Przeciwko światu, który nie wybacza słabości, staje młody wynalazca…
W królestwie Antianu, położonym na nieskończonym oceanie, istnieje siła zwana Wolą, z której mogą korzystać wyłącznie bogowie. Życie mieszkańców królestwa podporządkowane jest surowym prawom. Tagard Logor Szalan, młody szlachcic zamiłowany w maszynach, pragnie rewolucyjnych zmian. W trakcie eksperymentów dokonuje niesamowitego odkrycia, które może zmienić bieg historii: uczy się, jak zasilać maszyny Wolą. Czy będzie jednak w stanie pogodzić ambicje inżyniera ze szlacheckimi obowiązkami oraz pragnieniem położenia kresu okrutnemu porządkowi, który reguluje życie w Antianie?
Młodzieńcze pragnienia, wielkie odkrycia i jeszcze większe ambicje… W świecie ścierających się ze sobą sił, zakazanych sztuk oraz wielkiej polityki młody wynalazca stara się zaprowadzić mechaniczny ład. Tak rodzi się Bóg Maszyna…
![Obrazek w treści Przeciwko światu, który nie wybacza słabości, staje młody wynalazca… "Bóg Maszyna" [jpg]](/sys6/pliki/text/08/09/2021/034f9c8757099541ee4293e4bfcce57b.jpg)
Do lektury książki Bóg Maszyna zaprasza Joanna W. Gajzler oraz Wydawnictwo Lira. Tymczasem już teraz zachęcamy do lektury premierowego fragmentu powieści:
Rozdział I
Gawier
„Ten, kto urodził się, nie będąc w pełni człowiekiem, jakiego stworzył Dziewiąty z Trzynastu, bóg Landelion, a więc pozbawiony stygmatu, jednej lub więcej kończyn czy organów, niezdolny do właściwego władania swoim ciałem, ślepy, głuchy, niemy czy o niesprawnym umyśle, a także każdy, kto stał się taki za życia, nie może być godnym reprezentantem ludzkości. Jego prawa zanikają, jego majątek przepada, a dotychczasowa pozycja traci znaczenie. Jego jedyną drogą do zbawienia jest pokorna służba tym, których Landelion stworzył na swe podobieństwo”.
edykt Arenaia Rahnesa I o nieludziach, rok 980 przed Srebrną Erą
Pyroskaf kołysał się na falach. Z kotła buchał nieznośny żar, a od oceanu wiała chłodna bryza. Chłopak siedział skulony, z jednym policzkiem gorącym, drugim zaś zmarzniętym, wpatrzony w jednostajny ruch młócących wodę kół. Stojąca nieopodal opiekunka zerkała na niego z ukosa i zagryzała wargi, dając do zrozumienia światu, z jakim trudem znosi to wszystko. Nie zwracał na nią uwagi. Na nic nie zwracał uwagi.
Statek wpłynął do bogatszej dzielnicy w zatoce Tarren, zostawiając za sobą pordzewiałe hulki z wymyślnymi przybudówkami. Zamiast nich na wodach zatoki stanęły murowane domy i rezydencje, wąskie, lecz wysokie, w białawych i gołębioszarych barwach. Spowite mgłą miasto na wodzie sprawiało wrażenie uśpionego. Mżyło i niewielu wychodziło na taką pogodę z domów. Najgłośniejszym dźwiękiem był szum oceanu i odległe nawoływanie gryfów; w ich obecności milczały nawet mewy. Niewielkie fale łagodnie obmywały mola.
Z otępienia wyrwało chłopaka gwałtowne kołysanie, gdy szyper przycumował i łódź się zatrzymała.
— Chodź — rzuciła opiekunka, schodząc po trapie.
Wstał i podreptał za nią, wpatrzony w szczyty strzelistych wieżyczek o błękitnych dachówkach. Posiadłość zdawała się rosnąć, im bardziej się do niej zbliżał.
Mrucząc pod nosem, kobieta próbowała złożyć zacinającą się nocalitową parasolkę, a gdy wreszcie teleskopowa pałeczka poddała się jej, zastukała do drzwi elegancką kołatką w kształcie wijącego się draklifa. Mosiężny jaszczur obojętnie przyglądał się przybyszom.
Opiekunka obrzuciła młodziana krytycznym spojrzeniem.
— Popraw kołnierzyk. I wyprostuj się!
Wyprężył się, na ile pozwalał mu niewiarygodny jak na tak młody wiek garb, i przepisowo schował lewą dłoń za plecami. Dopiero teraz serce zaczęło mu bić mocniej. Może im się nie spodoba i odeślą go do domu kalek?
Drzwi otworzył straszliwie znudzony lokaj o dwóch bardzo ładnych, długich i cienkich piórach wyrastających znad brwi. Delikatnym łukiem okalały mu twarz i spływały na plecy.
— W czym mogę pomóc? — Jego głos był równie znudzony jak oblicze.
— Zgodnie z życzeniem przyprowadziłam chłopaka na służbę — odparła opiekunka.
Lokaj spojrzał na jej towarzysza. Chyba nawet się uśmiechnął.
— Oczywiście. Proszę wejść i zaczekać.
Zostawił gości w holu i ruszył po schodach na piętro.
Młodzieniec wbił spojrzenie w stopy, nie chcąc przyglądać się bogatemu wystrojowi. Wspomnienia poprzedniego życia, choć odległe, wciąż były żywe.
Podniósł wzrok, gdy usłyszał stukot obcasów. Wraz z lokajem zeszła do nich dostojna dama ubrana zaskakująco skromnie jak na szlachciankę. Włosy upięła w dwa ciasne koki, jej zieloną suknię ze stójką spinał pod szyją kanciasty złoty guziczek, a jedyną ozdobą był pierścień ze szmaragdem, który niezbyt skutecznie odwracał uwagę od zakrzywionych szponów. Spojrzała z góry na chłopaka i powiedziała rozmarzonym głosem:
— Już się bałam, że nie przyjdzie na czas.
Opiekunka dygnęła uroczyście i popchnęła go naprzód, starając się nie dotknąć długich kolców sterczących z garbu.
— Najmocniej przepraszam za opóźnienie. Oto on, pani. Jest posłuszny i dokładny, nie będzie sprawiać problemów. Spełni wszelkie wymagania.
— Jak ma na imię?
— Gawier, pani — rzekł chłopak.
Kobieta popatrzyła na niego z oburzeniem.
— Cicho! — Opiekunka trzepnęła chłopaka w głowę i spojrzała przepraszająco na szlachciankę. — Przepraszam, pani. On n a p r a w d ę jest posłuszny. Nie wiem, co
w niego wstąpiło…
Dama w zieleni tylko mruknęła z dezaprobatą.
— Dziękuję za przyprowadzenie go — powiedziała po chwili. — Sekamerze, zapłać i zaprowadź Gawiera do kuchni.
Lokaj sięgnął do kieszeni i wyjął trzy zakrzywione w kształt łzy druciki, każdy z nawleczonymi na niego monetami w innym kolorze. Rozplótł jeden z drutów, odliczył cztery krążki w odcieniu matowego srebra i wręczył stojącej w holu kobiecie. Chłopak odprowadził wzrokiem pieniądze. Więc tyle kosztował garbaty niewolnik: cztery gwiazdki. Równowartość pół funta makreli.
Gawier obserwował wychodzącą opiekunkę z obojętnością, której się po sobie nie spodziewał. Parę lat wcześniej myślał, że ten moment, gdy zostanie komuś sprzedany i gdy dobiegnie końca jego ciężka dola w domu kalek, przyjmie z ulgą. Sądził też, że powrót do życia wśród szlachty — lecz już nie jako jeden z nich — będzie bolesny, pełen żalu i bezsilnej złości. Tymczasem nie czuł nic.
Kobieta bez słowa wróciła na górę, a Sekamer skinął na chłopaka i podążyli na dół.
Pomieszczenie kuchenne nie należało do małych, ale ogrom mebli i przyrządów oraz jedynie dwa lufciki zamiast okien sprawiały, że było w nim ciasno i duszno. W powietrzu unosił się zapach ryb. Przy bufecie stały dwie kobiety — jedna młoda, druga w średnim wieku — i energicznie przygotowywały posiłek. Na odgłos kroków starsza odwróciła się z nożem w ręku, aż płetwy na jej policzkach zafalowały.
— No i co, kogo tam… Ooo! — mruknęła, zauważywszy drepczącego za lokajem drobnego chłopaka. — Przesyłka doszła, co? Siadaj, mały, zaraz ci dam zupy. Sek, zawołaj Merawiego. Destylator znowu walnął, a ja mam pełne ręce roboty.
Książkę Bóg Maszyna kupić można w popularnych księgarniach internetowych: