Babcia dba o cudze dusze. Fragment książki „Gdzie słychać szepty"

Data: 2024-03-21 08:17:37 | artykuł sponsorowany | Ten artykuł przeczytasz w 20 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Co stało się zeszłego lata? Dlaczego zniknęły wszystkie wspomnienia tamtej mrocznej nocy, a została tylko tajemnicza blizna, niejasne poczucie niepokoju na widok ciemnego lasu i koszmary, które wracają po zmroku?

Gdy w spokojnym miasteczku Hollow ginie nastolatka, Tilia wie, że musi przełamać swój strach i zmierzyć się z demonami przeszłości. Może liczyć na pomoc kochających sióstr i niezwykłe moce, które kobiety w jej rodzinie od pokoleń czerpią z bliskości z naturą.

Zanurz się w opowieści, która otuli cię zapachem ziół, górską mgłą, szelestem liści... i przeszyje twoje serce lodowatym niepokojem.

Gdzie słychać szepty grafika promująca książkę

Do przeczytania książki Gdzie słychać szepty zaprasza Books4YA. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki Gdzie słychać szepty. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:

ROZDZIAŁ DRUGI

W samym środku nocy zrzucam z siebie ostatni skrawek skotłowanej pościeli i wbijam wzrok w zawijasy i sęki na drewnianym suficie. Burzowe chmury nie spełniły swojej deszczowej groźby i teraz powietrze jest aż ciężkie od wilgoci. Nawet dom zdaje się uginać pod tym ciężarem.

Na farmie Bittersweet nie ma klimatyzacji. Babcia uważa, że dom jest za stary i zbyt kapryśny na tego typu modernizację, ale podejrzewam, że po prostu nie chce dawać nam żadnej wymówki do przesypiania letnich poranków i migania się od obowiązków domowych.

Przewracam się w poszukiwaniu zimnego miejsca na poduszce, gdy do moich uszu dochodzi rezonujący w oddali dźwięk. Dzwony kościelne. To nie jest pobrzmiewające obowiązkiem wezwanie na niedzielną mszę ani radosna zapowiedź uroczystości ślubnej. Nie, te dzwony oznaczają coś zupełnie innego. Żałośnie i niespiesznie wydzwaniają śmierć.

Kiedy wszystko cichnie, w pokoju da się słyszeć jedynie miarowy oddech mojej młodszej siostry Iris, śpiącej w łóżku obok. Nagłe pukanie do drzwi wejściowych strząsa ze mnie resztki snu. Nocni goście nie są niczym niezwykłym na farmie Bittersweet. Pod koniec dnia, na długo po tym, gdy jedyna sygnalizacja świetlna w miasteczku zaczyna pulsować żółtym światłem, zjawiają się ci, którzy potrzebują naszych wyjątkowych umiejętności.

Przychodzą, gdy niebo przybiera odcień fioletu i atramentu, a blask księżyca oświetla żwirową ścieżkę prowadzącą do starej letniej kuchni za domem. Niektórzy nie śpią od wielu godzin, kołyszą niemowlęta dręczone bólem ucha albo dzieci z gorączką; są zbyt niespokojni, by czekać na poranek. Wreszcie są nawet skłonni dać szansę starym praktykom, które uprawiamy, mimo że z tego powodu patrzą na nas z góry. Żenująco zacofani, chichoczą, dopóki nie znajdą się w potrzebie. Wtedy mają nadzieję, że plotki okażą się prawdziwe, że jakimś cudem nasze domowe lekarstwa i szepty będą w stanie zdziałać więcej, niż wydaje się możliwe.

Inni czekają jeszcze dłużej, zwlekają, aż zapadnie głęboka noc, zanim zbiorą się na odwagę, by poprosić o to, czego chcą. To zazwyczaj ci, którzy desperacko czegoś pragną, miłości albo pieniędzy, choć czasem proszą też o coś innego, mrocznego, o zemstę lub krzywdę. O coś, czego nie robimy. Babcia zawsze powtarza, że nie wolno nam używać naszych zdolności, by zanadto wpływać na życie innych. To nasza najważniejsza zasada.

Zwlekam się z łóżka i przemykam schodami w dół, przeskakuję skrzypiący stopień i zatrzymuję się tuż przed zakrętem, który odsłania widok na parter.

– Odetto, przygotuj świece i misę z solą – szepcze babcia do mamy, otwierając drzwi frontowe.

Nie mogę dostrzec mężczyzny stojącego na ganku, więc wychylam się, jak tylko się da, żeby rzucić na niego okiem.

– Przepraszam, że niepokoję wszystkich o takiej porze. – Jego głos przywodzi mi na myśl żwirową ścieżkę, jest suchy i zdarty. – Przez większość popołudnia dryfowała pomiędzy tym a tamtym miejscem. A teraz odeszła.

– Tak mi przykro, Amosie. – Babcia wyciąga rękę, by uścisnąć dłoń mężczyzny.

– Jeśli to nie będzie zbyt duży kłopot, może mogłaby pani przyjść i z nią posiedzieć? Wiem, że większość ludzi nie zaprząta już sobie głowy tymi sprawami, ale Nora znajdowała pocieszenie w starych obrzędach.

Nawet ci, którzy w nic nie wierzą, w obliczu śmierci stają się przesądni, a wówczas przychodzą do babci. Ta błogosławi ciało zmarłego ogniem i solą, by zapewnić mu bezpieczną podróż, tak samo jak wcześniej robiły to jej matka, babka i wszystkie kobiety, które były tu przed nimi. To stary rytuał przywieziony tu przez szkocko-irlandzkich przodków, z czasem zmieniony i dostosowany, a teraz, podobnie jak wiele innych rzeczy, niemal zapomniany.

Mama wychodzi z kuchni na korytarz i wręcza babci torbę z przyborami.

– Przygotuj kurczaka. – Babcia wydaje jej polecenie, po czym kieruje się na zewnątrz. Tak samo jak dba o cudze dusze, dba też o ich żołądki.

Z dworu dochodzi nas dźwięk zapalanego silnika. Reflektory samochodu rysują na tapecie świetlistą smugę, która zaraz potem znika.

Mama odwraca się od okna, przez które chwilę temu wyglądała.

– Herbaty? – pyta łagodnie.

Pokonuję resztę schodów. Mama obejmuje mnie ramieniem i prowadzi do kuchni. Jej grube, kasztanowe włosy zebrane są w luźny kucyk. Pachnie mydłem fiołkowym, które robi każdej wiosny.

– Zły sen? – Włącza kuchenkę i stawia czajnik na palniku.

– Mhm – mruczę i wślizguję się na krzesło za stołem. Sięga do szafki kuchennej i wyciąga z niej brązowy kubek. Stoi do mnie plecami; nieruchomieje, trzymając w dłoniach to stare, wyszczerbione naczynie, które zrobiła lata temu. Ulubiony kubek mojego taty. Od jego wyprowadzki minęło kilka miesięcy. Powinnam była już do tego przywyknąć, ale to wszystko stało się tak szybko, że widok jego rzeczy nadal zbija mnie z tropu, zupełnie jakby były jakimś przebłyskiem innego życia.

– Od ostatniego trochę minęło, co? – pyta mnie mama, wymieniając brązowy kubek na zielony.

– Całkiem sporo. – N i e. Niemal każdej nocy miewam te sny, po których budzę się, nie mogąc złapać oddechu. Opieram łokcie o stół i przejeżdżam palcem po jego zniszczonej powierzchni. – Dalia wpadła dziś do restauracji. Wróciła do domu na festiwal.

– Ach. – Mama porzuca swoje zajęcie, odwraca się w moją stronę i opiera o blat. Czuję, że się na mnie patrzy, ale nie podnoszę wzroku. – Chce porozmawiać.

– Może to dobry pomysł – odpowiada łagodnie. – Wiem, że wolałabyś o tym wszystkim zapomnieć, ale mogłaby ci pomóc rozmowa z kimś, kto był tam tamtej nocy…

– Przestań, mamo! – Unoszę głowę, wbijam dłonie w stół i napotykam wzrokiem jej zaskoczoną minę. – Jej słowa nie zmienią tego, co się stało. Co dobrego mogłoby wyniknąć z faktu, że przypomnę sobie najgorszy dzień w moim życiu?

– Nie chcę naciskać, kochanie, ale zauważyłam, że odsunęłaś się od ludzi. – Czajnik zaczyna gwizdać, więc mama odwraca się, by zdjąć go z palnika. – Po prostu się martwię, to wszystko.

– Przepraszam. – Chowam głowę w dłoniach i robię wydech. – Po prostu chciałabym… – Milknę. Jest tyle rzeczy, które chciałabym zmienić, że nawet nie wiem, od czego zacząć. Powieki mam ciężkie, lecz za każdym razem, gdy je zamykam, znów jestem w lesie. Biegnę spanikowana. Zagubiona.

Gdy następnego dnia wczesnym rankiem ekipa poszukiwawcza znalazła mnie zaledwie kilka kroków od miejsca, w którym zniknęłam poprzedniej nocy, miałam wstrząśnienie mózgu i nie pamiętałam, co się wydarzyło. W oficjalnym raporcie stwierdzono, że upadłam – w górach nie brakuje zagrożeń – a później zdezorientowana zabłądziłam w ciemności. To jednak nie wyjaśnia moich koszmarów. Nie wyjaśnia, dlaczego przyspiesza mi tętno, gdy po ścianach mojej sypialni przebiegają cienie gałęzi oświetlanych blaskiem księżyca, ani dlaczego mój żołądek przeszywa fala lodowatego przerażenia za każdym razem, gdy tylko zbytnio zbliżę się do lasu.

Może nasze ciała też mają wspomnienia, zapisane w kościach, wplecione między ścięgna, ukryte pod skórą. Przejeżdżam palcami po bliźnie na szyi – to jedyna namacalna pamiątka po tych wydarzeniach. Blizna i poczucie winy, które ciąży mi na klatce piersiowej.

– Chciałabym, żeby to wszystko się nie wydarzyło szepczę.

Byłam lekkomyślna i głupia na wiele sposobów i teraz wszyscy wokół mnie muszą za to płacić. Przede wszystkim mama. Jeszcze długo po tych wydarzeniach nie spuszczała mnie z oczu. Tygodniami spała na podłodze przy moim łóżku i we śnie upewniała się, że jestem obok. Nawet teraz czasem późną nocą zagląda do mojego pokoju. Chyba nie tylko mnie nawiedzają koszmary.

Mama sięga po słoik ze specjalną herbatką babci ułatwiającą zasypianie, który stoi nad kuchenką. Przygotowuje napar w milczeniu, a później podsuwa mi kubek, głaszcząc mnie po plecach.

– Tilio, powinnaś rozważyć rozmowę z Dalią nie z powodu tamtej nocy, ale z powodu wszystkich, które były przed nią. To tylko jedna strona znacznie dłuższej historii.

Obejmuję kubek dłońmi i przełykam emocje, które teraz we mnie buzują.

– Wiesz, dlaczego nazwałam cię Tilia? – pyta mnie mama. Kiwam głową, bo to wyświechtana już opowieść, ale ona ciągnie dalej: – Tilia, czyli lipa, słynie z wyjątkowej mocy. Zapewnia ochronę, przynosi miłość i pomyślność. Wybrałam to imię, by pobłogosławić cię tymi samymi cechami. I masz je, Tilio. Nie ma nikogo takiego jak ty. I nie ma nic złego w byciu dokładnie i całkowicie tym, kim jesteś.

Przed powrotem do łóżka mama jeszcze raz ściska mnie za ramię. Być może w to wierzy, ale w miasteczku jest mnóstwo ludzi, którzy by się z tym nie zgodzili. Przyciągam kubek bliżej i wpatruję się w różowawy płyn, który parując, zwilża mi policzki.

Kiedy podnoszę naczynie, by upić łyk, ośmielam się mieć nadzieję, że skoro nie mogę sprawić, by to odeszło, być może jestem w stanie jakoś wynagrodzić to tym, których skrzywdziłam.

Gdy zza szczytów gór wynurza się pierwsza pomarańczowa poświata, porzucam pomysł zaśnięcia. Polubiłam wczesne poranki. Ostatnio to jedyny czas, kiedy nie czuję się jak w saunie. Nawet teraz, mimo że słońce zaledwie muska wzgórza, poranna rosa na trawie zaczyna parować.

Jedną ręką otwieram drzwi z moskitierą, a drugą wciskam na nogi zużyte adidasy, których nie pofatygowałam się rozwiązać. Zaraz potem potykam się i o mały włos nie upadam na tylnych schodach ganku.

Ten pełen zakamarków, stary dom od pokoleń zamieszkiwały kobiety z rodziny Jamesów. Do drewnianej konstrukcji, pozostałości po oryginalnej osiemnastowiecznej chacie z bali, po jakimś czasie dodano kamienne skrzydło. Można więc powiedzieć, że farma Bittersweet rosła w miarę powiększania się rodziny. Podobno pnącze bittersweet, które okala naszą ziemię, porosło cały płot bez niczyjej pomocy. Właśnie od niego farma wzięła swoją nazwę.

W tym miejscu zawsze było coś zagadkowego. Kobiety z rodziny Jamesów spowijała jakaś mgła osobliwości, która trzymała wszystkich na dystans. Stara opowieść głosi, że jeszcze gdy na Caball Hollow składało się zaledwie kilka sąsiadujących ze sobą domostw, pierwsza kobieta o tym nazwisku wynurzyła się z lasu zupełnie sama. Mówi się, że była dość dziwaczna i pozostawała na uboczu, chociaż w Wirginii Zachodniej nie było to nic niezwykłego. Miała jednak wyjątkowy dar uprawiania wszelkiej roślinności, nawet na najbardziej niesprzyjającej glebie.

Nie wiem, czy cokolwiek z tego jest prawdą. Wiem natomiast, że kobiety z naszej rodziny rodzą się z niezwykłymi zdolnościami. Rosa, prawdziwy nocny marek, umie zauroczyć pszczoły tak, by robiły miód, który ugruntuje każdą obietnicę i umocni każde zaklęcie. Aster, zdolna przemówić do rozsądku niemal każdemu, wyczuwa kłamstwo w oddechu rozmówcy. Iris natomiast potrafi wejrzeć do tamtego świata, tak jak kiedyś prababcia Sudie.

Ale o naszych zdolnościach rozmawiamy wyłącznie w gronie rodzinnym. Ludzie boją się tego, czego nie rozumieją, a strach może sprawić, że staną się niebezpieczni. Na przestrzeni pokoleń przekonałyśmy się o tym boleśnie. Przypominają nam o tym ślady po ogniu na ścianach starej chaty.

Gdy udaje mi się wreszcie poprawić buty, zaczynam maszerować piaskową ścieżką, która prowadzi z tylnego ganku do stodoły. Kiedy byłyśmy małe, w lecie nigdy nie nosiłyśmy butów. Miałyśmy zahartowane stopy; boso ścigałyśmy się po kępach palusznika i biegałyśmy po kamienistych górskich ścieżkach w poszukiwaniu raków w strumieniach za farmą lub ogrzanych słońcem dzikich malin. Na strychu w stodole wskakiwałyśmy na linę i rozhuśtane puszczałyśmy się nad stertą świeżych trocin do wyściełania boksów dla zwierząt. Tak było do czasu, aż któregoś razu Aster próbowała zrobić salto w powietrzu, ale nie trafiła w stos i prawie złamała rękę. Mamy szczęście, że nie poskręcałyśmy karków.

Dzisiaj omijam drabinę na strych i wyciągam stary rower, którego kolor wypłowiał do nakrapianego różu niedojrzałej truskawki. Był używany, zanim dostała go Rosa, później przeszedł w ręce Aster, a teraz ja dzielę go z Iris. Rosa i Aster mogą już prowadzić samochód, więc nie jest im zbytnio potrzebny, a ja nie mam jeszcze prawa jazdy, mimo że już od ponad roku mogłabym je zrobić.

Gdy wyprowadzam rower ze stodoły, nagle gruda ziemi przelatuje mi obok głowy i uderza w ścianę za mną.

– Skoro tak trudno ci powiedzieć prawdę, przynajmniej nie psuj mi śniadania kłamstwami – wrzeszczy Aster zza skrzynki na kwiaty stojącej na ganku. Jedną rękę ma brudną od ziemi, a drugą wskazuje na osłupiałego Hadriana Fitcha, który stoi przy bramie zagrody dla owiec.

Hadrian to samotny mężczyzna, który kiedyś zawitał do miasteczka w poszukiwaniu pracy. Na farmie Bittersweet pojawił się w samą porę na zeszłoroczne żniwa, z lustrzanymi awiatorkami na nosie, w dżinsach z dziurami na obu kolanach i futerałem na skrzypce pod pachą.

Zupełnie nie wygląda jak typowy rolnik. Czarne tatuaże ciągną się mu wzdłuż rąk, dłoni i palców, a nawet wypełzają spod kołnierza i biegną w górę szyi, gdzie nikną w stale goszczącym na jego twarzy zaroście, który prowadzi do niesfornej kępy ciemnych włosów.

Powiedział nam, że szuka swojego brata, który został bez środków do życia. Musiał jednak przerwać poszukiwania, ponieważ w okolicach Rawbone skończyły mu się pieniądze. Aster nie potrzebowała wiele czasu, by ogłosić go kłamcą, ale jest milion powodów, dla których ludzie kłamią. Nie wszystkie są złe, chociaż dla niej wszystkie kłamstwa pachną tak samo. My desperacko potrzebowaliśmy pomocy, a on był gotów pracować za niewiele więcej niż pokój i wyżywienie oraz swobodę w podejmowaniu dodatkowych prac w okolicy. Okazało się, że jest pracowity i małomówny, więc babcia zapewne nigdy go nie zwolni, niezależnie od protestów Aster.

– O co ci teraz chodzi? – Hadrian unosi ciemną brew.

– Powiedziałeś babci, że potrzebujesz furgonetki, żeby pojechać po paszę – cedzi Aster przez zaciśnięte zęby. Ciska kolejną grudą w kierunku głowy Hadriana, ale pudłuje, a ziemia tylko okrasza jego włosy. Aster schodzi po schodach ganku. – Ale obydwoje wiemy, że to nieprawda. Więc dokąd jedziesz tak naprawdę?

– Przestań, Aster. – Zostawiam rower i podchodzę bliżej, żeby ją uspokoić. – Wiesz, co mówi babcia – zniżam głos, chwytając ją za nadgarstek.

Zerka na mnie błędnymi nadal oczyma, ale nim wypowiada jakiekolwiek słowo, przerywa jej czyjś głos.

– Aster Persefono – wykrzykuje babcia ze schodów ganku. – Mówiłam ci, żebyś zostawiła tego chłopca w spokoju i pozwoliła mu pracować. Chodź tu. Mam dla ciebie zajęcie.

Aster wydaje z siebie lekkie warknięcie frustracji i posyła Hadrianowi groźne spojrzenie.

– Jeszcze nie skończyliśmy – grozi mu ściszonym głosem, a potem odwraca się, by z powrotem wejść na ganek. Wyciera ręce w dżinsy, gotowa podjąć się zadania, które z pewnością nie będzie przyjemne.

– Nigdy nie skończymy. – Zza pleców dochodzi mnie cichy głos Hadriana.

Zerkam przez ramię, ale już go tam nie ma. Za to na podjeździe stoi jakaś kobieta w czarnych butach i kurtce motocyklowej. Sam widok tego stroju sprawia, że zaczynam się pocić, ale ona zdaje się tym w ogóle nie przejmować. Zarzuca do tyłu długie, ciemne włosy i ściąga okulary przeciwsłoneczne, które odkrywają jej błyszczące oczy w kolorze palonego drewna, ozdobione perfekcyjnie narysowaną kreską. Uśmiech niespiesznie przebiega po jej wiśniowych ustach, które przywodzą mi na myśl słodki i klejący syrop z sorgo.

Z ganku dobiega pełne rozbawienia prychnięcie. Spoglądam w tamtym kierunku i widzę babcię, która przytrzymuje otwarte drzwi.

– Wielkie nieba, szykują się kłopoty. Huragan Salome zawitał do miasta.

– Cześć, mamciu. Tęskniłaś? – Ciocia Salome zmierza w stronę domu, jednak zatrzymuje się naprzeciw mnie i kładzie mi na ramionach wyprostowane w łokciach ręce. – Moja mała, słodka Tilia. Aleś wyrosła, gdy mnie nie było.

– Nie przegapiłabyś tyle, gdybyś częściej bywała w domu – beszta ją babcia.

Caball Hollow nigdy nie było wystarczająco duże dla takiej powsinogi jak Sissy. Ciocia więc wyjechała stąd, gdy tylko nadarzyła się okazja. Bywała tu i tam, ale zawsze wracała do naszej małej mieściny. Prowadzi tu tylko jedna kręta szosa, a do tego kilka razy do roku rozmywa ją deszcz. Caball Hollow leży na takim uboczu, że elektryczność dotarła tu ponoć dopiero, gdy babcia była w czwartej klasie podstawówki.

Minął prawie rok, od kiedy Salome pędem wróciła do domu na wieść o moim zaginięciu. To najdłuższa przerwa w wizytach ciotki, jaką pamiętam, chociaż mama i babcia twierdzą, że bywały i dłuższe.

– Witaj w domu, ciociu Sissy – rzucam głosem przepełnionym emocjami. W Caball Hollow naprawdę cenimy sobie ksywki. To skróty do naszej historii, zdolne przenieść nas do innych czasów.

Ciocia nachyla się, by dać mi szybkiego całusa w policzek. Dostrzegam, jak na ułamek sekundy traci cały swój blask. Jej beztroski uśmiech ustępuje miejsca zmarszczce między brwiami, a ja czuję, jak oleisty smak sardynek pokrywa mi język. Poczucie winy. Przez chwilę nie jestem pewna, czy należy do niej, czy do mnie. Zaraz potem jednak zalewa mnie fala wstydu.

Gdy babcia dociera do Sissy, by ją uściskać, wycofuję się i w pośpiechu podnoszę rower; chcę być gdziekolwiek, tylko nie tutaj.

– Lepiej pojadę do restauracji, bo inaczej mama dobierze mi się do skóry – wykrzykuję i staję na pedałach, by wjechać na wzgórze. Kiedy wyjeżdżam na piaskową drogę, nie oglądam się już za siebie.

Najkrótsza droga z farmy Bittersweet do Harvest Moon prowadzi bezpośrednio przy cmentarzu w Caball Hollow. Za czasów naszych szalonych zabaw w stodole Aster powtarzała nam, że jeśli przejeżdżając tędy, nie wstrzymamy oddechu, duchy skradną nam tchnienie i życie. Gdy nieco później babcia dowiedziała się o tej teorii, wyjaśniła nam, że to kompletna bzdura. Właściwie dlaczego duchy miałyby kręcić się akurat po cmentarzu?

Jednak czasami w dni takie jak ten – tuż przed przesileniem, kiedy powietrze jest gęste i duszne – wciąż zdarza mi się zaczerpnąć porządny haust i wstrzymać oddech, tak na wszelki wypadek. Pędzę obok cmentarza najszybciej, jak potrafię, wtem brudny biały pick-up wyjeżdża z bramy bez zatrzymania i omal nie sprawia, że sama potrzebuję kwatery.

Odbijam w prawo i z całej siły wciskam hamulce. Tracę panowanie nad kierownicą i zeskakuję na moment przed tym, jak rower uderza o jedną z ozdobnych grusz, które rosną przy ulicy.

Podnoszę się z ziemi i wykopuję sypki żwir w kierunku pędzącej furgonetki, a potem schylam się, by podnieść rower. Czuję, jak piecze mnie skóra na łokciu. Gdy badam swoje obrażenia, w oczy rzuca mi się jakiś obiekt znajdujący się niedaleko rzeki w cieniu dużego ambrowca. Tuż za rodzinnym grobowcem Spencerów nad świeżo otwartym grobem widać koparkę.

Przez nieruchome poranne powietrze przebija się piaszczysty zapach spieczonej słońcem ziemi. Obok maszyny uroczyście czekają dwaj mężczyźni w kombinezonach. Jeden z nich ma w rękach łopatę, drugi natomiast kurczowo trzyma przed sobą kapelusz. Moją uwagę przykuwa jednak ktoś, kto stoi bliżej grobu. Jest skulony, a jego rozczochrane włosy wyglądają, jakby właśnie zmierzwił je palcami. Ma na sobie garnitur, za ciasny w pasie, sprany i pogryziony przez mole. Pewnie od lat go nie nosił. Z kieszeni wygrzebuje chusteczkę i przysuwa ją sobie do twarzy. Trzęsą mu się ramiona, ale nie wydaje z siebie żadnego dźwięku.

Obserwuję, jak mężczyzna rzuca w dół garść ziemi. Dźwięk przypominający grzechotanie cykad albo trzeszczenie linii wysokiego napięcia przeszywa powietrze i przebiega mi po kręgosłupie. Nie powinnam naruszać jego prywatności, ale coś w środku każe mi podejść bliżej. Z każdym krokiem mężczyzna wygląda coraz bardziej znajomo i w końcu orientuję się, że to on przyszedł do nas zeszłej nocy.

Jest w tym coś osobliwego. Na jakim pogrzebie zjawia się tylko jeden żałobnik? I dlaczego ceremonia nastąpiła tak szybko? Kiedy dochodzę do grobowca, usta wypełnia mi smak marynowanych buraków mamy i orientuję się, że pozwoliłam ciekawości wygrać ze zdrowym rozsądkiem. Niestłumienie mojej zdolności było wyjątkowo głupim błędem, biorąc pod uwagę dzisiejszą sytuację z ciocią Sissy. A tym razem jest dużo gorzej. Smaki zaczynają mnie przytłaczać, więc próbuję zebrać się w sobie. Każdy zauważyłby, że mężczyzna jest zrozpaczony, ale to nie wszystko – wyczuwam oleisty i słony posmak poczucia winy, octową nutę gniewu i gryzącą woń desperacji.

Wejrzenie w najgłębiej skrywane emocje tego mężczyzny w takiej chwili sprawia, że przewraca mi się w żołądku. To jak podsłuchiwanie prywatnej rozmowy albo czytanie cudzego pamiętnika. To niewłaściwe dowiadywać się takich rzeczy o człowieku bez jego pozwolenia. Robię krok w tył, odsuwam się od ogromu jego emocji, próbując stłumić własne łzy, a potem tak cicho, jak tylko potrafię, wracam po rower. Dopiero w połowie drogi do Harvest Moon orientuję się, że nie wstrzymałam oddechu.

Książkę Gdzie słychać szepty kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

Tagi: fragment,

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Gdzie słychać szepty
Kate Pearsall0
Okładka książki - Gdzie słychać szepty

Tilia tylko na pozór jest zwykłą nastolatką. Jej życie od zawsze przenika magia, wpisana w losy kobiet z rodziny James od pokoleń. Babka, matka i siostry...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo
Recenzje miesiąca
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
Aldona z Podlasia
Aldona Anna Skirgiełło
Aldona z Podlasia
Egzamin na ojca
Danka Braun ;
Egzamin na ojca
Cień bogów
John Gwynne
Cień bogów
Rozbłyski ciemności
Andrzej Pupin ;
Rozbłyski ciemności
Wstydu za grosz
Zuzanna Orlińska
Wstydu za grosz
Jak ograłem PRL. Na scenie
Witek Łukaszewski
Jak ograłem PRL. Na scenie
Pokaż wszystkie recenzje