardziej. To imię jest dla niego ważne. Jest w nim coś bardzo osobistego. Coś potrzebnego. Coś zmieniającego nastawienie. Odsuwającego gniew. Odrobinę stępiającego nienawiść. To coś pobudza w nim jakieś głęboko schowane dobro. Tak, dobro. Ale takie upakowane w drugie, trzecie dno. Na co dzień wstydliwie upchane, stłamszone. Omszone, z braku Światła.
– Wthedy chcieli przynieść thu swoją wiarę chrześcijańską, thę od cesarza Romy. I ciągle szukają sposobu, jak tho zrobić. Dlathego nie pozwolą, żeby Morawianie rozszerzali wpływy cesarza Bizancjum na ziemiach, kthóre, jak głoszą, są własnością cesarsthwa romskiego. A chyba lepiej związać się z kimś, ktho ma krew podobną do thwojej niż z Germanami. Władca Morawski pothrzebuje ciebie i thwojego wojska. Wejdź w sojusz. Bądź blisko niego. Walcz u jego boku. Zdobywaj zaufanie. Uznanie. Pokaż, że jestheś jego najwierniejszym thowarzyszem, mądrym dowódcą, naweth czasami pokornym sługą. Nie odsthępuj, ani na krok. Walcz u jego boku. Walcz dla niego. Oddaj siebie. Oddaj swoją córkę jego synowi. Swojego syna jego córce. Wiedz, że czasem thrzeba przegrać, żeby wygrać dużo więcej. Z czegoś zrezygnować, żeby pothem zdobyć dużo więcej.
Milczenie trwa jeszcze chwilę.
Wreszcie Preterita odchyla głowę w bok.
Książę widzi sygnał. Wstaje, kiwa lekko głową i wychodzi. Jest półprzytomny. Ogłuszony tym, co usłyszał. Co wdarło się do jego głowy i zamroczyło. Nie wszystko, co usłyszał, do niego dotarło. Ale wszystko, co zrozumiał, w tej chwili, rozpętało jego złość. Niezgodę. Bunt. Tak to właśnie z Księciem jest. Przeważnie najpierw robi, a dopiero potem myśli. Thaką już ma – jak powiedziałaby Preterita – ułomność poznawczo-reakthywną. Ale kiedy serce ochłonie, głowa powinna wziąć górę. Tylko rozum musi poczekać. Cierpliwie. Aż przegrzane serce ostygnie. Żeby się przebić, mózg potrzebuje chłodu. Ale na razie…
– Nigdy nie będę niczyim sługą – mruczy nienawistnie, do siebie. Jak on – taki książęcy, władczy, miałby komuś służyć? Ooooo, nie… Zdradziłby siebie. Straciłby do siebie szacunek. A przecież szanuje tylko siebie. Preterity się tylko boi…
Książę idzie prosto przed siebie. Nie patrzy. Nie widzi, że przeciął magiczny krąg i wlazł pomiędzy Kamienie. Nagle potyka się, wyrypuje i ryje nosem i rękami w Ziemi. Pokłada, jak długi. Tak niegodnie Księcia. Tak niegodnie boskiego pomazańca.
– Do kurwi macierzy! – wyrywa się leżącemu.
Wstaje szybko. Otrzepuje. Rozgląda. Chce zobaczyć, co weszło mu w drogę. Kopnąć to, przekląć… Zamiera! Przerażenie otrzeźwia go. W mig orientuje się, co zrobił. Gdzie wszedł. Szybko patrzy w Niebo, którego nie widać. Które kryje się za Mgłą. Ciężką, glutowatą, jak plwocina, jak chara. Skisły Wszechobłok wisi bardzo nisko i nie pozwala niczego dojrzeć. Ale Książę woli się upewnić, że nie trafi go Szlag – ta błyskotliwa broń Peruna. Choć nic nie widać, woli mieć Piorun na oku. Bo ten, przecież, w każdej chwili gotów wypaść z białej mazi. I sięgnąć tego, który zbeszcześcił swoją obecnością magiczne miejsce. Władca wycofuje się. I nie spuszcza wzroku z chmurzastej Mgły. Kiedy wychodzi poza Kamienie, lekko się rozluźnia. Idzie swobodniej. Ale omija krąg z nabożnym dystansem. I ciągle patrzy w Niebo, którego nie widać.
– Nigdy nie będę nikomu służył – wraca do swoich myśli i znów mamrocze.
Idąc, próbuje wypatrzeć swoich ludzi. Jak najpóźniej. Chce być pewien, czy aby nie stali za blisko. I nie widzieli tego, co się stało.
Nie widzieli. Jest Mgła.
†††
Preterita wstaje powoli. Dopiero teraz widać, jak piękną jest kobietą. Jak piękne są jej włosy. Jak najpiękniejsza jest ich długość. Dotykają Ziemi. Kładą się na niej, końcówkami. Niekończące się, czarne Promienie.
Takie włosy mają niezwykłą moc. Potrafią wyłapać strumienie Światła i energii, Ciemności i antymaterii, które płyną ze wszystkiego dookoła. Ze wszystkiego, co je zobaczy. Z Przyrody, z ludzi, z zaświatów. Takie włosy zbierają moce. I budują świadomość. Budują ducha, rozum, uczucia. Im dłuższe, tym łatwiej przyjmują energię z otoczenia. Są bardziej wrażliwe, świadome, chłonne. Im dłuższe, tym mają większą intuicję, pamięć. I łatwiej gromadzą przeżycia. I łatwiej skupiają w sobie więcej emocji. Które potem przenikają do świadomości; i dalej – do serca. A potem wszystkie emocje wzmacniają te włosy i z nimi wyrastają, dając im długość. Dlatego włosów nie wolno obcinać. Bo odcina, traci się wszystko to, co się przeżyło. Co się zebrało. Czego doświadczyło. Co poczuło. Czym zachwyciło. Włosy oddają to wszystko. Wysyłają energię do otoczenia, do ludzi, do Natury. Napełniają spokojem, ciepłem, szacunkiem, dobrem. A jeśli trzeba – też odwagą, strachem, zemstą czy złem… I nienawiścią…
Takie włosy są mądrością. Dają siłę. Do samodzielnego i świadomego myślenia. Im dłuższe, tym więcej zbierają w sobie siły i wiedzy. Łączą się z przodkami, pozwalają myślom swobodnie przebiegać między zaświatami a tuświatami. W długich włosach zebrana jest cała mądrość tego, co i jak robią ludzie, Zwierzęta, Bogowie. Przewodzą energię, każdego rodzaju i przeznaczenia. Łatwiej ją wyłapują. Rozpoznają. Chłoną dobre i złe rzeczy. Pożądliwe spojrzenia i myśli mężczyzn. Zazdrosne i pożądliwe spojrzenia i myśli kobiet. Nagłe, silne uderzenia strachu – takie, które powodują, że włosy stają dęba. Nagłe, silne wrażenia czerpane prosto z Przyrody. Słońca, Wiatru, Zimna, Gorąca. Jasności, Ciemności. Życia. Śmierci. Uczą się od nich wszystkich. I dzięki nim wypracowują swoją siłę, intuicję, wrażliwość.
Takich włosów nie wolno związywać. Nie wolno krępować. Tłamsić więzami. Więzić. Związane, stają się sztywne. Niedostępne. Odgrodzone. Zamknięte w sobie. Nieotwarte na świat, na życie. Niegotowe do wyrażania uczuć. Niegotowe na zabawę, gniew, uśmiech, zazdrość, nienawiść. A te rozpuszczone łatwiej emitują energię. Dzielą się nią. Napełniają świat Ciepłem, miękkością i delikatnością. I dają coś jeszcze. Tworzą ochronny krąg. Bronią przed nieszczęściami, wpływem krążących dookoła małych, złych i nieszczęsnych Demonów. Dają odpór negatywnym myślom i niepotrzebnym złym energiom.
Preterita poprawia włosy. Najpierw odchyla głowę do tyłu i wykonuje nią dwa ruchy, na lewo i prawo. Jednocześnie zbiera je rękami nad szyją. Ale nie upina. Na szczęście. I dobrze. Ufff… Ech… Takie włosy muszą pozostać wolne. Takie włosy wystawia się na Wiatr. Bo tylko on potrafi je ułożyć. W takie włosy absolutnie nie wpina się Kwiatów. Bo żadne, nawet najpiękniejsze, nie są ich godne. I mogą je tylko zbrzydzić. Takie włosy wystarczą za wszystko. Ech…
Kobieta przechodzi na tył Dębu. Wchodzi w Mrok przy ścianie. Wyciąga rękę i delikatnie odsłania wiszącą zasłonę z grubego materiału. Patrzy na śpiące niemowlę. Bardzo małe niemowlę, opatulone puchatą skórzaną kołderką. Dziecko ma szarawą, różowo-czerwoną skórę o żółtym odcieniu. Jest pomarszczone. Widać żyłki na jego napuchniętej twarzyczce i mikrusich dłoniach. Nie wygląda jak wszystkie niemowlaki. Jak słodkie, różowiutkie bobaski. Takie do schrupania. Nie ma tłuszczyku. Nie zdążyło nabrać krągłości na mleku matki.
– Sambor… – mówi cicho kobieta. Pochyla się i naciąga delikatnie mechatą, grzejącą skórę na wystającą nóżkę. Odzianą jasnym ubrankiem z wyhaftowanym Krukiem, o otwartym dziobie i rozpostartych skrzydłach.
– …walczący samotnie.
†††
Nawiść możecie kupić w popularnych księgarniach internetowych: